sobota, 24 maja 2014

Dlaczego wszystkie dziewczyny i wszyscy chłopcy są piękni?



Z Lilianą Piskorską rozmawia Bogna Morawska

Od stycznia, na sześć tygodni Liliana Piskorska dostała do swojej dyspozycji przestrzeń „Laboratorium Sztuki” toruńskiej Wozowni. Zamieniła ją w „gabinet depilacyjny”, który stopniowo „przyozdabiała” obiektami, obrazami, portretami. Wykonywała je z materiału pozyskanego z zabiegów, na które mógł się zgłosić każdy chętny.

Sama artystka mówi : „Uzyskanie <<resztek z człowieka>> było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt”.

Idąc tym tropem, zabiegi umożliwiły bezpośredni kontakt na linii: artysta-odbiorca, odbiorca-artysta, człowiek-człowiek, poszerzający „proces poznawczy” obydwu stron.

Na dzień przed finisażem działania „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” rozmawiam z Lilianą w galerii pełnej „portretów”.

Nazwa cyklu wystaw, w ramach którego działasz, a którego kuratorem jest Maria Niemyjska, nosi nazwę „Laboratorium Sztuki – artysta jako antropolog”. W tym wypadku śmiało można stwierdzić, że jesteś artystą – „naukowcem”. Jaki jest twój „cel badawczy”?


Można na to patrzeć na kilka sposobów, pamiętając cały czas, że jest to antropologia swoista – dość instynktowna i świadoma instynktowności całego działania. Jest po pierwsze takim wchodzeniem w rzeczywistość osób, które z racji zawodu muszą wkraczać w intymne relacje z innymi. Sięgam tutaj po realia zawodu kosmetyczki, które podczas zabiegów dotykają kolejnych i obcych sobie osób. Właśnie to wejście w rolę osoby, jakiejś profesji, z którą się nie ma w ogóle kontaktu, jest chyba jedną z ciekawszych dla mnie rzeczy, ponieważ muszę się otworzyć na bardzo intymne relacje, do których nie jestem jednak przyzwyczajona.

Dlaczego właśnie kosmetyczka? Opowiadałaś mi wcześniej, że wynika to z Twojej wcześniejszej akcji „Podróż”.
Moment, w którym zaczęłam myśleć o tym materiale, miał początek we wrześniu ostatniego roku. Podczas mojej akcji „Podróż” z Martyną Tokarską miałam okazję być właśnie w salonie kosmetycznym, gdzie przeprowadzono na mnie zabieg depilacyjny woskiem. Zobaczyłam, jakie ma on właściwości, barwy, jak literalnie staje się odbiciem skóry - jest jej bezpośrednim przełożeniem na materiał plastyczny. Zobaczyłam, jak to w ogóle działa, wygląda i strasznie się tym zafascynowałam.

Tą samą formą plastyczną…


Tak, na początku rzeczywiście było to zaciekawienie formą. Stwierdziłam, że nikt tego nigdy nie robił i byłam zaskoczona, bo wydaje się to tak oczywiste. Jest to bezpośrednie przełożenie człowieka. Daje możliwość pokazania kawałka (z) osoby - takiej skórnej, biologicznej i nieprawdopodobnie intymnej.

Wiadomo, od zalążka idei do całościowego projektu jest długa droga. Stwierdziłam, że zrealizuję ten pomysł w związku z tym, że zaproponowano mi w Wozowni przestrzeń Laboratorium. Oczywiście, łączenie antropologii i sztuki umożliwia bardzo szeroki zakres poszukiwań, właściwie opiera się trochę na wszystkim i na niczym. Gdzieś w tych wszystkich zabawach sztuką, które mają pretendować do miana socjologicznych, bardzo kręci mnie przełamywanie własnych barier. Myślę, że przełamywanie barier również i innych osób, bo, jak przypuszczam, nasze spotkania depilacyjne dla wielu ludzi były ciekawe. Podczas akcji wystawowej spotkałam się także z kilkoma chłopcami, którzy, co interesujące, traktowali to w inny sposób niż dziewczyny. Wydaje mi się, że podeszli rzeczywiście do tego jak do totalnego eksperymentu. Natomiast dla dziewczyn kontakt z depilacją/goleniem stanowi rzecz oczywistą. Aspekt usuwania owłosienia i negacji naturalnego stanu skóry jest po prostu codziennością.

