sobota, 24 sierpnia 2013

Zatkało się

Zatkało się, zapchało! Rura odpływowa w umywalce to jeszcze nic, ucho się zatkało, prawe (prawicowe) ucho, a przecież za parę godzin gramy z chłopakami – bez ucha jak bez ręki, już łatwiej byłoby chyba bez nogi, trzeba więc wyjść i kupić kropelki z nagietkiem (jak uroczo to brzmi, a lokalne nazwy też niczego sobie: „pazurki”, „miesięcznica”, „paznokietki”). Już mi przeschło owłosienie, wychodzę, przecież i papierosów nie ma w domu, tym bardziej nie ma co w nim siedzieć i czekać aż się pranie skończy, bo nawet tego nie usłyszę. Wyszedłem.

Ulicą Szeroką niosą się ludzie odarci z dźwięków i nadają mi w systemie mono, wszystkie głosy, szumy, trzaski, szmery zlewają się w wypiard z Tartaru, docierają do mnie głosy żywych reklam jakichś tam restauracji – chłodnik litewski, jakaś tam zupa, pewnie jakieś ziemniaki, pewnie jakieś sztućce, pewnie za jakieś pieniądze, niewielkie wprawdzie, ale na pewno nie za darmo; dociera do mnie głos ulicznego kaznodziei, źle się dzieje, mówi o bogu, którego nie znam, mówi o czymś, co widziałem na ulotkach kolportowanych przez świadków Jehowy, mówi to, jakby się męczył i męczy mnie tym samym, przecież jego głos to nie jest głos jego boga, przecież poza tym głosem to słyszę przełykanie własnej śliny, szczękanie zębów, tupot stóp po kocich łbach, no i jeszcze wciąganie powietrza, nie ma tu boga, Bóg może i jest, szczerzy się jak słońce może, ale nie na tym świecie jest, bo to nie Jego jest świat chyba, on z innego świata, którego nie rozumiem, więc tak jakby go nie było, więc go tu nie ma, nawet jak sobie ostatecznie jest.

Na szczęście zaraz mijam cyganeczkę, co to sobie gra na akordeonie i nic nie słyszę, widzę tylko, jak się uśmiecha, trochę z przymusu, trochę bo razi ją to słońce, no i rzuciłbym może jakimś klepakiem, żetonem, ale nic nie słyszę, nie dociera do mnie, gdzie jest moja wrażliwość społeczna?, chociaż może przesadzam, może sam jestem taką cyganeczką, która w podobny sposób się uśmiecha, czy ja wiem? Ciśnienie w głowie rozkłada mi się nierównomiernie, nie rozumiem słów jakiejś kobiety, która chce pieniądze albo papierosa, nic z tego co tu się dzieje nie rozumiem, moje prawicowe ucho zajęło większość mojej uwagi, ile tu obcych twarzy, ile tu rzeczy! Zupełnie jakbym się nagle znalazł w którejś ze stolic Polski!

Wreszcie trafiam do apteki i biorę te kropelki, tak, takie na odetkanie ucha, pani coś mówi, ja się tylko uśmiecham, bo tyle mogę zrobić, chociaż tego słońca z ulicy wpada tu tyle, co dźwięku do mojego lewego (lewackiego) ucha, ona też się uśmiecha, bo przecież wie, o co chodzi, dobra, mam, dziękuję, do widzenia, jeszcze Żabka, papierosy, chce pan rachunek?, nie, dziękuję, ale czekam, bo nie wiem, o jaki rachunek chodzi, bo właściwie nie dosłyszałem, bo podziękowałem być może za jakiś batonik albo marchewkę, dostaję rachunek i punkty, wychodzę i nie wiem nawet, czy trzaskam drzwiami, być może trzasnąłem tak, że pękła szyba, ale trzask tłukącego się szkła zagłuszył silnik samochodu, szczekający pies, rozpacz dziecka, samolot, karetka, prędzej, do bramy, chłopaki wiercą jak wiercili, od dwóch miesięcy, czuję się trochę pewniej, niech wiercą mi za oknem, myślę, pranie już chyba się zrobiło, no.

Jeden z wiercących nawet mówi mi czasem „cześć”, po tym jak wziął mnie za złodzieja i prawie nastukał, widocznie udało mi się uzyskać status jakiegoś podmiotu po tym zdarzeniu, to ładnie z jego strony, mnie dalej boli żebro, nieważne, i tak się stąd niebawem wyniosę w cholerę, chociaż mimo wszystko było tu bezpiecznie i miło.



*



„Z tymi dziećmi to jest tak, że zaraz jak coś wyjdzie z ziemi, to się na to rzucają” – stwierdza S. i zachwycają mnie te słowa, bo akurat siedzimy na murku, a przed nami przemieszczają się i zbierają wycieczki.

Dzieci z tych wycieczek celują w nas z działka przeciwlotniczego, a także, z wielką radością, chodzą po minie wodnej, która przypomina kuliste wymię, chwytają się rączkami jego gruczołów mlecznych, ale żadnego mleka przecież te wypustki nie dadzą, będą więc dzieci musiały, jak się już zorientują, co robią, o to mleko powalczyć lub poszukać go w ziemi. Tej.



Szymon Szwarc


piątek, 23 sierpnia 2013

Ornament i zbrodnia, letarg i omdlenie. O dwóch wystawach Alfonsa Muchy

Ilustracja: Gosia Herba


Jeśli ornament to zbrodnia - jak twierdził Adolf Loos – to Alfons Mucha dokonał w Czechach zbrodni doskonałej. W czasie gdy Loos, wielki prekursor modernizmu w 1908 roku wydaje swoje słynne dzieło, zarówno w architekturze, sztukach użytkowych i dekoracyjnych oraz w malarstwie triumfy święci secesja. Zaledwie 6 lat wcześniej Alfons Mucha w Paryżu publikuje swoje dzieło „Documents Decoratifs”, prezentujące jego propozycje wzornictwa dekoracyjnego wraz z ich praktycznym zastosowaniem. Art Nouveau, Jugendstil, Stile Liberty, Modern. Secesja, czyli „odejście”. Od czego? Ku czemu? Czy to pytanie zadawał sobie Mucha, który, kiedy tylko mógł, zaprzeczał swoim związkom z dominującym stylem? Jeśli tak, to co w istocie za nim się kryło? Ozdoba jest zbędna. „Epidemia ornamentu została zaaprobowana przez państwo i otrzymała subsydia z publicznych funduszy. Postrzegam to jako krok do tyłu. (…) Ornament to strata siły roboczej, a z tego powodu także i zdrowia. Zawsze tak było. Jednak dzisiaj oznacza to także stratę materiałów, a te trzy rzeczy składają się na utratę kapitału” – pisał wiedeńczyk Loos, przytłoczony tym, czego „dużo za dużo” w barokowym Wiedniu, w który wrasta i wije się niczym winorośl styl nowy, styl Olbricha i Klimta. Niecałe trzysta kilometrów na północ, w mieście wąskich, średniowiecznych uliczek styl ten stał się stylem narodowym budzącego się narodu czeskiego, tak długo uzależnionego od wpływów Wiednia. Uniezależnienie i świadomość narodowa wiąże się również z uniezależnieniem się od cesarskiego kapitału. Metafora zbrodni, której jakoby podjął się Alfons Mucha była swojego rodzaju zamachem estetycznym porównywalnym z tym zamachem politycznym dokonanym na Arcyksięciu Ferdynandzie w Sarajewie. Oto odejście na modłę czeską. Wszak to właśnie Mucha zaprojektował czechosłowackie godło państwowe i banknoty.

Niewiele było dziedzin, w których urodzony w Ivančicach Alfons Mucha nie zaznaczył swojej obecności. Nim skrystalizowała się jego rozpoznawalna maniera, zaczynał od projektów dekoracji teatralnych, dziedziny, którą następnie Czescy kubiści i futuryści doprowadzili w zachwycający sposób do granic ówczesnych możliwości. Wzgardzony przez Akademię Praską szuka zrozumienia w Wiedniu i Monachium, by następnie trafić do Paryża, gdzie rodzące się awangardy umożliwiają rozkwit talentu poza oficjalnym systemem. Gdy w latach 90-tych impresjonizm staje na rozdrożu, kierując się ku swoim formom post-, zapowiadającym szeroko rozumiany ekspresjonizm, Mucha wraz z Théophile’m Alexandre’m Steinlenem, Henri Toulouse-Lautrec’iem zwraca się ku sztuce pozwalającej na eksploatacje własnych zamierzeń artystycznych – plakatowi. To właśnie prezentacji tej dziedziny artystycznego środka wyrazu poświęcona została praska wystawa trwająca od 10 kwietnia do 31 lipca, mająca miejsce w – skądinąd pełnym przepychu, reprezentacyjnym secesyjnym budynku – Obecním domě (wybór miejsca nie jest przypadkowy – w roku 1911 Mucha został zaproszony, by wraz z szeregiem innych wybitnych artystów wziął udział w dekoracji wnętrz Miejskiego Domu Reprezentacyjnego). Jest to światowa premiera niemalże kompletnej kolekcji plakatów autorstwa Alfona Muchy. Ten imponujący „set” należy do słynnego czeskiego tenisisty Ivana Lendla, który zwrócił uwagę na jego sztukę po spotkaniu syna malarza, Jiříego. Wśród ponad setki doskonale zachowanych i wyeksponowanych dzieł zobaczymy między innymi wszystkie plakaty, jakie Mucha zaprojektował we Francji do spektakli z Sarą Bernhardt. Tradycja bizantyjska miesza się tu z dekadenckim przepychem epoki. Bernhardt w ujęciu Muchy potrafi urzec delikatnością „Damy kameliowej” jak i wstrząsnąć jako „Medea” w niezwykle brutalnym, ale jednym z najpiękniejszych dzieł autora. W symbolistycznych seriach „Czterech pór roku”, młode, pełne życia kobiety kuszą odbiorcę, natomiast w reklamach alkoholu czy papierosów marki JOB nic nie wskazuje na to, by ta cudowna kokieta przestrzegała przed zgubnymi skutkami nadużywania używek (wszak jesteśmy w kraju, w którym nadal możemy palić w licznych czeskich knajpkach). Kobiety Alfonsa Muchy ujmują swoją pozorną niewinnością. Ten pozór skrywa pożądanie. Pożądanie przedmiotu, który plakat ma reklamować jak i pożądanie kobiety jako przedmiotu. Gdzie niewinność, a gdzie cynizm kapitału? Ivan Lendl sprezentował światu zestaw zachwycający. Od reklam perfum po ścienne kalendarze, od opakowań czekoladek po plakaty nawołujące do udziału w politycznych plebiscytach czy solidarności ze słowiańskimi narodami.

