środa, 12 lutego 2014

PIEŚŃ O RYCERZU AYMARZE



W roku pańskim 1085 królestwo Francji trapią głód i susze. Ziemia jest własnością króla, Kościoła i rycerstwa. Możni feudałowie są jedynymi panami swych poddanych. Panuje chaos i bezprawie. Drogami średniowiecznej Europy, pełnymi okrucieństwa i przemocy, podąża Aymar de Bois-Maury, rycerz, któremu pozostał tylko honor…

Tak wygląda tło serii komiksów „Wieże Bois-Maury” autorstwa Hermanna Huppena. Francuski rysownik i scenarzysta zaczął pracę nad pierwszymi tomami w latach osiemdziesiątych XX wieku, jednak polski czytelnik może zapoznać się z twórczością Huppena dopiero teraz. Wydawnictwo Komiksowe wypuściło bowiem na rynek polski pierwsze trzy tomy serii o przygodach Aymara. Każdy z nich jest poświęcony innemu bohaterowi, chociaż łączy je postać błędnego rycerza, niegdyś właściciela zamku Bois-Maury. Seria liczy sobie dziesięć tomów, a całość ma się ukazać już w przyszłym roku. Przedsięwzięcie na wielką skalę, jednak sądząc po pierwszych tomach, Huppen i na polskim rynku stanie się prędko autorem kultowym.

Hermann stworzył dzieło monumentalne, istny fresk historyczny i panoramę wczesnego średniowiecza ujętą w ramy komiksu. Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się około roku 1085, zaś kończy się w okresie pierwszej krucjaty. Głównym bohaterem serii uczynił postać tajemniczą i niejednoznaczną, rycerza bez majątku, Aymara de Bois-Maury. Rycerz ten podróżuje po kraju wraz z giermkiem Olivierem, trudniąc się częstym w owych czasach fachem najemnika. Nie jest jednak typowym osiłkiem czy płatnym zabójcą. Aymar to postać niezwykła, człowiek wykształcony i wrażliwy, przestrzegający swoistego kodeksu rycerskiego. Utracił majątek, rodowy zamek w Bois-Maury i chce zebrać dość złota, by opłacić armię zdolną pomóc mu odzyskać zagrabione ziemie. Cenne umiejętności walki wykorzystuje w służbie feudalnych panów, jak i banitów. Za sprawą pomysłowości autora, spotyka na swej drodze wielu pozytywnych i negatywnych postaci. Jest tu Germain, kamieniarz skazany za zbrodnię, której nie popełnił. Heloiza de Montgri, młoda szlachcianka, która poszukuje zaginionego narzeczonego i zemsty, trupa wędrownych komediantów-złodziei, ocalony z masakry rodziny dziedzic zamku, pewien starzec oraz tajemniczy pasterz…

Postać pana de Bois-Maury jest z rozmysłem odsuwana na dalszy plan, przychodzi mu być czasem zaledwie statystą dla historii innych bohaterów tej opowieści. Wątki postaci przeplatają się ze sobą niezwykle finezyjnie. Widać tu precyzję w łączeniu poszczególnych epizodów, ale wątek przewodni każdego tomu w odpowiednim momencie powraca do znanego nam Aymara. Hermann wydaje się doskonale panować nad wieloma nićmi tego gobelinu, jakim jest seria poświęcona Bois-Maury. W odpowiednim momencie powraca do głównego wątku, ale czytelnik bez trudu śledzi wydarzenia i nie sposób jest się tu zgubić. Z każdą odsłoną kolejnego tomu bohaterowie są coraz ciekawsi, coraz częściej też zadajemy sobie pytanie, jak cienka jest granica między dobrem i złem? Czy jesteśmy skazani na wypełnianie swego przeznaczenia, czy – przeciwnie – sami możemy pokierować naszym losem.

