wtorek, 26 marca 2013

Mia, śpij!




Można oglądać „Fakty”, czytać mądre książki, kartkować branżowe czasopisma, stawiać sobie cele, słuchać fantastycznego, nowego kumpla, który wie, co to znaczy być w związku, jak w nim bywać i dostać niespodziewanie w twarz butem do golfa. Można posiadać jakąś samoświadomość, wysprzątać szafę, śmiać się z cudownymi ludźmi w pracy, także cudownej, być podawanym za przykład innym i osiągać wiele, ale i tak, niemądry człowiek, „kobieta”, nie potrafi przestać kochać swojego „oprawcy”. Bo z kim będzie dyskutować o nowym filmie Wojtka Smarzowskiego, smakować nowych miejsc, walczyć o pilota i pozwalać sobie na wszystkie zakazane przyjemności? Syndrom sztokholmski czy przeświadczenie, że wszystko skończy się dobrze? Hm... Temat rzeka.

Takich niefortunnych zmian, jak ostatnio, nie doświadczyłam nigdy, a pomimo tego wiem, że spojrzałabym na niego z miną w stylu: „no, dobra” i wszystko byłoby dobrze. W ostatnio oglądanym przeze mnie filmie, z „jego Alainem Delonem” („Skorpion”) padło zdanie: „nie jest wart moich łez” i zapisałam je sobie w notatniku. Ale! Ale kabaretowe. Przyjęłabym go z herbatą, kołdrą, ręcznikiem, ciastem, chlebem i solą w trzy sekundy po tym, jak powiedziałby: „cześć”. Am I a lunatic? Maybe. Tyle, że nie jeszcze spotkało mnie w życiu coś takiego. Tyle fantastycznych rzeczy przychodzi mi do głowy, że aż trudno uwierzyć w to, że jego one omijają.

Rozstania. Kiedy się ich nie spodziewasz. Kiedy inni stawiają was za wzór. Ciężkie. Do teraz nie czuję, że zakończył się ten ważny etap, ponieważ zawsze żyliśmy trochę swoimi sprawami, tyle że zawsze istniał punkt styczny. To niecodzienne nie móc się dzielić z nim tą codziennością. Przeanalizowałam wyznania na forum i okazało się, że nie różnimy się od innych niczym. Nihil novi sub sole. A tak wierzyłam, że jest inaczej. Młoda baba krząta się po mieście z syndromem „elki” - czyli wszędzie gdzie patrzy, są obrączki. Każdy jest sparowany, bardziej niż kiedykolwiek, a ja czuję, że zaczynam mieć pokryte ciało łuską. Tak po „Bridgetowsku”. Kroki o 19.45 na schodach są niestety sąsiednie. 

Mam to szczęście, że trafił mi się prywatny Coach. Jest jak rękawica baseballowa, która mnie złapała po niespodziewanym wyrzucie zaufanego gracza. Coach tłumaczy mi zasady planowania i osiągania celu. Wszystko przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza. Zapisuje mnie jakbym była tabula rasa.  Pozwalam mu na to. Teraz wykłada mi zasady tzw. koła wpływów. Rysuję dwa okręgi, jeden wpisany w drugi – coś jak przekrój jajka ugotowanego na twardo. W „żółtku” wypisuję rzeczy, na które mam wpływ, te do zmiany za pomocą siły woli i pracy, w „białku” to, co irytuje i na co brak siły, bata czy „umarł w butach na weselu”. Ma to pomóc w porzuceniu tego, na co nie posiadamy wpływu i skupieniu się na tym, co w zasięgu ręki: biznesplan, termin wykonania. Ponoć 90% populacji skupia się głównie na tym, że pogoda nie taka, że spóźnił się autobus czy szef wstał lewą nogą z łóżka. Zrozumiałam tę teorię.

Zawsze wybieram to, co osiągalne i działam. Wygrywam życie. Na ogół. Dlatego nie pojmuję, czemu w tej jednej dziedzinie tak niefortunnie się dla mnie potoczyło. Mówię Coachowi, że miałam wszystkie składniki potrzebne do ciasta, idealnie odważone, przepisowo połączone, piekarnik nastawiony na odpowiednią temperaturę. Czemu więc zakalec? Coach odpowiada: „miałaś wszystkie składniki do pieczenia ciasta, idealnie odważone, dobrze nastawiony piekarnik, ale nagle wyłączyli prąd i wszystko się zjebało. Nie miałaś na to wpływu”.