Słowianie. Kilka kilometrów na północ od centrum, na Holešovicach, w imponującym, pięciokondygnacyjnym budynku Veletržní Palace, trwa do końca bieżącego roku inna tymczasowa[1] wystawa dzieł Alfonsa Muchy – „Epopeja słowiańska”. Jego opus magnum. Pomysł na stworzenie serii dwudziestu wielowymiarowych płócien przedstawiających symbolicznie historię słowian wyszedł ze strony amerykańskiego filantropa i słowianofila Charlesa Richarda Crane’a w 1909 roku. Praca nad cyklem zajęła artyście 18 lat. W przyciemnionej, niemal sakralnej przestrzeni sali wystawienniczej obcujemy nie z historią narodów słowiańskich samą w sobie, lecz z wyobrażeniem na jej temat. Symbolizm przedstawień pogańskich, prawosławnych i katolickich pełen jest personifikacji opatrzności sprawującej pieczę nad Słowianami. Wniebowstąpienia uwznioślają misję plemion i późniejszych narodów. Duchy wojów i przodków czuwają nad pomyślnością koronacji i przebiegami wojen. „Nasz los pełen był i jest cierpienia, lecz to nas ukonstytuowało” – mówi Mucha. Dzieje Czechów, Rosjan, Polaków i słowian bałkańskich zostają zrównane w imię panslawizmu, XIX-wiecznego konstruktu czesko-rosyjskiego. Rozmach przedsięwzięcia oraz dojrzałość, jaką prezentuje Mucha, zapiera dech w piersiach, a nacjonalistyczna interpretacja historii, ocierająca się o magiczny realizm wydaje się być dzieckiem swoich czasów (choć w chwili premiery było to powodem kontrowersji). Patos miesza się z kiczem, podziw z pobłażliwością. Czy gdyby tego rodzaju sztuka powstała obecnie w Polsce, to czy nie zostałaby – mimo technicznej doskonałości – zamknięta w parodystycznej skrzyni, jaką była swojego czasu warszawska wystawa „Nowa Sztuka Narodowa” w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Waga, jaką przywiązują Czesi do „Epopei słowiańskiej”, kłóci się z naszym krzywdzącym wyobrażeniem o nich jako o pogodnych konformistach, konstruujących wygodnictwo kulturowe w oparciu o wzorce wiedeńsko-berlińskie. Konformistami pozbawionymi istotnych punktów odniesienia jesteśmy my, Polacy. O ile inaczej wyglądałaby nasza świadomość narodowa, gdybyśmy zamiast wizji bitwy pod Grunwaldem Matejki przyjęli wizję Muchy z „Po bitwie pod Grunwaldem”.

Jeśli za najprostszą definicję stylu belle époque przyjąć, iż mamy do czynienia z nieumiarkowaniem w zdobnictwie i porażaniem naszych oczu przepychem, można rzec, że Praga należąca do Alfonsa Muchy jest miastem nadmiaru. Mucha wyziera z fresków i sklepień, z kościelnych witraży, z sal wystawowych kolejnych oddziałów Galerii Narodowej, ze stałej ekspozycji Muzeum Alfonsa Muchy na ulicy Panskiej czy prywatnej kolekcji w kamienicy na Starym Rynku. Wąskie, klaustrofobiczne uliczki skąpane wieczorem w blasku latarni skąpo oświetlających nam drogę? Nie, tego szukajmy w „Zamku” lub „Procesie”, o ile nadal chcemy tak interpretować Kafkę. Nie trzeba było długo czekać by secesję uznano za synonim kiczu i złego smaku, za grzech i zbrodnię, za dekadencję. Dzisiaj tłum turystów z całego świata wije się praskimi ulicami niczym bluszcz na licznych dziełach Muchy. „Fala błędu zalewa Europę, oznaczając być może jej zmierzch. Jest to letarg, omdlenie” – pisał Paul Morand o secesji w 1931 roku. „Nadmiar” Muchy dzisiaj wciąż jest podsycany. Czy ta sytuacja wywołuje letarg i omdlenie? Tego nie powiem.



Piotr Buratyński




[1] Przez 45 lat „Epopeja słowiańska” prezentowana była w Moravským Krumlovie. Propozycje przeniesienia jej na stałe do stolicy Czech spotkały się z licznymi protestami miejscowej ludności. Po kilku latach sporów zdecydowano się na dwuletnią prezentację dzieł w Pradze, po czym epopeja powróci na Południowe Morawy.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Reportaże z rewolucyjnej Syrii. Dusze wojny: Taha.


Tydzień przed naszą wizytą we wsi sprawę bazy wzięli w swoje ręce brodacze al-Nusry. Dżihadyści na siedem minut przed brzaskiem podkradli się do obozu w kilkanaście osób. Mieli, jeśli wierzyć relacjom, noktowizory i broń z tłumikami. I gdy tylko słońce wyjrzało znad horyzontu nad polami koło Kafr Nebudy było zwyczajnie po wszystkim. Załoga bazy już się nie obudziła, wszyscy zginęli nie oddawszy ani jednego wystrzału. Wieś została wyzwolona, a wyzwoliciele odeszli w góry, w całej prowincji niemile widziani przez właściwą, laicką z ducha, Wolną Armię i większość ludności. A wzgórze opustoszało do momentu, gdy kolumna czołgów przywiezie tu kolejnych przerażonych poborowych spod Damaszku.

Taha kończy opowiadać, przeprasza, rozkłada modlitewny dywanik i zamiera bez ruchu, pogrążając się w skupieniu. Jego usta zaczynają coś mamrotać, schyla się w pokłonie w kierunku Mekki, wstaje, znów opada, zostawiając nas sam na sam z myślami. Kończył historię z pewnym wstydem, starał się zatuszować obecność Nusry, utożsamić ekstremistów z Wolną Armią, rozmyć problem. Ale przecież tylko dobrze wyszkoleni i sponsorowani przez emirów z Zatoki oraz swoich własnych, którzy pod Deir az Zorem handlują ropą z reżimem, idący z zaciśniętymi ustami na śmierć komandosi mogli wyzwolić wieś, a nie ta ludowa, źle uzbrojona, trochę rubaszna, choć odważna Wolna Armia. Nad Syrią wznoszą się czarne flagi z kunsztownie splecionymi literami szahady, ktoś kradnie rewolucję i zaczyna nie tylko zdobywać reżimowe bazy, ale i ludzkie dusze. Ten ktoś modli się do Allaha gorąco jak Taha, ale nie widzi przyszłości Syrii jako kraju wielu wyznań, rządzonego przez umiarkowanie islamską władzę. Ten ktoś chce, by Syria była częścią wszechświatowej ummy, by zgodnie z zasadami szariatu karać tu za obyczajowe przestępstwa publicznym batożeniem, by demokratyczną władzę świecką zastąpić kalifatem. „Podalibyśmy rękę nawet diabłu, gdyby obiecał obalić prezydenta” – usłyszę tę deklarację setki razy – „oni zrobią swoje i odejdą walczyć w Czeczeni, Iraku czy Afganistanie”.



– Zabierasz ich na nasze heroiczne wzgórze? – spytał Tahy jakiś wieśniak, gdy kilka godzin wcześniej wchodziliśmy do wsi długim korowodem, zmęczeni kilkukilometrową wędrówką z Kaalat Madik. Zaczynał się marzec, zbliżała straszna kolejna rocznica rewolucji, po Syrii rozlewało upalne lato. My jednak nie przyszliśmy tu polnymi drogami dla wzgórza z bazą wojskową i jego historii, ale by zobaczyć Tahę, dom Tahy, poznać tego pokornego człowieka, który bezustannie nas czymś zaskakiwał i o którym nie sposób było dowiedzieć się całej prawdy. Goniła nas obsesja charakterów, sylwetek, życiorysów. Chcieliśmy posiedzieć razem w ogrodzie, pić mate, szukać płaskich przygód. Pozwolić jego matce wyprać nam z zaskoczenia zostawione na słońcu przepocone skarpetki, obejrzeć kolekcję rzadkich książek, dowiedzieć się czegoś o życiu na wsi przed wojną i podczas niej, odpocząć od bazy wojskowej Wolnej Armii w Kaalat Madik, w której spędziliśmy ostatni tydzień rozmawiając w nieskończoność o śmierci z żołnierzami, ten zmarł, tych zatorturowano, tych zabiła bomba, ja chcę zginąć, nie mam przeszłości ani przyszłości. Przyszliśmy uciec od dwóch pogrzebowych konwojów, które zdążyły przez ten tydzień przemaszerować przed naszymi oknami, od rakiet, których silniki odrzutowe nocami widzieliśmy na niebie, od frontowych historii, od propagandowej telewizji rebeliantów, od zmęczonego komendanta Raduna, od filmików z komórek o torturach rządowej szabihy.

Wojna, oprócz całego nieskończonego szeregu ważnych rzeczy, odbiera ludziom prywatność, indywidualność, duszę. Po dwóch latach rewolucji w Syrii każdy staje się tutaj – albo mieszkańcem obozu uchodźców, kaleką po rządowych ostrzałach artyleryjskich, wdową po męczenniku, albo żołnierzem Wolnej Armii, opozycyjnym artystą czy dziennikarzem, albo też gangsterem czy najemnikiem. A historie tych wszystkich ludzi stają się mniej ważne, wspólny mianownik, monotonne powtarzanie stałych epizodów (śmierć, gwałt, walka, wyrzeczenie, gorycz) – odbierają im siłę. Syria jest wprawdzie rajem dla dziennikarzy (pomijając niebezpieczeństwo pracy na terenach rewolucyjnych), każdy prowadzi ich ochoczo do baz wiejskich katib, na front, do szpitali polowych, szkół pełnych uchodźców, pod zbombardowane meczety i wypalone sklepy; każdy sumiennie wylicza kalekich lub martwych członków rodziny, snuje historie o bohaterach oporu, rozważa kwestię rosnącego w siłę ekstremizmu islamskiego, złośliwie opisuje nieporadność nowej władzy cywilnej itp. Ale głębiej, w żywą tkankę doświadczenia – wejść niezwykle trudno. Surija dla nas Europejczyków milczy, opiera się słowu. I tylko zgarbiony, przeciętny, szary jak jego dżalabija Syryjczyk omijający rewolucję i wojnę bokiem, opływany przez nią jak bezludna wyspa, może dać jej głos.