Aymar i jego przygody są tylko pretekstem do ukazania panoramy średniowiecznej Francji wraz z całą jej skomplikowaną strukturą społeczną, podziałem na klasy, rolą Kościoła, króla i możnowładców. Jest to fresk, trzeba przyznać, dość niepochlebny. Natykamy się tu na głodnych i wykorzystywanych chłopów, okrutnych rycerzy sprawujących władzę nad życiem i śmiercią swych poddanych, Kościół walczący z heretykami za pomocą stosu, biedę, głód i bezprawie. Hermann doskonale oddaje niuanse zagmatwanej średniowiecznej historii. Warto przyjrzeć się epizodom, by dostrzec, że nic nie jest dla autora jednoznaczne. Chłopi wprawdzie biedni i uciskani, ale jednocześnie ciemni i okrutni. Rycerze bez lśniących zbroi, zajęci bardziej własnym stołem lub co nadobniejszymi wieśniaczkami, ewentualnie grabiący ziemię słabszego sąsiada. Alianse małżeńskie i polityczne stworzone dla zdobycia władzy i wpływów. Rycerze-rabusie, najemnicy i brak jakiejkolwiek władzy królewskiej. Całe połacie średniowiecznej Francji i nie tylko były minikrólestwami w rękach możnych. To najlepszy opis realiów, w których przyszło żyć bohaterom Hermanna. Radzą sobie z brutalną rzeczywistością na swój własny sposób. Jedni lepiej, inni gorzej, ale wszyscy usiłują po prostu przeżyć. W walce o życie przestają liczyć się ideały czy honor, a celem staje się po prostu zemsta. Pomysłowość w tworzeniu barwnych, krwistych postaci pozwala nam polubić Germaina, Heloizę, Aldę czy wzruszyć się historią Babette. Paradoksalnie, okazuje się, że pośród okrucieństwa i bezprawia jedynym pozytywnym bohaterem stara się być Aymar de Bois-Maury, choć trudni się niezbyt uczciwym fachem najemnika.

Cykl o Bois-Maury jest rodzajem średniowiecznego skrzyżowania „Don Kichota” z „Pieśnią o Rolandzie” i ,,Filarami Ziemi” Kena Folleta. Przygody rycerza przypominają pieśni trubadurów o rycerskich czynach oraz poszukiwaniu Świętego Gralla i należy w nich upatrywać inspiracji dla nieco pokrętnej wersji minnesingera Hermanna Huppena. Trzeba dodać, że na pomysł całej serii miało wpływ zainteresowanie Hermanna architekturą średniowiecza. W komiksie odtworzył on wiernie miejsca z dzieciństwa – rodzinną Walonię. Te zainteresowania przekładają się na jakość i styl rysunków, zwłaszcza tam, gdzie widać architekturę. Niezwykle wiernie i szczegółowo, z ogromnym rozmachem, wprowadza nas autor na średniowieczny plac budowy katedry czy do komnat warownego zamku. Walory architektury i poszczególnych plansz podkreśla kolorystyka Fraymonda. Stonowana i utrzymana w pastelowych różach oraz błękitach doskonale oddaje porę dnia, niuanse pogody, świt lub wieczór. Także fizjonomie bohaterów, również Aymara, są zaskakująco zwyczajne, nasz błędny rycerz nie przypomina herosów. Postaci zaludniające świat Hermanna są jak najbardziej oryginalne w swej powierzchowności, bardzo ekspresyjne i naturalistyczne. Brzydkie, chore, czasem piękne, ale celem rysownika nie było tworzenie superbohaterów. Za to dostajemy pełnokrwistych ludzi, dosadnych, rubasznych, głupich, podłych, ale i czasem czyniących dobro. Słowem, istna panorama ludzkości.



Joanna Wiśniewska



piątek, 7 lutego 2014

rach - ciach



Spotkaliśmy się ostatnio w Turcji, tuż przed moim wylotem do Polski. Wówczas rozpoczynała się tam nowa produkcja. Cieszę się, że mogłam Ci pomóc w zdobyciu pracy przy niej.