Nie chcemy mówić o sposobie upiększania, liczy się tylko efekt. Czasami zdarzało mi się przeczytać w kobiecym pseudo poradniku, że kobiety powinny wręcz ukrywać chociażby to, że depilują brwi, ponieważ jest to nieatrakcyjne dla mężczyzn. Pokazując ten proces „uczłowieczasz człowieka”.


Bardzo cieszy mnie ten kontekst, o którym mówisz. Prace, które wykonałam, mogą mieć potencjał, by pokazać właśnie ten proces. I zaznaczać go jako część konieczną do realizacji efektu końcowego, tj. pokazania tego, kim jesteśmy.

Dla mnie Twoja praca nie neguje estetyzacji ciała, nie ocenia jej. Raczej jest to dążenie do pokazania „prawdziwego” oblicza człowieka. Dodatkowo, skontrastowane z bardzo estetycznym wykorzystaniem materiału, który pozyskałaś.


Tak, te prace są bardzo estetyczne. Długo zastanawiałam się, w jaki sposób je wykonywać. Stwierdziłam, że nie chciałabym przetwarzać materiału w znaczny sposób np. sprawiać, że ten materiał depilacyjny będzie tylko dodatkiem. Chciałam, żeby prace funkcjonowały jako portrety, by materiał, który zebrałam, był podstawą i zasadą ich wykonywania. Portretowość prac podkreślałam dodatkowo, nazywając je imionami osób, które przedstawiały (jeśli oczywiście dana osoba zgodziła się, bym to zrobiła).

Zauważyłam, że w innych pracach również posługujesz się wysublimowaną estetyką, łącząc ją z bardzo ciężkimi tematami, często tabu. Tematami, które nie są poruszane codziennie, mówią o cechach człowieka naturalistycznego, atawistycznego. Przykładowo „Suki”.


Forma moich prac jest bardzo ważna. Na przykład futra, których używałam, są nieprawdopodobnie sensualne, bogate wrażeniowo i wizualnie. Można mało z nimi robić i już działają. Natomiast, jeśli chodzi o ten materiał cielesny, depilacyjny, to dla mnie włosy nie są obrzydliwe same w sobie. Dlatego praca na tym materiałem nie była nieprzyjemna, choć czasem stresująca. Sądzę, że sam materiał jest już estetyczny, dlatego cieszę się, że mogłam go ubrać w formy, które są formami ekspozycyjnymi.

Można powiedzieć, że obrazy powstałe podczas „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” to swoista inwersja „Suk”.


Tak, to dobrze. Cieszę się, że robię rzeczy, które można odczytywać jako ciągłość.

W pracy, o której mówimy, pobierasz włosy od ludzi, nie robiąc im krzywdy, a wręcz przeciw: oddajesz przysługę.

Bardzo się starałam nie zrobić nikomu krzywdy…

Samo użycie włosa, a nie innej części ciała. Czy ma to dla Ciebie jakieś znaczenie?


Włosy na ciele i włosy na głowie mają zupełnie inną wartość symboliczną. A w projekcie mówię cały czas o włosach cielesnych. Są one obarczone ogromną kulturową tabuizacją, stereotypy ich dotyczące dotykają ludzi, którzy ich nie usuwają lub wręcz przeciwnie dbają o to, żeby być całkowicie gładkimi. Dla kobiet i dla coraz większej liczby mężczyzn jest to codzienność. Dlatego włosy są tak ciekawe, nawet bardziej niż inny materiał biologiczny.

A w kontekście samego zabiegu depilacji dochodzą kwestie ekonomiczne. Na zabiegi depilacyjne w salonach wielu osób po prostu nie stać, w związku z tym są one dostępne tylko dla pewnej części ludzi. To sprawia, że waloryzują oni możliwości doświadczeń – stają się bardziej pożądane, bo mniej dostępne.

W Twojej pracy pojawia się aspekt śmieciowy. Nadajesz rzeczy, która powinna wylądować w śmietniku nową wartość.

Gdy rozmawiałam z wieloma osobami, zwróciłyśmy uwagę na to, że kiedy wykonuje się zabieg golenia czy depilacji, to właśnie brak owłosienia poświadcza wcześniejszą ich obecność. Gładkie, kobiece nogi świadczą o tym, że coś było wcześniej. To mi się podoba w kontekście moich prac, że świadczą o wyjściowym stanie osoby. I tutaj dochodzi ten aspekt śmieciowości, abiektalności materiału. Uzyskanie „resztek z człowieka” było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt.