Dziad Tahy umarł w 2005 roku w sędziwym wieku lat dziewięćdziesięciu. Był Beduinem spod Rakki, jak wielu innych w czasach mandatu francuskiego w Syrii ruszył na zachód świeżo i sztucznie uformowanego państwa, szukać szczęścia bliżej morza, tam gdzie zaczęło bić serce kolonialnego kraju. Ze swoją rodziną Dżudi i wielkimi stadami owiec i kóz zatrzymał się tutaj, tuż za klifem bagien al-Ghabu, nie ośmieliwszy się wejść w Alawickie Góry. I pośrodku gołej wyżyny powstała nasza wieś, kilkadziesiąt betonowych domów pozbawionych jakichkolwiek ogrodzeń, krzewów czy drzew na podwórzach, meczet z niskim minaretem, nic więcej.

Syria bowiem jest krajem młodym, świeżym. Jeśli tylko omija się starożytne molochy, takie jak Damaszek czy Aleppo, stroni od bizantyjskich cytadel, bazaltowych teatrów, hellenistycznych świątyń z basenami poświęconych nereidom czy warowni krzyżowców, państwo robi wrażenie świeżo zasiedlonego, zalanego w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat falą wewnętrznych najeźdźców przybyłych z pustyni. Dziesiątki miast syryjskich, w których byłem, wydawało się powstać dopiero co, jeśli nie wczoraj, to może jakieś dwie, trzy dekady temu. I poza osmańskim meczetem nie sposób znaleźć w nich niczego starego, żadnego domu z dziewiętnastowieczną, staranną kamieniarką, muru z kładzionych bez zaprawy głazów, czajni ze sklepieniem z przywiezionych z Libanu cedrowych belek. I nawet tam, gdy miasteczko czy wieś powstały na ruinach Wymarłych Miast czy greckiego polis, między dwiema warstwami architektury, tą starożytną i najnowszą, często nie ma nic – jakby kraj istniał na wyrywki, momentowo, jakby zostawiał ślady tylko wtedy, gdy jakaś zewnętrzna siła kładzie na nim swoją pomocną pokrytą sygnetami dłoń.

Gdy stary Dżudi umierał, wieś liczyła pięciuset mieszkańców, z czego ćwierć była jego najbliższą rodziną. Ku pamięci postawiono mu na miedzy wspólnym wysiłkiem pomnik z okazałego głazu zwróconego ku górze ze świętym drzewem Am Dawud, Matki Dawida. Taha nie potrafi mi opowiedzieć legendy o samotnym, oliwkowym zapewne drzewie, podobnie zresztą jego nieprzeliczeni wujowie, których odwiedzimy, by opić się cejlońskiej herbaty. Jak na złość historia się urywa, przez następne dni przekleństwo będzie ciążyć na mnie dalej – i w Kaalat Madik nagle wszystkim wyleci z głowy coś, co słyszałem kilka tygodni wcześniej, podczas ostatniej wizyty w regionie. Pod tym drzewem skonał na rękach matki ów Dawid, jedyny syn, na którego powrót (z wojny?) czekała wiele lat. Został mi tylko ten strzęp. Czy to jakaś stara alawicka legenda? Ziemie alawitów zaczynają się przecież dziesięć kilometrów na zachód, a my jesteśmy na granicy dzielącej dwa najważniejsze grupy wyznaniowe kraju. A może jakaś pozostałość po chrześcijanach czy druzach, których enklawy rozsiane są gęsto tutaj, na północy Syrii? Może rdzennie sunnicka w końcu? Nikt nie pamięta. O starym Dżudi zresztą dowiem się następnego dnia, że to chyba wcale nie on ufundował wieś, że bodaj była tam już wcześniej.

W każdym razie: dziad umarł na chwilę przed tym, gdy Taha skończył studia. W Syrii za panowania Domu Asadów, jak przystało na socjalistyczne państwo, na edukację łożono ogromne sumy. Szczególnie za prezydenta Baszara obszary wiejskie pokryły się tysiącami nowych budynków szkolnych, a młodzież z prowincji uzyskiwała wsparcie stypendialne, by mogła studiować w wielkich miastach. Taha razem z kilkoma innymi osobami ze swojej malutkiej wsi przez pięć lat studiował więc w Hamie. Wybrał anglistykę, by po powrocie w rodzinne strony móc pracować jako nauczyciel. Jednak zaraz po studiach dostał powołanie do armii, a wojsko w przedrewolucyjnej Syrii było dla prawowiernego muzułmanina ciężką półtoraroczą próbą.

Podobnie jak przesiąknięta propagandą machina edukacji, stanowiło jeden z elementów indoktrynacji i desunnizacji. Zdominowane przez alawickich oficerów oddanych reżimowi, poświęcało tyle samo energii szkoleniu wojskowemu jednej z największych armii Bliskiego Wschodu, co różnorodnym formom opresji religijnej. Sunnitom utrudniano odprawianie salahu pięć razy dziennie, złośliwie strzyżono brody, uniemożliwiano poszczenie w ramadanie, faszerowano ich na każdym kroku laicką ideologią. Alawici, sekta islamu, do której należy prezydent, liberalnie podchodzą do nakazów religijnych, a większość sunnicką, nad którą wyniosły ich potęgi kolonialne, traktują często jako zabobonny i niebezpieczny plebejski żywioł, któremu trzeba przeciwstawić ideę laickiego państwa. Noszą w pamięci poprzednią rewolucję sunnitów z lat 1976-1982, ledwo stłumioną przez ojca prezydenta spektakularną rzezią mieszkańców Hamy.

Biedny Taha, nie mogąc poprosić o radę ani dziada, ani ojca, który z drugą młodą małżonką wyjechał za chlebem do Libanu puściwszy resztę rodziny samopas, sam musiał zdecydować co dalej robić. Dezercja wiązała się z poszukiwaniem przez tajną policję, ewentualnym posadzeniem o opozycyjne knowania, wieloletnią odsiadką, może torturami, z których Syria była słynna na całym Bliskim Wschodzie – z tymi „oponami”, „latającymi dywanami”, „lodówkami” itp.



Taha instynktownie zakrywał przed nami karty, z godziny na godzinę bardziej irytował swoją niedostępnością, kusił zagadką. Poprzedniego dnia spotkaliśmy się w prowizorycznym centrum medialnym w Kaalat Madik. Całe tereny wyzwolonej Syrii roją się od takich ukrytych wśród wysokich budynków betonowych nor z kilkoma komputerami i satelitarnym internetem. Młodzi ludzie tworzą tu nieporadnie fejsbukowe profile swoich miejscowości, dokumentują zdjęciami cywilne ofiary nalotów, wlepiają filmiki o zwycięstwach Wolnej Armii i pogrzebach jej szahidów, szukają w sieci karykatur prezydenta i ponurych nowości na temat odwlekanej w nieskończoność interwencji Zachodu. Taha zjawił się tam znikąd, być może zawezwany dla naszej rozrywki przez komendanta Raduna, który sam nie mógł nam poświecić zbyt wiele czasu. Miał lekko ponad trzydziestkę, smutne oczy, mało wydatny nos, gęstą ale „laicką” w kształcie brodę, szarą dżalabiję z kalesonami o tym samym kolorze, skarpetki w kwiatki.

Przesiedział z nami kilka godzin z wyrazem mnisiej pogody na twarzy, tkwił po prostu na gąbce pod ścianą, nie palił podrabianych gauloisesów, nie pił mate, uśmiechał się, robiąc wrażenie człowieka bez duszy i bez pazura. W tym czasie dwóch początkujących apamejskich dziennikarzy najpierw pokazywało nam swoje nieudolne youtubowe filmiki o śmierci szahidów, by po chwili przyznać, że zgubili scenariusz krótkiego dokumentu o Kaalat Madik, jaki razem napisaliśmy tydzień wcześniej. Prosili, by go dla nich odtworzyć, bo zapomnieli. Wściekłem się, zacząłem po angielsku kląć ich na stronie do T. i B., narzekałem na brak charakterów w tym kraju, wylewałem całą żółć, która nagromadziła się we mnie przez ostatnie tygodnie, gdy z trudem poszukiwałem postaci do mojej książki o Syryjczykach. Gdy wstaliśmy, by się przewietrzyć, Taha podniósł się z nami i spytał, czy może nam towarzyszyć. „Mój angielski nie jest doskonały, przez Szekspira ledwo przeszedłem, ale może jakoś się dogadamy”. I nic więcej o sobie nie mówiąc, od razu zaproponował nam wizytę w jego rodzinnej wsi nazajutrz. „Przyjdźcie do mojej wsi, zobaczycie meczet, mój ogród, nasze życie. Mam też biblioteczkę, która może was zainteresować. I świetny jogurt”.

Potem, już w bazie Wolnej Armii, gdy przyszła pora salahu i komendant Radun pojawił się ze swoją świtą w salonie, nasz niepozorny, młody Taha zaczął prowadzić modlitwę. Zaintonował fragment długi Koranu przepięknym, łagodnym głosem, dał znak do pokłonu. Jak ścięte zboże kilku mężczyzn padło za nim na ziemię. A nawet ci, którzy się nie modlili i rozmawiali przyciszonymi głosami nad filiżanką lurowatej herbaty, zasłuchali się w jego śpiew. Saddam powiedział nam szeptem, że wuj Tahy jest szejkiem w rodzinnej wsi, że Taha przejmie po nim schedę, że już od czasu do czasu prowadzi modlitwy w meczecie, „to człowiek bardzo lubiany i ceniony w miasteczku, choć rzadko tu schodzi, zresztą – jest też nauczycielem”.

Zrozumiałem, że znalazłem, kogo szukałem, idealnego Syryjczyka, ikonę kraju, szarą eminencję rewolucji, mistrza pokory.