Cham: Uwielbiam być protegowanym kobiet. Wychowały mnie babcia, matka i siostra - osoby nie znoszące sprzeciwu. Właściwie to nie zależało mi na tej pracy, bo pochodzę z bardzo bogatej rodziny. Zrobiłem to dla Ciebie. To ważne, żeby wiedzieć, że, pomimo starszego wieku, nadal możemy się na coś przydać, prawda?


Oczywiście, mój mąż lekarz wie to najlepiej, bo pracuje ze starszymi pacjentami.
Robimy ten wywiad dla redakcji Menażerii, czasopisma dla którego stale piszemy. Opowiedz, jak rozpoczęła się Twoja współpraca z magazynem.

Cham: Zapewne ktoś z redakcji trafił na moje mini-recenzje i wpadł w zachwyt.

Przepraszam, że wejdę Ci w słowo. Ilu masz obecnie fanów na swoim profilu z tymi recenzjami?
Cham: 134.

Być może czytelnicy nie wiedzą, że są to wyłącznie osoby bardzo znaczące we współczesnym kinie. Wiem, że “lubi” Twojego fanpage’a sam Haneke.
Ale wróćmy do tematu. To jak z tą współpracą?

Cham: Właściwie to nie dopytywałem. Mało mnie to obchodzi. Do Menażerii piszę niechętnie, trochę z potrzeby wypełnienia sobie wolnego czasu. Nie urośnie mi nos, jeśli nazwę Menażerię amatorszczyzną. Spójrz na szatę graficzną, mizerny skład, wysoki współczynnik wybrakowania. Gazetki promocyjne z Polo marketu mają większy rozmach. Ale tak to jest, kiedy zadanie domowe odrabia się na kolanach.


Często bywasz w Toruniu?
Cham: Nie.

Widziałeś jakieś dobre, toruńskie produkcje?
Cham: Stosunkowo rzadko widuję dobre produkcje. Spośród tych związanych z toruńskim środowiskiem polecić mogę “Caissę”, kłącze na miarę Nabokova. Powiedziałbym kilka słów więcej, ale nie potrafię dobierać banalnych określeń równie zręcznie co ty, a właśnie takie byłyby tu najbardziej na miejscu.

A co sądzisz o kinie zagranicznym? Które najbardziej cenisz?
Cham: W kinie cenię przede wszystkim szczerość. Życzyłbym wszystkim filmowcom, żeby potrafili realnie ocenić swoje możliwości. Świat nie potrzebuje kolejnych Tarkowskich. Jeśli chcę zobaczyć klasykę, jakkolwiek słaba by nie była, sięgam po torrenty, bo wiem, że rachunek za prąd mnie nie wkurwi. Nie zapłacę złamanej złotówki wizjonerom, którzy pachę pływającą w wazonie zwykli nazywać fiołkami. 99% kina to odrzuty, rzeczy wymóżdzone, niestrawne i - nie bójmy się tego powiedzieć - gówniane. Podsumowując, gardzę zagranicznym kinem jak Schopenhauer Heglem. Przechodzę do drugiego członu pytania. Cenię kino austriackie. Austriacy to ludzie, którzy stawiają sprawy wprost.


Zapewne podobał ci się film “Chwała dziwkom”
Cham: Zgadza się, podczas transmisji kilkakrotnie zdarzyło mi się wcisnąć spację.


Twój ulubiony film?
Cham: “Przeminęło z wiatrem”

Mówiłeś, że lubisz kino austriackie, a Twój ulubiony film jest ze Stanów. Przyłapałam Cię na niekonsekwencji (śmiech).
Cham: Grażynko, nigdy nie przestanę podziwiać Twoich analitycznych zdolności.

Wróćmy na chwilę do Twojej osoby. Jesteś bardzo tajemniczą jednostką dla osób spoza środowiska. Zdradź czytelnikom, czy z kimś się spotykasz?
Cham: Mam kilka miejsc, do których często zaglądam. Rzecz jasna, mowa o burdelach. Nikt nie obniża poziomu stresu równie skutecznie, co początkująca kurewka wykonująca ze swadą i oddaniem nawet najbardziej wymyślne polecenia.