W tych słowach sens układa się sam i odpowiedź jest niezwykle, jak w mordę strzelił – prosta. Tylko że, do cholery, nie chodzi tu o żadne ciasto. Nie ma określenia na to, że osoba, którą się kocha, odeszła, zabierając ze sobą wszystko i do tego zabrania ci pamiętać. Nie ma reguły na to, jak żyć, kiedy przyzwyczajasz się do myśli, że bez względu na to, jak bywa, wiesz, że ten ktoś cię kocha, bo mówił to tysiąc razy, a potem nagle zmienia front, podejmuje sam decyzję, nie uwzględniając w tym wszystkim twoich uczuć, Rzymu, pasji i rzęs, które czciłaś. Planowałam być z nim do starości. Oboje popełniliśmy błędy, ale ja swoje sklasyfikowałam już po tygodniu samotności. I wiem, że zapomniałabym wszystko, gdyby pojawił się w naszym domu, potargała jego włosy i zrobiła mu herbatę. To moje „białko”, coś na co nie mam żadnego wpływu.

To tak, jakby tłumaczyć tonącemu, żeby poddał się pochłaniającemu go żywiołowi, bo to zapewni mu utrzymanie się na powierzchni. Topielec będzie się szamotał, machał rękami i nogami, łykał coraz więcej wody – to jego mechanizm obronny. Nie wierzy, że poddanie się sytuacji może uratować mu życie. Ja nie wierzę. Jest miliard wspomnień połączonych neuronami z moją emocjonalnością. Przyznaję, nie zawsze byłam szczęśliwa, dużo musiałam zmienić, czasem z czegoś zrezygnować, ale wierzyłam, że warto. Układałam w myślach naszą przyszłość. Pisałam ekstremalne scenariusze, ale nie taki, w którym zabraknie prądu.

Pytam Coacha, jak to możliwe, że w nim nic nie zostało, że układa sobie nowe „bycie” tak, jakby nic się nigdy nie zdarzyło. Że mimo wszystko jestem otwarta i gotowa, by próbować raz jeszcze, znam smak sernika i wiem, że może on wyjść tak samo albo i lepiej. Nie chce próbować nowego przepisu. Coach odpowiada, że jego emocjonalność jest inna, niż moja i przesyła mi link do filmu obrazującego różnice w mózgu kobiety i mężczyzny. Mnie przeraża to, że teraz będę musiała egzystować inaczej, skoro tak dobrze było mi w tej zaszłej niedoskonałości.

Pamiętam, jak postanowiliśmy zaadoptować kota. Wybrałam białą kuleczkę, która kryła się nieśmiało w pokoju pełnym zwierząt. Nadał jej imię: „Mia”, na cześć jednej z wielu spraw, jakie nas łączyły. Pewnego wieczoru Mia wpadła w szał zabawy. Było rozkosznie. Ni z tego, ni z owego sugestywnym tonem Kaszpirowskiego wypowiedziałam: „Mia, śpij!”; wyciągając palce w kierunku mruczka. W tym momencie biała kulka zaczęła snuć się na łapkach, by po chwili opaść bezwiednie na dywan. Jedno spojrzenie na siebie i salwa śmiechu. Co za siła w mym głosie! Gdyby to w istocie było tak proste, użyłabym tego „zaklęcia” i teraz. Gdyby tylko „Mia, śpij” zdarzało się częściej, niż raz w życiu.


Karolina Natalia Bednarek

3 komentarze:

  1. Przykro mi z powodu rozstania, ale to jest cholernie niesmaczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co jest tu niesmaczne? Przecież to jest dobry tekst o pierwszoosobowym doświadczeniu 'żalu po rozstaniu'.

      Usuń
  2. Świetny tekst :) Ma Pani ogromny talent i wrażliwość. Myślę, że niejedna osoba utożsamia się z Pani felietonem. Ja na pewno. Dziękuję za szczerość.

    OdpowiedzUsuń