Nie zapytałem Tahy, czy na początku rewolucji wyszedł na ulice razem z tymi wszystkimi, którzy najpierw zobaczyli w al-Jazeerze demonstrantów w innych arabskich krajach usiłujących wymóc na dyktaturach zmiany społeczne, czy może dołączył do nich, gdy rząd zaczął torturować dzieci w Daarze. Byłem po prostu pewien, że tego nie zrobił i nawet nie szukałem jego twarzy w nieprzeliczonych, kręconych komórkami filmikach z wielkich pochodów w Kaalat Madik czy stolicy prowincji Maarat Numan, „Lud Syryjski żąda upadku władzy!”, „Wolność od Baszara!”. Zapewne się myliłem.

Jedno wiem – na pewno nie zatrzymywał gołą piersią czołgów, jak w opowieści starego szejka z okolicznego Kafranbol, „Czym dla mnie jest rewolucja? Proste zdarzenie wyraża ją w pełni, wydarzenie z naszego podwórka, stąd. Gdy wojsko weszło po raz pierwszy do miasta, by tłumić demonstracje – cztery setki żołnierzy, kilka czołgów – dwóch chłopaków zdjęło swoje koszulki, by pokazać, że są bezbronni. Uklękli przed czołgami, by je zatrzymać i przerwać ogień, jaki żołnierze otworzyli do tłumu. To jest rewolucja i jej siła”. I na pewno, kiedy po kilku miesiącach regularnego ostrzeliwania demonstracji przez armię i masowych aresztowaniach powstały pierwsze katiby, słabo uzbrojone oddziały ludowe usiłujące ochraniać pochody, gdy potem oddziały te wzmocniły się dezerterami z armii rządowej i powstała Dżasz al-Hurr, Wolna Armia, Taha nie należał do tych kilkunastu tysięcy ludzi, którzy chwycili za broń. Wystarczyło spojrzeć na niego, gdy kroczył za nami w swojej beżowej dżalabiji i butach z wielkimi czubami, bawiąc się tespihem, by pokonać zawstydzenie. Tchórzostwo i brak charakteru były pierwszymi cechami, które w nim uderzały.

W Kaalat Madik po drodze do bazy zwiedzaliśmy niedawno na powrót otwartą i działającą w dni bez niebezpieczeństwa ostrzału szkołę; gdzieś blisko rozległa się palba kałasznikowów, Taha upchnął nas za murem, po czym ostrożnie wyjrzał zza węgła na obrzeżone murem podwórze, trzęsąc się z przerażenia. I zabawnym, nieporadnym krokiem podbiegł do bramy, powoli wyjrzał na ulicę, zerkając w stronę cytadeli – ta migawka, to ujęcie w zwolnionym tempie na długo zostanie mi w pamięci. A to po prostu przez miasteczko szedł ku cmentarzowi za silosami ze zbożem pogrzeb szahida, chłopaki walili w powietrze na wiwat zmarłemu koledze z frontu, gdy kondukt zatrzymywał się pośrodku ulicy, a trumna nakryta zielonym całunem kołowała w miejscu dźwigana na barkach. Strzelali też z rzeki motorów oblewającej pochód ze wszystkich stron, kilkadziesiąt osób szło pożegnać młodego chłopaka, który zginął tego dnia bodaj w Kafr Nebudzie, kolejne kilkadziesiąt zjeżdżało się z wszystkich uliczek na swoich chińskich motorynkach przemycanych z Libanu i Iraku. Gdy ktoś zgarnął mnie na motor i popędziłem za konduktem, zobaczyłem tylko Tahę bezradnie za mną patrzącego, wzruszającego w swojej nieudolności i niezdolności do protestu.



Na półkach przeszklonej szafki, między tymi wszystkimi plastikowymi kwiatami, spłowiałymi zdjęciami ojca i dziada, tłoczonymi wizerunkami Mekki, ma „Hamleta” i „Burzę”, swoje ulubione „Jądro ciemności”, „Zbrodnię i karę”, świetną antologię tekstów z poetyki, kilka opowiadań współczesnych arabskich pisarzy, Kartezjusza w skórzanej oprawie. Wtedy przed laty, gdy przyszedł czas poboru, uciekł najpierw w góry, pod opiekę An Davud. Wybrał, w co trudno uwierzyć, gdy się na niego patrzy, ścieżkę dezercji, która poprowadziła go tymi samymi polnymi drogami, którymi nas tutaj dzisiaj przyprowadził. Szedł przez pola, na których pracują zgarbione kobiety w ciężkich sukniach, chroniące się przed słońcem płóciennymi kapeluszami zakładanymi na chusty, szedł przez wioseczki w wątłym cieniu cyprysów i drzew migdałowych, przez oliwkowe sady. Nie raz zapewne zatrzymał się w jednym z tych domów z pustaka z blankowanym tarasem na dachu, tafaddal!, „obsłuż się przechodniu!”, zasiadł na macie, napił się ziołowej herbaty, opowiedział o swoim smutnym losie innym mężczyznom cały boży dzień przesiadującym bezczynnie w cieniu. Potem wędrował dalej przez bezkresne połacie pszenicy, aż po kamieniste pagórki, w wapień najcudowniejszej części Syrii, gdzie zaczynają się Wymarłe Miasta. Dzieci krzyczały za nim hodża zbiegłszy się znikąd, ktoś podjeżdżał z pozdrowieniami na motorze. Nie mijał wtedy jeszcze tych przepełnionych domów z uchodźcami z Kafr Nebudy, ani sklepiku z tandurami do wypieku chleba, który otworzyła pomysłowa kobieta, gdy w zrewoltowanym kraju zabrakło chleba i trzeba było wrócić do prastarej techniki jego wypieku w glinianych dzwonach („Nauczyłam się sama jak lepić tandur; widziałam, gdy byłam mała, jak robi to moja mama; przypominam sobie i naśladuję ją teraz. Glinę kopię tam w uedzie, ugniatani i spiralnie nakładam, aż powstanie cała bryła. Gdy już prawie wyschnie, zdobię wszystko rylcem”). Taha zniknął w górach.



Potem, gdy przestano Tahy szukać, pojechał w kraj pracować incognito w różnych szkołach, w tym w ismailickim Salamije, które bardzo ciepło oboje wspominamy. A po rozpoczęciu rewolucji wrócił w końcu do swoich, uczył przez chwilę w szkole we wsi, dostawał nawet rządową wypłatę jak innych siedmiu nauczycieli. Wprawdzie po wyzwoleniu okolicznych terenów pieniądze przestały z Damaszku przychodzić (nie wszędzie zresztą tak jest, często na wyzwolone tereny płyną jeszcze wypłaty ze stolicy, albo w wyniku biurokratycznego chaosu albo dla podtrzymania wrażenia, że Syria jest ciągle jedna i przynależna Domowi Asadów), ale uczył za darmo do lutego, gdy w końcu ryzyko zbombardowania szkoły było tak duże, że ją zamknięto. Teraz w marcu napięcie się trochę rozluźnia, rakiet spada mniej, za dwa tygodnie planują więc rozpoczęcie zajęć, tak jak stało się to na dole, w Kaalat Madik. Gdy w przyszłości powstanie nowa władza cywilna, gdy – inszalla – reżim padnie, znów zacznie się nauczycielom płacić te 120 dolarów i Taha zacumuje w końcu w bezpiecznym porcie. „Nie, nie chcę nigdzie wyjeżdżać, ani za granicę, ani do miasta; wiesz, ja lubię tutaj być”.



Żony Taha nie znalazł, bo był i jest poszukiwany, nie chce jej narażać. Pewnie zresztą już się okazja nie zdarzy, stał się teraz ubogim starym kawalerem, zdziwaczał jak całe pokolenie, które dzisiaj walczy po stronie rewolucji. Dziesiątki razy słyszałem podobne deklaracje: jestem na listach, moja dziewczyna śpi słodko z całą rodziną pod pierzyną z gruzów w Homsie, kochanką mi śmierć. Został z matką w tym dwupokojowym betonowym klocku pomalowanym na biało, z tarasem ogrodzonym poukładanymi w sterty pustkami na dachu.



To wszystko opowiada nam zaraz po posiłku, gdy podpierając się poduszkami rozłożeni na dywanie, trawimy ryż, słodki płaski chleb, oliwki, pomidory, gęsty jogurt, zasmażanego na słodko kalafiora i magduz z bakłażanów, czekając, aż matka zaparzy nam melisę zmieszaną z miętą, wniesie ją i bez słowa pójdzie pracować w pole. Czas lnieje, wylinki poszczególnych momentów schną na słońcu – palimy papierosy, wertujemy książki, których w Syrii nie sposób znaleźć w żadnym prawie domu, uśmiechamy się do siebie, gawędzimy. „Co się u was uprawia Taha?”, „Pszenicę, kukurydzę, oliwki”, „A jakieś drapieżniki schodzą z gór?”, „Tylko ptaki, sokoły, myszołowy”. Opowiedz Taha, choć nikogo w moim kraju nie będzie to interesować i nie da się o tym napisać, jak to było mieszkać z dwoma matkami, jak się zwracałeś do tej młodej, czy łatwo było wrócić z uniwersytetu do wsi, ile macie dzieciaków w szkole i z jak daleka przychodzą na lekcje, jaki kolor oczu miała dziewczyna z Hamy, co najbardziej lubisz jeść, co robicie w piątki po modlitwie?

I wojny nie ma.



Na pożegnanie matka Tahy, ta otyła jak wszystkie Syryjki, opięta brokatową purpurową suknią kobiecina poda nam, sama z siebie, dłoń i uśmiechnie się, czego żadna inna starsza wierząca kobieta w Syrii nigdy by nie zrobiła. I widzę w tym geście, a Syryjczyków najlepiej rozumie się dzięki gestom, jakąś siłę, heroizm charakteru, który kazał jej najpierw mieszkać pod jednym dachem razem z drugą, młodszą o dwadzieścia lat żoną męża, nie kłócić się z nią, utrzymywać rzadką w innych domach wsi, gdzie mężczyźni brali sobie młodsze, przyjaźń, a potem posłusznie zostać samą w domu, gdy mąż zdecydował się wyjechać do Libanu. Dwóch młodszych braci Tahy udało się jej w dodatku bezpiecznie wychować w cieniu obwarowanego przez rządową armię wzgórza i zatrzymać w domu, choć pewnie palili się do walki w Wolnej Armii, do śmierci szahidów z jednym magazynkiem w kałasznikowie szturmujących czołgi.