Miałam na myśli kogoś bardziej bliskiego Twojemu sercu. Może dziewczyna, narzeczona?
Cham: Z zasady nie dopuszczam ludzi blisko swojego serca, boję się cierpienia.

Podczas jednego z pobytów w Cannes powiedziałeś “Kino umarło, został nam już tylko popcorn”. Czy naprawdę tak sądzisz?
Cham: Tak, tak uważam, aczkolwiek warto dodać, że nie przepadam za popcornem.

Nawet z masełkiem? Zdaje się, że na festiwalu we Wrocławiu miałeś coś do seansu. Zresztą słyszałam, że jesteś wielkim fanem festiwalu Nowe Horyzonty, co mnie nie dziwi, bo lubisz kino niepokorne. Wiele osób porównuje Cię zresztą do Romana Gutka.
Cham: Nie jest tajemnicą, że Gutek ma mój numer i kiedyś często go wykręcał. Matthew Barney i ciepły jak letni deszcz Api Weerasethakul to moje typy, trafione co prawda ex post, ale wciąż trafione. Dziś różnice między nami są zbyt duże, żebym mógł wypowiadać się o nim bez pewnej dozy goryczy.

Co planujesz dla czytelników Menażerii w przyszłości? Jakie są Twoje zawodowe plany?
Cham: Jeśli w tym miejscu powinna pojawić się wzmianka o jakiejś niespodziance, to będziesz zawiedziona. Nie planuję niczego. Przeciwnie, zastanawiam się raczej, czy warto ciągnąć współpracę. Właśnie! Przyszło mi coś to głowy. Niech to będą moje ostatnie słowa.

Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dla Menażerii, Grażyna Torbytska.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Praca z kolodionem to swego rodzaju magia


Z Sebastianem Misiem rozmawia Piotr Buratyński

Sebastian Miś to nieczęsto spotykany już dzisiaj rodzaj artysty. Prezentuje on swoją postawą konsekwencje, idealizm, doskonałe opanowanie rzemiosła oraz historii i teorii medium w którym się wypowiada. A jest nim fotografia. Jest jej świadomy pod każdym względem. Laureat wielu stypendiów m.in. Stypendium Prezydenta Miasta Torunia w Dziedzinie Kultury, Stypendium Artystycznego Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego czy Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ma już za sobą kilkanaście wystaw indywidualnych i zbiorowych, kilka projektów, min. A Man and his world powstały na skutek podróży do Izraela w bieżącym roku czy kilka projektów związanych z fotografią wykonaną na mokrej płycie kolodionowej. Właśnie do nich zalicza się „Szuflada”. 13 grudnia 2013 roku w niewielkiej sali w toruńskim Domu Muz, zaaranżowanej z jednej strony jak rupieciarnia z teatru Tadeusza Kantora z drugiej budzącej skojarzenia niemal sakralne, odbył się wspomniany projekt – wystawa fotografii kolodionowej połączony z warsztatem. Jak wspomniałem Sebastian Miś jest uosobieniem wielu artystycznych cnót, których niekiedy ze świecą szukać wśród twórców jego pokolenia. Zapraszam do zapoznania się z krótką rozmową, przeprowadzoną po „Szufladzie”.

Piotr Buratyński



Czym jest fotografia kolodionowa?