Podczas zabiegów nagrywałaś rozmowy. Czy będziemy mogli je usłyszeć?


Tak, ale nie w całości, bo nasze spotkania trwały zazwyczaj długo, także do końcowej wersji ekspozycyjnej będą dołączone wycięte fragmenty reakcji, rozmów, wrażeń. Oczywiście nie każdy obiekt na wystawie ma swoje nagranie, bo nie każdy się na nie zgadzał. A ja nie nalegałam.

Jakie spotkania wywarły na Tobie silne wrażenie?


Najbardziej intymne były spotkania, kiedy depilowałam komuś wąsik. Po prostu dotykałam czyjeś twarzy, co było nieprawdopodobnie intymne. Przypuszczam, że dla tych czterech osób, z którymi wykonywałam właśnie ten rodzaj zabiegu, było to też bardzo osobliwe.

Ciekawi mnie stosunek odbiorców do Twojego działania. Rozmawiałam z osobą, która na początku negowała sam pomysł, jednak po obejrzeniu prac zmieniła zdanie…


Słyszałam dużo reakcji: „ obrzydliwe”, „po co?” Mogę Ci podać jeden ciekawy przykład, który zdarzył się na początku trwania projektu. Pierwszego dnia przyszła do mnie starsza Pani, która przychodzi tutaj często, jest stałą bywalczynią. Bardzo jej się nie podobało, nie wiedziała, o co chodzi i nie dała się przekonać. Zniesmaczona, szybko wyszła. Po miesiącu weszła kolejny raz, zobaczyła projekty i całkowicie zmieniła zdanie. Bardzo ją zaciekawiły same formy. Pogadałyśmy trochę o samej idei i naprawdę zmieniła swoje nastawienie. Dla mnie był to ważny sygnał, szczególnie, że pokazuje, że próba działania długofalowego umożliwia badanie/przerobienie tematu zarówno mnie samej, jak również odbiorcom/odbiorczyniom.

Co zyskałaś z tego działania, nie mówiąc w tym momencie o Twoich pracach prezentowanych w Wozowni?


Każdy kolejny projekt, który opiera się na kontakcie z ludźmi, jest nieprawdopodobnym przełamywaniem własnych barier, własnych słabości. Konfrontacja umożliwia dookreślanie siebie, umożliwia zyskiwanie świadomości tego, co się robi, ponieważ podczas każdej kolejnej rozmowy muszę udowodniać logiczność mojego projektu.

W tekście promującym wystawę mówisz, że w Twoim działaniu dochodzi do wymiany, gdzie obydwie strony coś zyskują, ironicznie nadając jej miano kuriozalnej.


To jest trochę igranie z tym, kiedy mówi się o sztuce, że jest niepotrzebna. Trochę zabawa z tym stwierdzeniem i z tym doświadczeniem. Oferuję zabieg kosmetyczny, który w żaden sposób nie jest konieczny, nie jest elementarny dla życia, za sztukę, którą wielu odbiera za równie niepotrzebną. Depilacja jest nacechowana wręcz stereotypowo antyfeministycznie, ale sam projekt przecież antyfeministyczny nie jest. Ma raczej, poprzez obnażanie samego procesu, pokazywać codzienność, cieszyć się cielesnością i z niej czerpać.

To może zadam trochę patetyczne pytanie, jaka jest Twoim zdaniem rola artysty?

Strasznie trudne pytanie, bardzo ciężko nie odpowiedzieć na nie w nadęty sposób....

Nawet ciężko jest je zadać…


To jest ważne pytanie, ponieważ wielokrotnie się nad nim zastanawiałam. Decydując się na robienie sztuki, trzeba się samej zmierzyć z nim zmierzyć. Właściwie uważam, że tak - sztuka może mieć znaczenie poza obszarem sztuki. Ewa Tatar powiedziała takie trafne zdanie, że sztuka to „performatywna przestrzeń projektowania zmian rzeczywistości opartych na pragnieniu„. Poprzez sztukę realizujemy wizje rzeczywistości, które teraz są utopijne, ale może kiedyś nie będą. Wydaje mi się, że staram się obierać taki sposób myślenia.

wtorek, 20 maja 2014

Och Karol!