A sam Taha wieczorem ściska nas serdecznie przed bazą Wolnej Armii. „Resztę opowiem ci jutro”, obiecujemy sobie jeszcze się zobaczyć, ale podobnie jak opętanego pisarza z Kafanbolu, króla rybaków z Kaalat Madik, mistrza szachowego z chrześcijańskiego Sakalbije, zwalistego komendanta Raduna, bezokiego Saddama, który woził mnie po hellenistycznych ruinach motorem, podobnie jak setki innych kochanych Syryjczyków – nie zdołam go ponownie odwiedzić. Najpierw los rzuci mnie gdzie indziej, fale dywanowych nalotów i strach odetną szlaki, porwania dziennikarzy zmuszą do szukania ochrony w niesfornie planowanych konwojach Wolnej Armii, a potem wojna w końcu zwycięży, zmęczy, sponiewiera i wyjadę z Syrii pokonany, z podkulonym ogonem, postanowiwszy nigdy już do niej nie wrócić. „Rafael wracasz? Gdzie są twoi przyjaciele? Kiedy znów będziesz?” – na przejściu granicznym z Turcją spyta mnie dwa tygodnie później śmiejący się z daleka brodacz. Temu, pamiętającemu moje egzotyczne imię po ponad dwudziestu dniach od ostatniego spotkania, żołnierzowi z katiby Faruk odpowiadam krótko: „Po Baszarze”. „Inszalla”. A on ucałuje mnie na pożegnanie po syryjsku, lewy policzek, prawy, ramię.



[Fragment powstającej książki reportażowej o rewolucyjnej Syrii, która powstała po moich czterech podróżach na tereny wyzwolone w styczniu, lutym i marcu 2013. Większość czasu spędziłem „wewnątrz” z Tymoteuszem, krnąbrnym, ale nieocenionym tłumaczem arabskiego, który na moje wezwanie przyleciał bez wahania z Polski, by pomóc mi w pracy oraz z Maćkiem Moskwą, niezależnym fotografikiem z kolektywu Testigo, głęboko i prostodusznie zaangażowanym w sprawę syryjską. Im obu dedykuje ten krótki tekst. I przyjaciołom z prowincji Idlib i Hama. Jeśli jeszcze żyją.]

wtorek, 20 sierpnia 2013

Japończyk = Polak



„Ta opowieść mogłaby być bajką” – tym zdaniem spina autorka tekst książki. Ale to nie bajka. To prawdziwa, fascynująca historia dwóch Japończyków, których los związał z Polską. Ryochu Umeda (1900-1961) przybył do Polski w 1922 roku jako młody mnich buddyjski. Wraz z wybuchem II wojny światowej zmuszony został do wyjazdu. Jego syn, Yoshiho Umeda (1949-2012) przyjechał jako trzynastolatek. Został działaczem pierwszej „Solidarności", która dla niego nie była tylko polską sprawą, ale wielka ideą, którą można by przeszczepić w innych krajach. Wydalono go po ogłoszeniu stanu wojennego. Wrócił. To jest opowieść o czasach, w których Daleki Wschód przestał być daleki, o polskiej drodze do wolności, wielkich nadziejach i jeszcze większych rozczarowaniach. To lektura o różnicach międzykulturowych i podobnych marzeniach. To okraszona sławnymi nazwiskami i nieznanymi faktami słodko-kwaśna historia o gorzkim posmaku. Kiedy czytamy, jak jeden z legendarnych przywódców „Solidarności” po pierwszych wygranych wyborach mówi do Yoshiho: „Ty masz taki wygląd, taką gębę azjatycką, że nie możemy z ciebie zrobić ministra”, a Tomasz Jastrun stwierdza, że polską przypadłością jest „kompletny chaos, czyli wieczna rozpierducha”, zdajemy sobie sprawę, że historia Umedów dotyczy także i nas. Przemycone zostają aktualne pytania: kto może się nazywać „prawdziwym” Polakiem – Japończyk, który walczy o wolność kraju w którym się nie urodził, czy Polak, który się w tym kraju urodził, ale nic nie zrobił dla jego wolności? Czy można być „pełnoprawnym” Polakiem mając skośne oczy? W Polsce ojciec i syn znaleźli przyjaciół, małe i wielkie miłości, muzykę Chopina. Yoshiho tutaj założył rodzinę. Obaj Polsce zawdzięczali wiele. Ale książka Anny Nasiłowskiej udowadnia, że Polska zawdzięcza Umedom dużo więcej.



Tekst: Sławomir Majoch



Anna Nasiłowska

"Wolny agent Umeda i druga Japonia"
Warszawa 2013
Wydawnictwo Premium Robert Skrobisz (Warszawa)
przy współpracy „Algo” Sp. z o.o. (Toruń)



sobota, 10 sierpnia 2013

Zaproszenie do raju



Propozycja o tyle kusząca, że nie dotyczy wyłącznie sprawiedliwych. Do odwiedzin raju specjalnie zachęcać nie trzeba, zwłaszcza osób, które, ceniąc historycznie poinformowane wykonawstwo muzyki dawnej, zetknęły się z działalnością orkiestry Arte dei Suonatori. Festiwal „Muzyka w Raju” odbywa się każdego lata od roku 2003 w znanym także z sesji nagraniowych wspomnianego poznańsko-międzynarodowego zespołu (np. cyklu „La Stravaganza” Vivaldiego z Rachel Podger) barokowym kompleksie poklasztornym o tyleż wdzięcznej, co sugestywnej nazwie Paradyż. Rajska odmienność festiwalowej czasoprzestrzeni uobecnia się na wielu płaszczyznach, nie tylko w nazewnictwie, ale w całościowym charakterze zabytkowego miejsca, jego kameralnym odosobnieniu, sakralnej specyfice urokliwej architektury i wystroju. Jednocześnie narzucająca się od kilku lat – czy to w sklepach z płytami, czy to w ilości i skali festiwali i wytwórni jej poświęconych, czy w eterze radiowej Dwójki – popularność muzyki dawnej, pochodzącej ze świata tak odległego od nas, że całkiem odmiennego, ma coś wspólnego z rajem, do którego chce się wracać. Utracony wraz z niewinnością, przystępny percepcji ogród dźwiękowego bogactwa, rozkwitającego we współbrzmieniu, iście rajskiej harmonii, wabi więc także do lubuskiego Paradyża. Restytuowana – przynajmniej na jakiś czas – harmonia sfer przemawia tu w różnych i – wydawałoby się – nieskończonych wcieleniach muzycznych zwrotów, konwencji, gestów i formuł. W kontemplację tej utraconej, wydawałoby się – bezpowrotnie, harmonii wciąga i wtajemnicza muzyka – „nieświadome filozoficzne ćwiczenie duszy, która nie wie, że filozofuje” – i z tą niewiedzą i z tym filozofowaniem jest jej nadzwyczaj dobrze – jak w raju.

Właściwa festiwalom, jako powracającym co roku świętom, cykliczność czasu wiąże się w tym szczególnym przypadku także z dokonującym się w muzyce dawnej powrotem do przeszłości i – w tej sytuacji oczywistym – dystansem wobec własnej teraźniejszości. Ten ostatni ma walor już choćby czysto dosłowny – wskutek znacznego oddalenia paradyskiego klasztoru od centrów życiowego zagonienia, konieczność przybycia w miejsce tak odosobnione wymusza zawieszenie na pewien czas innych, pozostawionych w domu spraw. Okazuje się przy tym, że „podróż wstecz to także podróż w głąb siebie, odnajdywanie reminiscencji poprzedniej wizyty w przeszłości [...]. Zapętla się czas i zapętla się nasza obecność w historii”, pisze w programie festiwalu jego pomysłodawca, Cezary Zych. Inaczej mówiąc, „czas „odnajdywany”, „odkrywany”, „przywracany” poszerza wymiary naszego istnienia [...]. Zatacza kręgi, tworzy pętle, biegnie wstecz, potrafi się zatrzymać i trwać nieruchomo. [...] zyskujemy możliwość wielokrotnego przeżywania własnego życia i do tego umieszczania go w różnych kontekstach”. Skłaniając nas do zaglądania wstecz, a jednocześnie – w głąb siebie, dawność rozkwitającej nagle przy nas muzyki staje się naszą aktualnością, a do tego wręcz intymnością. Od przeżywania dawności w aktualności czas się zapętla i pozwala uprzedmiatawiać, plastycznie kształtować muzyką – układa się nagle przed nami w barokowe ornamenty, wciąga nas w grę. Doświadczenie tej gry uświadamia wielość wymiarów rzeczywistości i kultury, a tym samym – także względność wymiaru, w którym funkcjonujemy na co dzień. Dystans, jaki daje nam muzyka dawna, umożliwiając przeżywanie dziś – czegoś odległego, jest jedną z przyczyn jej niezwykłej popularności. „Uwalniamy się od przymusu tkwienia w czasie linearnym. Będąc „teraz”, możemy być jednocześnie „kiedyś”, patrząc na siebie z innych perspektyw”. Wielość perspektyw i gra między nimi, odnajdywanie siebie – własnych emocji, wrażeń, intuicji – w oddaleniu, działa jak zabytkowe zwierciadło, a barokowe współgranie wielu wzajemnie połykających się, wykradających sobie nasz obraz luster uwalnia od ciężaru punktu odniesienia, od prawa (czy raczej – obowiązku) ciążenia ku czemuś – wprawia w stan lekkości, która wydaje się rajem, odnalezionym w wędrówce przez lustra. Tropiąc w transie lustrzanej iluzji swoje nieskończone odbicia można zapomnieć, gdzie i kiedy jesteśmy naprawdę, uzyskując nieważkość iście anielską, jaką daje nam dystans wobec obciążających i wiele ważących na naszym życiu spraw. Barokowy wir rekonstruowanego w muzyce czasu wciąga jak rzeka zapomnienia, przyjazną dla umysłu, kuszącą ciągłością i konsekwencją swojego biegu przez lustra, głosy, instrumenty. To niepowtarzalna szansa chwilowego zagubienia się w czasie.