Fotografia kolodionowa, jest szlachetną techniką fotograficzną pochodzącą z XIX wieku ( 1851r) . Jej wynalazcą był anglik Frederick Scott Archer. Nośnikiem obrazu fotograficznego jest szklana płyta. Technika ta nazwę swoją bierze od procesu technologicznego powstawania samej płyty. Chemia, którą wykorzystuje się do wykonania fotografii nie może ulec wyschnięciu przed zakończeniem wykonywania zdjęcia. Jeżeli tak się stanie, płyta traci swoje właściwości światłoczułe. Tytułowe kolodium jest zawiesiną nitrocelulozy w eterze i alkoholu. Ciecz ta, po wyschnięciu przybiera postać silnie przylegającej folii, dlatego też w czasie wojny secesyjnej kolodium było wykorzystywane jako materiał opatrunkowy. W przypadku fotografii jest ono nośnikiem dla związków światłoczułych, które muszę przywrzeć do szklanej szyby. Fotografia kolodionowa zachwyca nie tylko jakością obrazu ale przede wszystkim jego plastyką. Jako, że cały proces jest w pełni manualny, a oznacza to, że każdy etap twórca wykonuje samodzielnie bez pomocy żadnych maszyn, na płycie powstają różnego rodzaju defekty. Objawia się to w formie najróżniejszych zacieków, niedowołań obrazu, pozostających na płycie paprochów bądź innych ciał obcych. W technice tej nie ma nic przewidywalnego, nigdy nie wiem jak rozleje się chemia, jak zadrżą ręce. Sally Mann jedna z amerykańskich artystek, posługująca się mokrą techniką kolodionową, mówi w jednym z filmów, iż większość artystów modli się o anioła pewności. Ona zaznacza, iż modli się o ducha niepewności, bo wtedy właśnie, kiedy wszystko sie psuje - zapada się ciemnia na głowę, bądź przejeżdża gdzieś obok wóz z błotem i wszystko ląduje na jej płycie - powstają najlepsze fotografie.

Podczas swojego grudniowego projektu w Domu Muz wspomniałeś o powracającej modzie na fotografie 'retro'. Chciałbym się dowiedzieć czym ona się charakteryzuje oraz tego jak sam trafiłeś, jak doszedłeś do kolodionu, czym dla Ciebie jest praca w tej technice?
W ostatnich kilku latach zauważa się coś, co można by nazwać renesansem klasycznych technik fotograficznych. Wielu fotografów zaczęło sięgać po tradycyjne techniki fotograficzne, szczególnie te, które nie dają idealnego obrazu - chętnie wybierany jest ,,otworek", mokre kolodium, guma bądź cyjanotypia. Dzisiaj, naturalnym jest, że producenci aparatów cyfrowych wprowadzają do swoich produktów takie opcje, które pozwalają udawać pewne efekty, jakie można uzyskać tylko metodami klasycznymi. Możemy wziąć do ręki zwykłą cyfrówkę i zrobić sobie zdjęcie, które udaje ,,otworek" bądź lomo. Sytuacja ta niepodważalnie jest reakcją na odczuwalny przesyt obrazem, który jest idealnie ostry i bajecznie kolorowy. Jest to obraz, który towarzyszy nam w wielu sferach naszego życia atakując nas w reklamie, w prasie, na ulicy... Obecnie łatwiej jest zwrócić uwagę odbiorcy obrazem, który nie wpisuje się w pewnego rodzaju fotograficzny szum informacyjny.

Jak doszło do tego, że zająłem się tą techniką? Skąd wziąłem inspiracje? Sally Mann jest jedną z moich ulubionych artystek. Pracuje ona głównie w mokrej technice kolodionowej. Odpowiada mi jej wrażliwość i estetyka prac, które są niezwykle poetyckie. Poznałem jej szkła i bardzo chciałem mieć możliwość wykonywania fotografii również w tej technologii - bo nie jest to jedne medium po które z przyjemnością sięgam w pracy twórczej.