Skromny, cichy, przystojny, z rysunkami na rękach. Karol Banach studiuje na 3 roku grafiki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Studenci dobrze go znają, a jak nie znają, to kojarzą, gdyż jego nazwisko jest głośne na wydziale Sztuk Pięknych. I w zasadzie nie tylko tu, Karol wystawiał się wielokrotnie w Toruniu i Warszawie. Rysuje, projektuje, jeździ na rowerze. Odnosi spore sukcesy i tworzy własny świat, który możemy obserwować, w którym możemy uczestniczyć.

Rzeczywistość Karola to świat różnorakich kształtów, dziwacznych form, wariactwa na papierze, nawału elementów, które bawią się ze sobą, współistnieją, dopełniają kompozycję. Zapytany o określenie swojego stylu odpowiedział:

Uważam, że nie jestem na tyle doświadczonym graczem, aby mówić tu o swoim własnym stylu. To cel, który każdy ilustrator, twórca pracuje bardzo długo i ciężko, a ja chyba jeszcze do tego celu nie dotarłem. Moje rysunki to często bazgroły, jakiś żart, czasem przyjemny miks kolorów, postaci i kształtów. Daje to mi frajdę, a to chyba najważniejsze.

I tu częściowo nie pozwolę się zgodzić. Każdy, kto spotkał się z jego twórczością, gdy widzi niepodpisaną pracę wie, że to Karol. Są one bardzo charakterystyczne i autorskie. Bije z nich świeżość, pasja. Karol dużo pracuje, a efekty powstają bardzo szybko. Sprawia mu to ogromną przyjemność, robi to co lubi. Jak zaczyna pracę?

Banach nie lubi chaosu i nieładu artystycznego. Rysuje nawet w pociągu i pije kawę w białym kubku. Chaos i wariactwo zarezerwowane jest dla papieru. Jak sam twierdzi, jest sporo przypadku w jego kompozycjach, bardziej działa pod wpływem emocji niż chłodnej kalkulacji.

Każdy z branży ma swojego idola, jakiego więc ma Banach?

Największą inspiracją jest dla niego muzyka. Nie ma bez niej pracy. Jego playlista składa się z różnorakich utworów. W zależności od nich powstają charakterystyczne prace z określoną estetyką. Motywy czerpie z życia codziennego książki i filmu. Ceni sobie styl holenderskich ilustratorów i twórców znad Wisły. Idolem Karola jest bóg wielu – Pablo Picasso.


Anna Cieszyńska




piątek, 16 maja 2014

Z życia pracowni – wklęsłodruk

Beata Starczewska

28 lutego 2014 roku w Domu Muz przy ulicy Podmurnej otwarta została wystawa prac studentów Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu z pracowni wklęsłodruku. Swoje prace zaprezentowali wykładowcy – prof. Bogumiła Pręgowska i dr Marek Zajko oraz studenci. Prezentacja rozpoczęła cykl wystaw Pięciu Pracowni, gdzie oprócz wklęsłodruku zaprezentują się jeszcze pracownie: druku wypukłego, litografii, serigrafii i multimediów.

Akwatinta, akwaforta, mezzotinta, odprysk, miękki werniks – czyli słowniczek każdego wklęsłodrukowca. Właściwie nie jest to ważne, bo chodzi o stworzenie matrycy z wyżłobionymi kreskami, płaszczyznami, a nawet dziurami. Chodzi o to, żeby było w co „włożyć” farbę i żeby tam została. Proces samego tworzenia matrycy jest bardzo czasochłonny. Efekt – nie do końca jasny, nigdy nie wiadomo, co dokładnie wyjdzie na papierze. Nie wiadomo, czy przypadkowo wylany kwas na blachę, nie da lepszego efektu niż żmudnie przemyślana wcześniej koncepcja „tworzenia” pracy.

Tematyka prac – tu panuje pełna dowolność. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Oczywiście jest etap zatwierdzania projektu – i tu nie ma co czarować, wygrywają te nieco dramatyczne, nie wesołe. Idąc za ironicznym stwierdzeniem Beksińskiego, który o sowich pracach powiedział że: „nie nadają się do powieszenia w salonie nad stołem, przy którym konsumuje się kurczaka”, to samo można powiedzieć o pracach wklęsłodrukowych.

Chociaż praca prof. Bogumiły Pręgowskiej nie przywołuje na myśl smutku czy przygnębienia, wręcz odwrotnie – zawarta w niej wyrazista gama kolorystyczna oraz sam temat – zwielokrotniony portret kobiety – najprawdopodobniej autoportret, przyciągają oko odbiorcy.