Kontrastowana przez Cezarego Zycha z pracą konserwatora sztuk plastycznych niematerialność rekonstruowanego przez muzyków pierwowzoru otwiera przy tym znowu nieskończone pole wyobraźni. Indywidualność osób, grających dzisiaj, nadpisuje się nad muzyką sprzed wieków. Urzeczywistnione w ten sposób współbrzmienie dawnego z nowym, łatwość pokonywania dystansu przeszłości, dająca jednak dystans wobec aktualności – naszych problemów, pozwala odnaleźć się w otoczeniu aniołów i świętych, zalotnych barokową kokieterią, grą gestów, skierowanych w dodatku do nas – zawsze i niepowtarzalnie.

Ważnym rysem przedsięwzięć Cezarego Zycha i skupionych wokół niego muzyków jest nie tyle sam sposób odtwarzania dawnego brzmienia, ile kreowania atmosfery, do tego zaś – stopień zaangażowania artystów. W ciągu z górą tygodnia kolejne koncerty, nierzadko po trzy dziennie, współtworzy stały, niewielki krąg ludzi, obracający się wokół festiwalu, działający w sferze kameralności, która w idei paradyskich koncertów gra rolę szczególną – specjalnie naznacza przestrzeń, ożywia w niej międzyludzkie niuanse, aż wszystko gra samo z siebie, i nic ani nikt nie jest bez znaczenia. „Myślimy bowiem o kameralności jako o pewnej wyjątkowej relacji pomiędzy człowiekiem a muzyką oraz jako o sieci więzi powstających pomiędzy ludźmi dzięki muzyce i za pośrednictwem muzyki”. Wyjątkowość relacji między nie tak wielką grupą ludzi – muzyków, ale i publiczności, zgromadzonej na kameralnym odludziu, sprawia, że mikrokosmos klasztoru wciela niebiańską harmonię sfer w bardzo ludzkim wymiarze. „Kameralność to zatem droga do intymności spotkania ludzi, którzy sobie coś nawzajem dają [...]. Wykonawcy i słuchacze hipnotyzują się nawzajem”. Nawet jeśli stan raju jest owocem hipnozy, z której wyrwą nas niebawem owoce łatwiej wymierne, a bardziej kuszące, warto może poważyć się doświadczyć tego ogrodu, w przestrzeni pełnej barokowych aniołów, albo – kogo nie stać na aż taki dystans wobec szczelnie uplanowanej tymczasowości życiorysu lub trywialnej pustki ziejącej z paszczy portfela – chociaż ponurzać się w falach radiowej transmisji, przynoszącej z oddali dźwięki smyczkowej burzy. Nikogo nie powinno dziwić, że droga do raju nie należy do najłatwiejszych. Nie każdemu dane się tam dostać. Zawsze jednak dobrze wiedzieć, że jest to – przynajmniej na chwilę – możliwe.



Małgorzata Burzyńska



„Muzyka w Raju”

16–24 sierpnia 2013

Paradyż, www.muzykawraju.pl

Czas na piknik



Kochani, żyjąc w Polsce, zawsze marzyłam o pięknym piknikowym koszyku i o pikniku na zielonej trawie, gdzie nie ma psich kup – zupełnie jak w amerykańskim filmie. Będę szczera, nie profesjonalna. Mam trawę, mam koszyk, ale... nie mam pogody. Dlatego, jeżeli przez okres wakacyjny nie wybierzecie się chociaż raz na łono natury z kocykiem, to... chciałam napisać, że będziecie mieli ze mną do czynienia, ale może zostawmy wersję, że zimą będziecie tego żałować.

Kupy można ominąć, koszyk jest niepraktyczny, a wspomnienia z takiego dnia są bezcenne. A kiedy już wyjdziecie na zieloną trawkę i rozłożycie się w słońcu, pomyślcie o mnie w Irlandii, która czeka ładnej pogody już od zeszłego lata. A kiedy już się doczekam, będzie to pamiętne kilka dni. Zaklinam wszystkich pracujących i niepracujących – nie marnujcie ładnej pogody latem. Może zmiany klimatyczne będą takie, że już we wrześniu pojawi się zima na pół roku.

Myślałam o ciekawym wakacyjnym menu dla Was, ale, szczerze pisząc, tu nie ma co myśleć, tu się idzie do supermarketu, kupuje proste jedzenie typu bagietka, oliwki, coś do picia, najlepiej oranżadę, paczkę ciastek na deser (jabłko – w zdrowszej wersji) i starczy. Nie ma co wydziwiać. Śmietany, kremy, sery się zepsują, lody się roztopią, mięso... jakoś nie jestem przekonana, ale, jeśli ktoś przygotuje wcześniej, to proszę bardzo. Ja , niestety, zanim dotrę do morza, pogodę mam z głowy, także nie marnuję czasu na pieczenie mięsa. Nie latem, o nie. Wieczorem, po zachodzie, można sobie rybkę albo jakiegoś steka usmażyć, ale nie w dzień.

Ostatnio odkryłam sprawdzającą się włoską „fritatę” lub, jak kto woli, hiszpański omlet. Podsmażone warzywa, zalane jajkiem i upieczone w piekarniku, mogą stać w lodówce 3-4 dni, a ponieważ minimalna porcja jajek w takim omlecie to 6, także działanie jest dość wydajne. Zwłaszcza z połączeniu z chlebem. Wada – osobiście lubię fritatę na ciepło.

„Sałatka?” – zapytacie? OK, ale bez żadnych udziwnień, a dressing polecałabym zamknąć w oddzielnym pojemniczku i polać dopiero przed podaniem. Zawsze można też przegryzać orzechy i suszone owoce. Na pikniku chodzi o wypoczynek na świeżym powietrzu, a nie o jedzenie. Nie mylić z grillem, kiedy to jedzenie jest bohaterem programu.

Udanych wakacji sobie i Wam życzę!


PS Wiem, że kiedy to czytacie, jest już lipiec, ale maj i czerwiec kojarzą mi się zawsze z pachnącym bzem po deszczu, kwitnącym kwieciem i piknikami. Uwielbiam jeść na świeżym powietrzu, dlatego „sezon koca” uważam za rozpoczęty.

Kiedy byłam dzieckiem, moim rodzice byli zbyt zajęci, by rozkoszować się pogodą na kocu, ale kiedy już gdzieś pojechaliśmy „za miasto”, to w menu były jajka na twardo albo pomidorki. Pamiętam tylko ten dobiegający głos: „Chcesz jajeczko?” „Chcesz pomidorka?”

Dziś, dzięki Bogu, możemy trochę więcej przynieść na piknik. Idea jest taka, że jedzenie nie może być skomplikowane, musi być łatwe w użyciu i niepsujące się. Do usłyszenia po wakacjach!

Natalia Olszowa

piątek, 9 sierpnia 2013

Pierwszy Kontakt wymarzony




Toruńscy miłośnicy teatru łatwo nie mają: zobaczenie propozycji innych polskich scen wiąże się z wyprawą – bliższą do Bydgoszczy, czy dalszą do Poznania, Gdańska lub Wawy – ale to już przynajmniej dwudniowa eskapada w alternatywie z powrotem nocą, skutkującym prezencją porannego zombie za biurkiem. Szczęśliwie co dwa lata Teatr im. Wilama Horzycy organizuje w Toruniu Festiwal „Pierwszy Kontakt”, w którym nagradza najlepszych reżyserskich i aktorskich debiutantów, a tym samym umożliwia lokalnym miłośnikom Melpomeny podziwianie ich wszechstronnych talentów. Skrajnie różnych, jak aura ostatniego tygodnia maja, kiedy każdego dnia pojawiały się różne wrażenia, poziomy, ciekawe dyskusje po spektaklach, nocne rozmowy i koncerty. Warto było poświęcić siedem wieczorów plus kilka nadszarpniętych nocy dla tak wspaniałej teatralnej uczty, zarazić się energią młodych twórców i uciec w…

Marzenia

To one wygrały: spektakl „Marzenie Nataszy” debiutantów: (z Teatru Powszechnego w Warszawie) aktorek Joanny Osydy i Anny Próchniak oraz reżysera Wojciecha Urbańskiego wyjechał z Torunia aż z trzema nagrodami. Dwie rosyjskie nastolatki, każda o skrajnie innym pochodzeniu, charakterze i perspektywach, relacjonują chłodno swoje dążenia do celu: Natasza Joanny Osydy, dziewczyna z sierocińca zakochuje się w dziennikarzu, który zainteresował się jej próbą samobójczą. Świat drugiej Nataszy (Anna Próchniak) wydaje się być bajką: jest bogaty, wykształcony i pewny siebie. Obie rozdzielone ścianką z pleksi, wpatrzone w widzów nie prowadzą dialogu z sobą. W pewnym momencie jednak ich światy zaczną się przenikać, choć paradoksalnie przez obrót ścianki nigdy się nie zetkną. Świetne, ascetycznie emocjonalne przedstawienie publiczność dwukrotnie nagrodziła długo owacją i już trzeciego dnia Festiwalu rozmawialiśmy o pewnych kandydatkach do tytułu najlepszej aktorki, ale której się należał? Albo żadnej, albo obu – i tak też się stało. Jury w składzie Gabriela Muskała, Wojciech Majcherek i Marcin Wierzchowski nagrodziło także reżysera przedstawienia za „(…) umiejętność precyzyjnej pracy z aktorem oraz odwagę powściągliwej sztuki”. W pamięci pozostanie także wręcz „prywatne” spotkanie z obiema aktorkami w klubie festiwalowym eNeRDe, na które przybyło zaledwie kilkoro widzów, co pozwoliło na mniej oficjalne rozmowy o ich pracy nad zwycięską sztuką. Moim faworytem do nagrody dla najlepszego reżysera był Cezary Iber za spektakl „Blanche i Marie” z Teatru Polskiego we Wrocławiu, który swoje przedstawienie przygotował również bardzo precyzyjnie, choć nie tak powściągliwie.