Najzwyczajniej w świecie postawiłem sobie za cel dojście do mokrej techniki kolodionowej i zacząłem szukać wiedzy na temat. Udało mi się dotrzeć do przepisów chemicznych, jak również wziąć udział w szkoleniu z tego zakresu. Niestety okazało się, że technika jest bardzo kapryśna i mimo, że wszystko miałem podane jak na tacy to i tak musiałem swoje przejść z dojściem do odpowiednich efektów. Opanowanie techniki na zupełnie podstawowym poziomie zajęło mi bardzo dużo czasu. Dzisiaj, to co wcześniej uważałem za błędy i coś nie do przyjęcia staram się świadomie wykorzystywać w swoich pracach. Wet Plate Collodion jest techniką niezwykle zawodną, ciężko w niej o powtarzalne efekty. Zbyt wiele czynników jest zmiennych i wpływa na efekt końcowy. Jednak mimo, tak wielu niepewnych czynników, potrafi się odwdzięczyć obrazem przed którym miękną kolana! Praca z kolodionem to praca, którą można porównać do pewnego rodzaju magii, pracy alchemika bądź reżysera teatralnego. Wchodzisz do studia w którym unosi się zapach eteru. Fotograf wita cię czarnymi łapskami, które zostały ubrudzone azotanem srebra. Każe Ci usiąść w fotelu i zaciska Ci głowę jakimiś uchwytami. Zabrania Ci się ruszać. Jest Ci bardzo niewygodnie. Przed Tobą znajduje się koszmarnie duży aparat, którego konstrukcja niczego Ci nie przypomina. Na stole stoi wiele butelek z najróżniejszymi odczynnikami chemicznymi, nie wiesz czy któryś z nich jest niebezpieczny. Fotograf bierze płytkę do ręki i zaczyna odgrywa spektakl, którego efektem jest obraz zabierający dech w piersiach.

Smugi, rozmycia i przypadkowe, niemożliwe do przewidzenia niedoskonałości wzmacniają nie tylko estetyczną ale i psychologiczną siłę wykonanych przez Ciebie portretów. Opowiedz więc o projekcie "Szulfada" i pracach wystawionych 13 grudnia w Domu Muz.
Portret to nie tylko twarz człowieka, jego dłonie czy sposób pozowania, lecz również jego otoczenie. To właśnie ono, bardzo często mówi więcej o człowieku niż on sam. Portret wtedy jest udany kiedy jest prawdziwy. Nie ma nic gorszego w portrecie fotograficznym jak odczuwalność świadomości tego, że ktoś jest portretowany, bądź silna chęć ,,dobrego wyjścia" na zdjęciu. Zawsze, kiedy fotografuję staram się dążyć do prawdy zdobywając zaufanie modela. To pozwala mi na uchwycenie prawdziwych przeżyć. W kolodionie jest to niezwykle trudne do uzyskania, ponieważ w technice tej występuje coś co można nazwać determinizmem technologicznym. Technologia dominuje na tematem i tym, co i jak można sfotografować. Bardzo ciężko w tej technice jest o wykonanie portretu stricte ekspresyjnego. Wiemy doskonale z psychologii, że emocja jest chwilowa. Czas naświetlania w przypadku mokrej płyty to czasy rzędu kilkunastu sekund lub nawet minut. Nie da się właśnie z tego względu wykonać portretu o którym mówię. Oczywiście, mogę w trakcie sesji stworzyć sprzyjające warunki i wytworzyć specyficzną aurę. Mogę też wprowadzić modela w pewien stan psychiczny, niemniej jednak jest to już zupełnie inna metodologia pracy i inne możliwości, niż w przypadku fotografii na klasycznych materiałach które są wysokoczułe. Tutaj właśnie pojawia się tytułowa Szuflada. Dla mnie jest ona dopowiedzeniem do portretu. To ona ma pomóc w opowiedzeniu pewnej historii o prostych ludziach, którzy mają swoje problemy, pasje, skrywane przed światłem słonecznym przedmioty wywołujące w nich emocje. W tworzeniu projektu najważniejsze dla mnie było, by szuflady z którymi przychodzi do mnie modele były autentyczne. Nie chciałem udawania. Każda z fotografii została poprzedzona kilkoma spotkaniami bądź rozmowami telefonicznymi. Każda z nich została wypracowana, choć starałem się przyjmować progresywną postawę wobec tego co było mi prezentowane przez uczestników projektu. To modele podejmowali decyzję: co przyniosą, jak się ubiorą, jak będą pozować. Ja próbowałem to tylko rejestrować i wytwarzać aurę w studio. Dlatego, też portrety te są niezwykle proste. Wszystkie są podobne do siebie. Przyjąłem pewne zasady wg których fotografowałem. Był to projekt koncepcyjny.