Podobnie prace Olgi Głuchowskiej – nawiązujące do stylistyki renesansowej, korzystające z fotografii, ornamentyki, liternictwa, wytworzone z niezwykłą dbałością o szczegół, wzbudzają odczucia podziwu – chociaż to stwierdzenie bardzo górnolotne…

Reakcja odbiorców. Jest ważna, ale nie do końca stanowi cel sam w sobie. Raczej chodzi o zrobienie czegoś dla siebie, czegoś, przez co możemy wyrazić to, o czym myślimy. I nie jest też tak, że robimy do szuflady, jeśli nadarza się okazja, chętnie konfrontujemy twórczość z widzem, a krytyka, jeśli jest pozytywna – to oczywiście najbardziej cieszy. I tak spotkana przeze mnie na wystawie pewna pani, bardzo zainteresowana twórczością graficzną, zachwyciła się pracą Emmy Kwiatkowskiej, której wywróżyła sukcesy artystyczne i oceniła jako pracę na wysokim poziomie. Dyptyk przedstawiający dwie niezidentyfikowane wynaturzone formy, będące dobrym przykładem zaprezentowania „tak zwanego mięsa graficznego” – którym szczególnie zainteresowany jest Piotr Leszczyński. Piotr pokazał na wystawie prace bardziej ilustracyjne – przywołujące trochę stylistykę „Kaprysów” Francisca Goi.

Pisząc o „mięsie graficznym”, nie sposób nie zwrócić uwagi na pracę dr Marka Zajko, którego przerysowany, zdeformowany twór – głowa ludzka jest chyba najlepszym przykładem wykorzystania technik wklęsłodrukowych, a najbardziej tej - podobno najtrudniejszej – suchorytu.

Ariadna Żytniewska, której niewątpliwie ulubionym mistrzem druku wklęsłego jest Marcin Białas, zaprezentowała budowlę nieco nawiązującą do twórczości tego artysty. Drobiazgowość w detalach pokazuje, z jak wielką pasją autorka zaangażowała się w stworzenie tej pracy.

Oprócz wyżej wymienionych autorów zobaczyć jeszcze można prace: Beaty Starczewskiej, Agaty Konkol, Oliwii Kohnke, Joanny Klepadło, Darii Murawskiej, Moniki Wiśniewskiej, Oksany Budnej, Przemka Zglejszewskiego, Krzysztofa Szulca i moją.

Tę, jakże obiektywną, recenzję powinnam już zakończyć: polecam tę przekrojową wystawę, na której oprócz przekroju prac, zaprezentowane zostały przede wszystkim charaktery tworzące pracownię wklęsłodruku.

Marta Grzywińska

poniedziałek, 12 maja 2014

Bełkot miasta


W marcu strategia najeżdżania bez strzelania oparta została o statystykę defekowania rozłączną brutalnie. Czy oddałbyś życie za swoje mieszkanie w bloku familioku czy wolisz bunkier w lesie? Najbardziej lubię alternatywy bez niedomówień jednak jestem w tej kwestii nieliczny. Mogliby przynajmniej kłamać, żeby ta kraina nie wyglądała jak pizda w szczerym polu. Ale nieważne co mówią sondaże, z których i tak uznaje tylko heterohomini. Nie rozumiem tych faszystów. Podpisałem wam wołczer na freedom, a wy mi z butami do galeonu? Tak, zarabotaiłem 70 miliardów lampek chujnikowych, ale wyobraźcie sobie jak skorumpowana byłaby władza gdyby była tak żałośnie biedna jak wy! Oooo, łachudry zapomniały o swojej comiesięcznej grubej kresce koksu dla Wojtusia i reszty bełkotu. Powinniście zrobić to samo, przecież tam z drugiej strony też był kiedyś wasz kraj, chociaż na 123% jak u nas w tataraku nie macie co liczyć. Zapomnieli już o swoim kupowaniu pogłosów wróżbiarskich w andrzejki. Heil Marker i raus do Breslau! A ten wywiesza kolejną tłustą chorągiewkę i chowa głowę pod poduszkę pokojówki, tak mu się ta gwiazda wryła w gogle. Mogliśmy te medale zamiast z meteorytem zrobić z tego kombajnu co się u nas rozbił o drzewo. Złom jeden mógł kogoś zabić, jeszcze paręnaście lat śledztwa i się okaże gdzie tak naprawdę pędziliście i czego uniknęliśmy dzięki naszej bujnej przyrodzie, a raczej bojowemu przyrodzeniu. Brak kolejnych pięciu blaszek nie zrobi przecież różnicy, a ile beki będzie z tych jełopów jak srają w zbiorowych kiblach. Eh, gdzie mój złoty wychodek z kotkami, gdzie moje zwierzaczki!? Ci dranie na pewno rozszarpią je na oczach swoich dzieci i powiedzą, że to edukacja. Zresztą w tym sporcie to jest z nich największa polewka. Boisko w każdej wsi – są daleko w tyle za jakimś zielonym przylądkiem. Toru nie mają – wygrywają. Teraz niby wybudują nagle więc pewnie wszystko się spierdoli jak zwykle kiedy jakieś prezesy się tym zajmują, ale jest jeszcze nadzieja że jednak przechlają kasę na jakimś koncercie gwiazdy klopu, oczywiście na lodowisku narodowym, żeby nikt się nie czepiał impondebiliów.