Teatr wielki z Zagłębia


Drugą nagrodę za debiut w roli żeńskiej Jury przyznało Edycie Ostojak za rolę Ester Pławner w „Korzeńcu” z Teatru Zagłębia z Sosnowca. Któż by się spodziewał, że prawie trzygodzinna historia Sosnowca sprzed stu lat tak potrafi wciągnąć toruńską widownię! Wiedzieliśmy, że „Korzeniec” w reżyserii Remigiusza Brzyka zebrał już wiele nagród na kilku festiwalach, ale zachwyciła już sama inscenizacja, perfekcyjnie wykorzystująca cały budynek teatru, od gigantycznych końskich lejcy rozpiętych nad widownią, przez górniczą orkiestrę dętą, po kilkudziesięcioosobową obsadę na scenie. Jakże rzadko już można zobaczyć w teatrze tak wielkie widowisko! Do tego kryminalna historia morderstwa sosnowieckiego glazurnika Alojzego Korzeńca, umiejscowiona na granicy trzech zaborów, utkana była fantastycznymi monologami silnych kobiet: Jadwigi Korzeniec (Maria Bieńkowska) i jej matki Antoniny Zimorodzic (Agnieszka Bieńkowska). Finałowy monolog, o niezwykle wzruszających marzeniach debiutantki Edyty Ostojak, Jury nagrodziło drugą nagrodą „(…) za naturalność, niewinność i intensywność sceniczną, dzięki którym stworzyła przejmujący portret dziewczyny, której w brudnym świecie udaje się zachować czystość”.

Na workach z tuńczykiem

Z czystością i formy, i powietrza nie było prosto na spektaklu „Emigranci” krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, w reżyserii Wiktora Rubina. Reżyser usadził publiczność na jutowych workach jak na cyrkowej arenie i stłoczył niewygodnie w fetorze tuńczyka z puszki. Zamknięci w jasnym kręgu mogliśmy zobaczyć własne wykrzywione oblicza i wzajemnie obserwować reakcje: śmiechu, porażenia i zniesmaczenia rybim odorem. Wszyscy równi, z ciągłym napięciem, które narastało, udzielało nam się od dwóch aktorów: chłoporobotnika XX (debiutujący aktor-amator Mariusz Cichoński) i inteligenta AA (szarżujący nieźle Krzysztof Zarzecki), w rolach społecznych i ciągłych podziałach w dyskusji, w każdej chwili gotowi do zamiany. I wówczas nic nie wydało się constans, gdzieś rozmyte, przerywane – bez pomocy suflerki (Agata Marzec) dalej nie dało rady. Nierówność społeczna przemieszała się zupełnie z warsztatowymi amatora w kontrze z aktorem, a teza Mrożka o nierównościach klasowych została wręcz ośmieszona. Ten spektakl zapamiętam długo, gdyż ani na chwilę nie pozostawiał obojętnym i wypełniał żarem uczuciowego ekshibicjonizmu. Tak Wiktor Rubin hartuje widza, ale debiut Mariusza Cichońskiego nie do końca mnie jednak przekonał. Jury uznałojego „wiarygodność, profesjonalizm aktorski, głęboką świadomość sceniczną i obronę granego przez siebie bohatera”, nagradzając dyplomem dla najlepszego aktora Festiwalu.

Poza werdyktem

Jury w II edycji Festiwalu miało zapewne niezły kłopot: aż 6 debiutujących aktorek i zaledwie trzech aktorów, stąd zdecydowało się przyznać dodatkową nagrodę paniom stawiającym pierwsze kroki na scenie. Wybór był naprawdę trudny, wielu widzów zachwyciła brawurowa kreacja naiwnej i religijnej Bess McNeill w wykonaniu Sary Celler-Jezierskiej w spektaklu „Przełamując fale” wg filmu Larsa von Triera o tym samym tytule. Może to, iż przedstawieniu przygotowanemu przez Macieja Podstawnego w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu tak blisko było do filmowego pierwowzoru, wpłynęło na pominięcie tego przedstawienia w werdykcie Jury? Przed dwoma laty Podstawny zachwycił debiutem reżyserskim kameralnego „Don Kiszota”, tym razem pokazał spektakl pełen odniesień filmowych, czy to w „tandetnych” nagraniach z wesela Bess i Jana (Dobromir Dymecki), czy w niezwykle barwnym w swym pięknie i namiętności spotkaniu obojga kochanków w lesie. Mroczny klimat kalwińskiej społeczności przerywały niespieszne sekwencje filmowe, jakbyśmy mieli do czynienia z dokumentalną stop klatką. Na pustej, pokrytej parkietem scenie, obok sterty brunatnej ziemi byle jakiego świata, rozgrywał się prawdziwy dramat Bess i Jana, ich miłości pięknej tylko na ekranie, świat wesoły tylko za sprawą krążącej wokół bohaterów komentatorki Sylwii (kapitalna rola Izabeli Beń), której każde pojawienie się na scenie wywoływało salwy śmiechu u części publiczności. Jednak naprawdę wesoło nie było: poświęcenie przez Bess wszystkiego w imię miłości do sparaliżowanego Jana i wiara w to, że jej prostytuowanie się jest w stanie go uzdrowić, wstrząsa tak jak przed laty w filmie twórcy manifestu Dogmy ’95. „Przełamując fale” to spektakl, który mocno odurzył i nie pamiętam jak tego wieczora dotarłem na spotkanie z aktorami. Pozostałe dwie debiutantki: Agnieszka Bała („Proces” Teatru Polskiego z Bielska-Białej) i Diana Zamojska z warszawskiego Studia Teatralnego Koło („Kalino, malino, czerwona jagodo”) raczej nie miały szans w typowaniu do nagród. Ten ostatni spektakl z debiutantką pozostanie jednakże w pamięci za sprawą udziału polskiej Janis Joplin – Natalii Sikory, która tak jak na scenie „ The Voice Of Poland” i tegorocznego Festiwalu w Opolu zwycięsko pokazała, iż dysponuje nie tylko imponująco potężnym głosem, ale również bardzo dobrym warsztatem aktorskim. Siurpryza Sikora zagrała i… uciekła na poranną próbę w stolicy,na miejscu zaś pozostał toruński debiutant Davey w „Poruczniku z Inishmore”– Arkadiusz Walesiak. Jest, gra w Horzycy świetnie porusza się w tonacji farsowo-groteskowej, płynnie przechodząc z jednej do drugiej! Zachwyca od czasu dyplomu w krakowskiej PWST („Mroczna gra, albo historia dla chłopców”), przez swój znakomity debiut u Any Nowickiej, po „Upadek pierwszych ludzi” Iwony Kempy. Na nagrody przyjdzie jeszcze czas, czego aktorowi szczerze życzę. Trzeci debiutant, Patryk Kośnicki zagrał w przedstawieniu „My w finale 2014” Teatru Bagatela z Krakowa, w zespołowej kreacji polskich kompleksów piłkarskich i jedynych uczestników Festiwalu, których chciałem opuścić w przerwie meczu. Kusił jednak „legendarny” już w środowisku kilkunastominutowy rzut karny wykonywany przez Kośnickiego i przyznam, że warto było wytrzymać dla tak niepowtarzalnej atmosfery stadionowej na widowni! Brakowało tylko wuwuzeli i polskich flag, co zauważyła jedna z uczestniczek bardzo wesołego spotkania z zespołem i reżyser Iwoną Jerą w klubie festiwalowym. Mnie jednak bardziej rozbawił przewrotny teatr w teatrze debiutującej reżyser, Agaty Puszcz pt. „Freddie reż. Irmina Kant” z Teatru Studio w Warszawie.

Spotkania z młodością

„Pierwszy Kontakt” to także wieczorne rozmowy z aktorami i reżyserami, prowadzone przez Karinę Bonowicz i Bartłomieja Oleszka, mniej formalne niż podczas „Kontaktu” międzynarodowego. Niektóre gromadziły tłumy, inne – kameralne rejestrowali na przykład autorzy dokumentu o amatorze Mariuszu Cichońskim. Klub eNeRDenie przygotował oprawy Festiwalu tak perfekcyjnie jak podczas pierwszej edycji, a majowe chłody przeganiały nas to z podniszczonego patio do sali koncertowej, to z powrotem. Miało to jednak i swoje ciekawe oblicze. Deszcz nagły spowodował, że uczestników spotkania z zespołem Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu po spektaklu „Szczęśliwe dni/Komedia/Ostatnia taśma Krappa” (debiut reżyserski Pawła Świątka) zagnał pod kamienny krąg z parasolem. A ja nie mogłem oderwać wzroku od najstarszej aktorki Festiwalu, Zofii Bielewicz, która już w czasie Powstania Warszawskiego brała udział w koncertach słowa i muzyki polskiej dla powstańców, dzieci i mieszkańców Żoliborza. Burza zaś prawdziwa rozszalała się w finale przedstawienia bydgoszczan z Teatru Polskiego (debiut reżyserski Wojciecha Farugi pt. „Wszyscy święci”).To był kolejny niesamowity wieczór: ksiądz opasany bombą (Mateusz Łasowski), którą chce właśnie odpalić, a w dach Klubu „Od Nowa” uderzają pioruny.I tak to „wyjątkowo zimny maj” sprawił, że imprezy towarzyszące tej edycji skrywały się cichaczem po kątach miasta – nawet w plenerowych „Ślepcach” Teatru KTO z Krakowa. Ostatnie spotkanie ze studentami krakowskiej PWST po ich dyplomowym spektaklu „Przekleństwa niewinności” (reż. Łukasz Zaleski) odbyło się już w nowej i eleganckiej poczekalni Sceny na Zapleczu. Wydarzeniem muzycznym Festiwalu pozostanie bezdyskusyjnie koncert Domowych Melodii, na którym po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tak roześmianą Panią dyrektor „Pierwszego Kontaktu” Jadwigę Oleradzką.

2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt” odbiegł mocno od swej pierwszej edycji, nie poziomem, lecz atmosferą i coraz większym tempem życia, które przekłada się także na to,że polskie teatry nie obawiają się już obsadzać świeżych adeptów sztuki aktorskiej w rolach pierwszoplanowych. Dziś młodzi swoją przygodę ze sceną zaczynają szybko i równie doskonale jak początkujący reżyserzy.Warszawa, Kraków orazzachwycający Sosnowiec – to stolice debiutantów 2013. Tylko marzyć, by z Torunia było do nich bliżej.



Aram Stern


2. Festiwal Debiutantów „Pierwszy Kontakt”

25 – 31 maja 2013

Teatr im. Wilama Horzycy














środa, 7 sierpnia 2013

Festiwal, na który nie dostaniesz karnetu



W połowie lat osiemdziesiątych DKF Hybrydy powołał do życia Warszawski Tydzień Filmowy (w skrócie WTF), zarodek Warszawskiego Festiwalu Filmowego, który obecnie może pochwalić się głównie tym, że jest najstarszą imprezą filmową w Polsce.