Czy "Szuflada" zamyka wraz z sobą twoją "przygodę" z kolodionem czy nie jest to twoje ostatnie słowo w tej materii? Wspomniałeś również o swoim zainteresowaniu techniką gumy dwuchromianowej zbliżającej się momentami do grafiki warsztatowej - czy to teraz Cię pociąga i czy możemy spodziewać się podobnych projektów ale niezwiązanych już z kolodionem?

Ha! W żadnym wypadku Szuflada nie zamyka mojej przygody z mokrą płytą. Ta historia się dopiero otwiera. Obecnie jestem po realizacji dwóch projektów wykonanych tą techniką. Przez ostatni rok bardzo dużo się nauczyłem jeżeli chodzi o mokre kolodium, jednak mam świadomość, że jest to początek mojej drogi. Chciałbym zacząć pracować bardziej swobodnie, bez stresu, że znowu mi coś nie wyjdzie. Chciałbym w pełni świadomie wykorzystać to co daje mokra płyta. Moim marzeniem jest by stać się posiadaczem kamery wielkoformatowej umożliwiającej fotografowanie na większych formatach np. 30x40cm. Do tej pory fotografowałem na płytkach 9x12cm, czyli mówiąc fachowo 4x5 cala. Jestem przekonany, że kolodium wejdzie na najbliższe lata do repertuaru form którymi będę operował. Jest to technika, która w pełni spełnia moje oczekiwania i odpowiada mojej wrażliwości estetycznej. Mimo wspomnianego renesansu form klasycznych, nie jest jeszcze tak bardzo dostępna, pozostając nadal unikatową. Ta unikowość i oryginalność to przyczynki tego, że ona mnie tak bardzo kręci. Dlatego też na co dzień wykonuję ambrotypy, które są odmianą mokrego kolodium, lecz realizuje się je na czarnym szkle z którego nie można już wykonać odbitki. To sprawia, że zdjęcia te, to jedyne dostępne egzemplarze. Mają wartość oryginału i unikatu! Nie jestem maniakiem tej techniki i nie zamykam się tylko i wyłącznie na nią bo uważam, że technikę a jednocześnie i formę należy wybrać tak, by pomagała eksponować treść fotografii. W żadnym wypadku, nie może z nią konkurować bo to sprawia, że zdjęcie traci na przekazie i przestaje być mocnym!

Jeżeli chodzi o gumę, to nie mam w niej żadnego doświadczenia. Interesuje mnie ona ponieważ ma wiele wspólnego z grafiką a ja jestem absolwentem liceum plastycznego o specjalności techniki graficzne. Lubię prostotę, dbałość o szczegół, jestem pokorny w trakcie pracy - tego nauczyła mnie praca nad matrycami graficznymi. Te wartości często przekładam na fotografię. Sam to dostrzegam. Widzę po sobie, że interesuję mnie te techniki, które mają coś wspólnego z grafiką. W samym kolodium też bym się pewnie doszukał pewnych elementów łączących. Jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że poznam technikę gumy, ale raczej na pewno nie będzie to coś, co chciałbym rozwijać. Do tej pory bardzo dużo rzeczy spróbowałem, mówiąc kolokwialnie polizałem. Zbliżam się do końca studiów to najwyższy czas by zacząć się określać w jakim kierunku chcę iść, co będzie wchodziło w skład form, którymi będę się posługiwał, z czego będę rozpoznawalny.

W najbliższym czasie chciałbym zrealizować projekt poruszający problem seksualności i samoakceptacji. Na warsztat chciałbym wziąć tzw. hermafrodytów. Chciałbym zrealizować projekt mocny, prawdopodobnie kontrowersyjny a jednocześnie delikatny i niezwykle poetycki. W tym przypadku jestem przekonany, że wykonam go właśnie wykorzystując mokrą płytę, pozwoli mi ona stworzyć coś niemalże onirycznego.

Dziękuję za rozmowę