Józef Mamut

piątek, 9 maja 2014

Drugie życie van Gogha


Biografia jednego z najsłynniejszych malarzy, Vincenta van Gogha, fascynuje i zaskakuje po dziś dzień, i to nie tylko miłośników sztuki. Dzieje się tak, ponieważ jego życie to pasmo porażek oraz twórczej pasji, a jego dzieła o wiele silniej oddziałują na wrażliwość odbiorców współczesnych niż jemu współczesnych. Skomplikowaną i tragiczną biografię twórcy na język komiksowy przełożył serbski artysta Gradimir Smudja, tworząc inspirowane malarstwem van Gogha tomy: ,,Vincent i van Gogh” oraz ,,Trzy Księżyce” (Timof Comics, Warszawa 2013). Powodem, dla którego dzieło Smudji nie wpisuje się w żaden schemat, jest niecodzienne ujęcie losu van Gogha. Autor nie poprzestał na odtworzeniu najważniejszych momentów w życiu malarza, on niejako stworzył van Gogha na nowo, dając mu dosłownie drugie życie. Ale zacznijmy od początku.

Vincent van Gogh (1853–1890), autor słynnych ,,Słoneczników” oraz szeregu autoportretów, jest znany jako artysta niespełniony, który dopiero pośmiertnie zyskał sławę[1] . Niezrozumienie jego twórczości, kłopoty natury finansowej, trudny charakter oraz początki choroby umysłowej doprowadziły go do samobójstwa. Taką wersję wydarzeń znamy z biografii malarza. W dziele Smudji van Gogh jest zaś tylko jednym z bohaterów. Serbski artysta pokazuje nam historię zupełnie inną, historię niejako na opak, a rozpoczyna się ona w momencie, gdy marzący o karierze malarza van Gogh znajduje na ulicy rannego, rudego kota o imieniu Vincent… Vincent nie jest zwykłym dachowcem. Pod wpływem jego niezwykłych umiejętności malarskich powstają znane nam „Słoneczniki” i nie tylko. Wkrótce van Gogh i Vincent stają się nierozłączni, kocur zyskuje coraz to większe znaczenie w tym duecie, a malarz jest jedynie cieniem swego futrzanego kompana. Stopniowo to zwierzę dominuje nad człowiekiem. Do dnia, w którym van Gogh zyska możliwość podpisania się pod dziełami swego zwierzęcego mistrza własnym imieniem i … niezwłocznie wykorzysta tę możliwość. Tak według Smudji – przez przywłaszczenie sobie cudzych dzieł – zrodził się geniusz van Gogha.

Obrazoburcze? Nieprawdopodobne? Możliwe. Wszak dzieło Gradimira Smudji nie predestynuje przecież do miana naukowej biografii. Bohema artystyczna Paryża jest tu przedstawiona z dużym przymrużeniem oka. Spotykamy malarza Henriego Toulouse-Lautreca (1864–1901), malującego kabarety i nocne życie kawiarń. Pojawia się postać Gauguina (1848–1903), znanego z przesyconych kolorem płócien z Tahiti. Smudja przywołuje też, jakżeby inaczej – Claude’a Moneta, zwanego ojcem impresjonizmu, oraz postaci Degasa i Maneta[2]. Bohaterowie przewijają się przez nocne kluby, spelunki i pracownie artystów, zwiedzają dworzec Orsay oraz poznają magiczną Prowansję. Wymienieni malarze istnieli i działali w Paryżu w czasie pobytu Vincenta van Gogha. Van Gogh znał Paula Gauguina, który potem wyjechał na Tahiti. Obaj malarze podróżowali nawet razem do Prowansji, gdzie w Arles powstało wiele sławnych obrazów, jak choćby ,,Żółty Dom” (1888) – wizerunek nieistniejącego już budynku, w którym obaj mieszkali[3].