Tymczasem w październiku 1985 w mieście X koło Łowicza narodziła się nowa filmowa energia. Imprezę, której nazwy wyjawić nie mogę, założyła grupa Holendrów i Amerykanów osiedlonych w Polsce na skutek dziwnych zbiegów okoliczności. Chcieli oni wykorzystać przywileje swojego pochodzenia i stworzyć kulturalne wydarzenie dla lokalnej społeczności, która nad wyraz kochała X muzę: przeciętny ojciec domu, wracając z wykopków, był w stanie zarecytować daty powstania filmów Petera Greenawaya, matki podczas gotowania obiadu nuciły ścieżki dźwiękowe z filmów Capry, lokalne kółko teatralne wystawiało „Premierę” Cassavetesa. Jak udało im się dostać do dorobku kinematografii światowej, po pierwsze w ówczesnych czasach, po drugie bez pomocy Romana Gutka? Po dziś dzień nie udało mi się dowiedzieć, choć festiwal ten odwiedzałam aż do zeszłej jesieni rokrocznie.

A więc zapał wieśniaków stał się motorem napędowym zakochanych w lokalnym folklorze przybyszów – Ci wykorzystali znajomości w swoich ojczyznach i rozpoczęli niewielki przegląd filmowy, który przerodził się z biegiem lat w wielkie święto filmu. Podczas gdy w Warszawie nagrodę wygrało „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, na językach samozwańczego jury przewijała się „Dziewczyna z fabryki zapałek” Kaurismakiego i najnowszy film Teshigahary. Niesamowite trendy panują w tym magicznym miejscu: jest to jedyny festiwal, na którym nigdy nie pojawił się Bergman – był on passé, jeszcze zanim nakręcił swój pierwszy film. Podczas rozmów mieszkańcy i uczestnicy festiwalu starają się jednak uniknąć kategoryzacji. „Oczywiście – mówi jeden z najstarszych uczestników festiwalu – że nie unikamy mainstreamu i nasze gusta często pokrywają się z tymi oficjalnie przyjętymi. Jednym z moich ulubionych filmów jest « Buffalo’66 Vincenta Gallo» z ‘98. Czy to nie jego przecież nagrodzono ostatnio w Cannes?”. Vincenta zresztą niejednokrotnie widywałam na festiwalowych projekcjach w podłowickiej mieścinie.

Nie jest też tak, że inicjatywa żyła w odseparowaniu od polskiej tradycji filmowej. Roman Gutek, znany ze swojego nosa do wartościowych inicjatyw, przez pewien czas pomagał przy organizacji wydarzenia. Było to na przełomie lat 2000-2001, kiedy zrezygnował już z funkcji dyrektora programowego „Lata Filmów w Kazimierzu Dolnym”, a nie rozpoczął „Nowych Horyzontów” w Sanoku. Serca do przedsięwzięcia było z obu stron wiele – jednak zarządcy festiwalu filmowego X z Romanem Gutkiem poróżnili się o kwestie obsługi i wizerunku. Organizatorzy nietypowego święta filmów już od paru lat w roli karnetów i akredytacji używali worków na ziemniaki. Te, uprane i uprasowane, czekały na każdego odwiedzającego – w czasie festiwalu w worki przebierali się również wszyscy „lokalsi”, by w ten sposób wyglądać identycznie z odwiedzającymi. Dzięki temu zabiegowi panowała serdeczna atmosfera w całym mieście – nawet jeśli ktoś nie odwiedził ani jednej projekcji, nie mógł się odróżnić od pozostałej rzeszy filmoznawców, i na odwrót.

Skąd od lat znajdują się pieniądze na festiwal? Jeśli wierzyć plotkom, większość produkcji filmowych na świecie w swoich budżetach przewiduje datek dla Festiwalu X, nie roszcząc sobie jednocześnie żadnych praw do decyzji jury czy kształtu imprezy. Od lat jest ona szanowana za swoją niezależność i umiejętność pozostania w cieniu z jednoczesnym zachowaniem zdecydowanego charakteru.

Podczas tegorocznego pobytu w Cannes usłyszałam jak Haneke szeptał do żony. Mówił, że nie może się już doczekać jesieni, była mowa o płóciennym worku i pogardliwe pokazywanie ubranego fraka. W tym roku w Polsce Haneke ma zaprezentować film, który oficjalną premierę będzie miał za trzy lata. Widocznie Michael powiedział to odrobinę za głośno, bo w tym samym momencie Leonardo di Caprio odwrócił się w jego kierunku znad stolika obok. Wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Słoma



Jakkolwiek określenie „elementy małej architektury z łatwo dostępnych odpadów przemysłowych i rolniczych” brzmi dobrze dla architekta, przeciętnemu konsumentowi designu niewiele taka nazwa mówi. Sprawa ma się inaczej, gdy rzeczonym „elementom” nadamy bardziej swojską nazwę: moduł/siedzisko/kubik, bo słomiany wytwór młodego Mateusza Przybysza jest po trosze każdym z nich.

Po pierwsze, na uwagę zasługuje materiał wykorzystany do wyrobu siedzisk. W ekodesignie od dawna już święci triumfy płyta wiórowa, karton, plastik i inne materiały z recyklingu, o słomie natomiast dotychczas dość cicho. Jest to jednak materiał o niezbitych walorach: naturalny, łatwo dostępny, tani i co roku produkowany w ogromnym nadmiarze. Do tego dochodzą wspaniałe właściwości izolacyjne i wodoodporność. Na dodatek cechy wizualne słomy nie różnią się wiele od wciąż – dla mnie – pięknej, choć trochę wyczerpanej już designersko płyty OSB. Poza garstką zasługujących dotychczas na uwagę produktów ze słomy, takich jak chociażby „Baley” z 2003 roku, sygnowany przez Gusto (gustus.co.uk), oraz „Paille” autorstwa Tete Knecht (teteknecht.com) z 2005 roku, słoma jest w zasadzie pomijana w projektowaniu nowoczesnych przedmiotów użytkowych.

Czy to dziwne zjawisko? Z jednej strony – tak, bo przecież sama słoma pełni funkcję mebla niejako z urzędu – od niepamiętnych czasów ludzie spędzali na niej przerwy w pracy, korzystali z niej jako z prowizorycznych siedzisk, podnóżków, leżanek czy stolików. Z większej ilości słomianych kubików dało się budować większe elementy umeblowania, a całe stosy takich paczek, stojące gdzieniegdzie na polach, wyglądają do dziś jak domy bez okien i drzwi. Z drugiej jednak strony, zjawisko jest jak najbardziej zrozumiałe – słoma pozostaje materiałem budowlanym, izolacyjnym lub ozdobnym w ujęciu ludowym. Jest więc tak ściśle związana z przaśnym kontekstem wiejskim i twórczością folkową, że zrobienie z niej nagle przedmiotu designerskiego stanowi nie lada wyzwanie.

W ujęciu Mateusza Przybysza słomiany design znów rozwija skrzydła. Funkcja jego projektu pozostaje oczywiście w tych samych granicach prowizorycznego mebla, ale tym razem projektant bardzo dobrze przemyślał swój pomysł w kierunku dodania użytkownikowi możliwości. Przede wszystkim więc nadał słomie czysty, nowocześnie wyrafinowany kształt zwężającego się sześcianu o zaokrąglanych krawędziach. Słoma takiego elementu jest sprasowana pod dużym ciśnieniem, a jej powierzchnia – optycznie gładka; nic nie wystaje, nie kłuje i nie rozprasza wizualnie. Forma z grubsza sześcienna aż prosi się o zwielokrotnienie, pozwala estetycznie i regularnie układać na sobie elementy na zasadzie klocków. Poza tym moduły dostępne są w dwóch wielkościach, pochylone ścianki służą za wygodne oparcia, a największa ściana (zwykle podstawa, ale niekoniecznie) została sfalowana na kształt materaca gąbkowego, co wizualnie i praktycznie dodaje czegoś ekstra oszczędnej, minimalistycznej formie.

W tym miejscu rola projektanta się kończy, a zaczyna – przewidziana przez niego przestrzeń użytkownika. Dzięki dwóm wielkościom elementów oraz odpowiedniemu kształtowi i powierzchni, otwierają się tutaj nieskończone możliwości konstrukcyjne, w których wzajemne zazębianie się słomianych modułów będzie pięknie stabilizować większe formy z nich zbudowane. Co więcej, mobilność takich modułów ułatwia odciążenie ich struktury wewnętrzną komorą powietrza. Zadanie usprawniają też otwory-rączki po bokach kubików. Każdy może się teraz wykazać własnymi zdolnościami designerskimi, tworząc z jednorodnych modułów to, co sam chce uzyskać na potrzeby – no właśnie, czego?

„Elementy” Mateusza Przybysza to raczej nie projekt do prywatnego wnętrza. Oczywiście ekscentryczny właściciel może skorzystać z takiego rozwiązania, ale słomiany moduł to wymarzony mebel do wszelkich obszarów publicznych. W mieście pozwoli ludziom ustawicznie kreować estetyczne chwilowe „pokoje”, które wraz z przyjaciółmi można zasiedlić podczas koncertu czy na patio alternatywnego klubu. Na imprezach plenerowych, koncertach, warsztatach czy obozach za miastem projekt da podobne możliwości, ale z pewnością o wiele lepiej dojdą tam do głosu właściwości izolacyjne słomy. Korzystając z pomysłu młodego projektanta, można zastąpić niewygodę i chaos karimat czy swojskich kocyków – bardziej praktycznymi konstrukcjami ze słomianych modułów. Według mnie stanowi to pomost pomiędzy potrzebami praktycznymi i estetycznymi, ale również między środowiskiem ludzkim i naturą. Kropką nad „i” niech będzie fakt, że zużyte moduły mogą zostać wykorzystane jako ekologiczne paliwo, więc, właściwie użyte, nigdy nie obrócą się w śmieci.

Projekt uzyskał wyróżnienie w międzynarodowym przeglądzie projektów dyplomowych Graduation Project 2012.


Tekst: Karolina Wiśniewska