W Prowansji objawiły się ponownie choroba Vincenta, nastąpił też epizod z odcięciem sobie ucha[4]. Malarzem opiekował się miejscowy lekarz, doktor Gachet, uwieczniony na wielu obrazach. W ataku choroby van Gogh próbował się zabić i w konsekwencji śmiertelnie się postrzelił. Zmarł po kilku dniach, po czym jego prochy złożono na cmentarzu w Auvers-sur-Oise. W rok potem obok niego pochowano jego ukochanego brata, Theo, który zawsze wspierał van Gogha i stał się propagatorem jego sztuki. Tyle o faktach.

W komiksie tym swobodnie mieszają się czas i miejsca, bohaterowie oraz obrazy. Smudja pełnymi garściami czerpie w końcu ze sztuki impresjonistów i z całej historii malarstwa europejskiego. Pojawiają się jeszcze elementy całkowicie fantastyczne. W magiczno-komicznej podróży obserwujemy, jak swoiste alter ego malarza, kot Vincent, stopniowo zaczyna nad van Goghem dominować, a para ta ma w sobie coś z Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a. Mamy tu papugę Gauguina o imieniu Paul, którą czeka tragiczny koniec jako danie główne. Ulice Paryża przemierza słonica Carmen, a cyprysy, którym van Gogh poświęcił szereg obrazów, zyskują własny głos. Smudja tworzy bajeczny konglomerat groteski i humoru, kpiny i realizmu, żongluje odniesieniami i obrazami. W komiksie znajdziemy nawiązania do popkultury oraz ikon francuskiej historii kina oraz komiksu. Nieprzypadkowo ukochana Vincenta, aktorka M.M, przypomina Marilyn Monroe. Pojawiają się Brigitte Bardot (znaną z obrony praw zwierząt) i komiksy o Tintinie, a także nawiązania do „Ojca Chrzestnego”.

Ilustracje są oczywiście inspirowane soczystą i intensywną twórczością van Gogha. W niektórych kadrach komiksu odnajdziemy nawiązania do Salvadora Dalego (1904–1989) (zegary w ,,Trzech Księżycach” a zegary w dziele Dalego „Trwałość Pamięci” z 1931) czy amerykańskiego realisty Edwarda Hoppera (1882–1967). W jednej ze scen widzimy postać znaną z rzeźby autorstwa E. Degasa „Czternastoletnia tancerka”[5]. Smudja z mistrzostwem pokazuje czytelnikowi scenę, w której Vincent i van Gogh trafiają do fast foodu, gdzie rodzina spożywa akurat… frytki. Jednak nie każdy rozpozna w tym kadrze nawiązanie do mniej znanego obrazu van Gogha „Jedzący kartofle” (1885). Pastisz? Smudja dostarcza nam wiele takich niuansów, jednak żeby w pełni je docenić, należy znać nieco biografię malarza. Stąd przed lekturą komiksu wskazane jest przypomnieć sobie parę faktów z historii sztuki. Utrudnia to nieco odbiór komiksu przeciętnemu czytelnikowi, który nie jest specjalistą w dziedzinie postimpresjonizmu. Dzieło serbskiego artysty jest to zatem rzecz dla określonego czytelnika, który w założeniu powinien te nawiązania i drobne cytaty odczytać. Jeśli jednak ktoś niekoniecznie chce zagłębiać się w umysł van Gogha i śledzić, czym różnią się „Słoneczniki” (1888) od drugiego obrazu namalowanego w tym samym roku, pozostaje warstwa pierwsza dzieła. To uniwersalna opowieść o pasji, wierze, przyjaźni i potędze sztuki. Okraszona bogatą wyobraźnią, humorem i przygodą, oraz niezwykłymi rysunkami i kolorami inspirowanymi „Gwiaździstą nocą” i „Pokojem malarza w Arles”. Za mało? Nie sądzę. Chętni zawsze mogą odwiedzić National Gallery w Londynie, gdzie po raz pierwszy od 65 lat zestawiono dwie wersje „Słoneczników” van Gogha[6].

Joanna Wiśniewska




[1] Wiadomości dotyczące biografii malarza pochodzą z publikacji „Van Gogh” Ingo F. Walther, wyd. Taschen, Warszawa 2007. W 2002 roku Czytelnik wydał zbiór listów braci van Gogh – Theo i Vincenta, dający niezwykłą możliwość wejrzenia w umysł artysty oraz zrozumienie relacji łączących go z bratem, por. ,,Listy do brata” V. van Gogh, Czytelnik, Warszawa 2002. O życiu i malarstwie Vincenta traktuje też znakomita powieść Irvinga Stone’a „Pasja Życia”, Muza, Warszawa 2012.

[2] Na temat postimpresjonizmu oraz artystów związanych z tym nurtem pisze w swej monografii W. Juszczak, por. „Postimpresjoniści”, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985, (wyd. III).

[3] Do Arles Vincent pojechał w 1888 roku, tam też powstały jego najlepsze obrazy.

[4] Pamiętny „Autoportret z odciętym uchem i fajką” z 1889 roku, znajdujący się w Collection Niarchos.

[5] Obecnie w Metropolitan Museum of Art rzeźba przedstawia dziewczynkę w stroju baletnicy, powstała ona w 1879 roku.

[6] Por. http://www.nationalgallery.org.uk/whats-on/exhibitions/the-sunflowers.






wtorek, 6 maja 2014

Kultura, społeczeństwo... polityka?

fot. MR

Po co nam ona? Tak mocno się nam narzuca każdego dnia - gdy otworzymy lodówkę, okno, tablet...

Ale może problem polega na tym, że ta „polityka” nam narzucana jest odarta z wszelkich istotnych treści i media niezależne, takie jak nasze pismo, mogą delikatnie zasugerować inne rozumienie polityki... Nie skupiając się na sensacji, nie chcąc też na siłę narzucić swojej wizji świata, a próbując pokazać, że prawdziwa troska o to, co nas otacza, co współtworzymy, jest czymś więcej niż niemądrymi przepychankami tanich cyników zwanych politykami.

Ostatnio pod wpływem polemicznych opinii odnośnie umieszczenia w niedawnym numerze „Menażerii” ukraińskiej flagi, a z drugiej strony – przez skrupuły wynikające z mej niezgody na umieszczenie w miesięczniku ogłoszenia dotyczącego spotkania określającego się bardzo wyraźnie po jednej ze stron naszego bieżącego dyskursu politycznego, zastanawiałem się, gdzie powinna leżeć ta granica albo raczej - pogranicze, za którym stajemy się kolejną tubą propagandową, ale bez wejścia na jego teren chowamy się w miękkiej, wygodnej otulinie hipokryzji, puszczając w świat komunikat, że nie mamy żadnych poglądów...

Inna sprawa, że w naszej redakcji reprezentowane są różne opcje. Jeszcze nikt się nie pokłócił, ale bardzo jasno widać rozbieżności. Uczciwe zatem rozwiązanie polegałoby na podpisywaniu się każdego autora pod prezentowanymi – nawet kontrowersyjnymi – poglądami, bez próbowania rozszerzania pola ich rażenia na całą, liczną dość, redakcję. I tu biję się w pierś...

Ostatnia lekcja ukraińska pokazała, że zaangażowanie w politykę ludzi, którzy są na co dzień przekonani, że powinni siedzieć cicho, ma sens. Głębszy niż podejrzewaliśmy. I dla osób współtworzących naszą redakcję, które w okresie nieco podobnych zajść w naszym kraju były dziećmi albo nastolatkami, stanowi to bezcenne repetytorium. Życzmy naszym ukraińskim Korepetytorom podobnych sukcesów do tych, które udało się osiągnąć na naszych wyszehradzkich obszarach; a sobie życzmy Szczęśliwego Nowego Roku nr 2 „Menażerii” - w którym komercja, sensacja ani jakiekolwiek podobne pokusy nie odwrócą kolejności, w której kultura jest na pierwszym miejscu, zaraz za nią, wynikająca z niej jasno (choć wciąż skromnie reprezentowana na naszych łamach – ale obiecuję poprawę), troska o sprawy społeczne i dopiero przez taki pryzmat – trochę bardziej odporny na wspomniane wyżej pokusy - postrzegana polityka.

Marek Rozpłoch