czwartek, 4 lipca 2013

Co jest poza nawiasem?




„Parenteza” Élodie Durand ma w sobie niezwykłą siłę – mimo oszczędnej formy i niezbyt emocjonalnej narracji (a może właśnie dzięki nim) porusza do głębi, gnieździ się gdzieś pod świadomością i długo nie daje o sobie zapomnieć. To wyważona i spokojna historia odkrywania straconych lat życia, zapomnianych i ujętych przez autorkę w nawias, odtwarzania ich na podstawie relacji bliskich i szkiców z prywatnego notatnika postępującej choroby – epilepsji (a w zasadzie guza mózgu, który tę epilepsję wywołał).

Zaczyna się niewinnie i dyskretnie – od małych niekontrolowanych ataków agresji, zaników pamięci krótkotrwałej i chwilowych nieobecności. Z czasem choroba wpływa jednak na całe życie Judith (w „Parentezie” autorka używa swojego drugiego imienia), odbierając jej nie tylko zdolność koncentracji, ale i siejąc niemałe spustoszenie w pamięci oraz zdobytej wiedzy, co w konsekwencji pogłębia przerażenie młodej dziewczyny, dopiero wchodzącej w dorosłe życie, i nieumiejętność odnalezienia się jej w świecie. W pewnej chwili bohaterka zaczyna żyć już tylko na granicy, w nawiasie, umownie. Co głównie pamięta z tego okresu? „Dużo spałam. Chorowałam. Nadal dużo śpię”. Na początek tylko tyle, biała karta do zapisania – z takim właśnie bagażem Judith zaczyna swoją podróż, z czasem dokładając do niego coraz więcej odtworzonych fragmentów życia. Powoli rekonstruuje okres swojego zawieszenia (zamarcia), by w końcu wyjść poza nawias i zacząć wszystko od nowa. I udaje jej się to znakomicie, tyle tylko, że ten przeładowany bagaż wspomnień będzie musiała ciągnąć za sobą już do końca. Taki paradoks – walczyć o wspomnienia, których lepiej nie pamiętać…

To swoiste rozliczenie ze sobą i swoją chorobą autorka postanowiła przeprowadzić zgodnie z własnym wykształceniem i zawodem (a pewnie i sumieniem), korzystając z bardzo synkretycznej formy komiksu – korzystając i wykorzystując jego atrybuty wyśmienicie. Warstwa graficzna opowieści charakteryzuje się minimalizmem, otwartymi przestrzeniami pełnymi bieli czy przedstawianiem postaci i miejsc bez zbędnego tła i szczegółowego cieniowania. To głównie kontur i szkicowe wręcz wypełnienie go za pomocą ołówka czy kredki. Stylistycznie blisko „Parentezie” do rysunków Sempego, z tą jednak różnicą, że historia Durand jest miejscami dużo ciemniejsza, więcej w niej zdecydowanie szarości i czerni. Ta swoista/smolista czerń jest obecna również w wymowie całości, którą potęgują znajdujące się między właściwymi kadrami rysunki z prowadzonego podczas choroby notesu – bardzo proste formalnie, ekspresyjne, wręcz dziecinne „bazgroły” (tu widoczna różnica między główną, dość stonowaną narracją a emocjonalnymi, nerwowo rysowanymi dygresjami graficznymi), które z jednej strony niepokoją czytelnika, z drugiej zaś bardziej oswajają z przeżyciami Judith, jej kondycją i tożsamością wtedy i dziś. To duża zaleta „Parentezy”, w której obraz idealnie współgra z językiem, uzupełnia, czy raczej współtworzy te momenty opowieści, które bardzo trudno było przekazać słowem. Jest też niewyrażoną werbalnie świadomością samej autorki i pełnym wyrazem jej ukształtowanej przez to wydarzenie osobowości. To też współgłos ze szczególną, wyważoną tonacją, w jakiej bohaterka relacjonuje swoje dochodzenie do prawdy (tylko czasem pozwala sobie na lekki uśmiech, subtelną ironię, co tylko potęguje powagę sytuacji i bezmiar zagubienia). W ogóle większość scen odbywa się tu bez „autorskiego”, spersonalizowanego komentarza, szczególnie tych medycznych, szpitalnych czy gabinetowych, tak jakby autorka z góry nie chciała występować z pozycji ofiary.

Wybór języka, tonu wypowiedzi, narracji (tutaj także korzystanie z mowy zależnej czy retrospekcji) związane są z dokładnym odzwierciedleniem rzeczywistości i przyjętej przez autorkę formy. Élodie tak właśnie konstruowała swoje wspomnienia – fragmentarycznie, wycinkowo, nielinearnie, bez zachowania jakiejkolwiek chronologii. Tyle, ile sama była w stanie się dowiedzieć ze swoich notatek, rozmów z rodzicami czy listów, tyle też i my dostajemy, i to w takiej samej kolejności. Dzięki temu jesteśmy bliżej całej historii. Niesamowicie blisko. I chyba właśnie dlatego ta historia ma taką siłę.

„Parenteza” to już druga obok „Rycerzy Świętego Wita” Davida B. próba komiksowego ujęcia epilepsji przez francuskich rysowników – choroby, która nadal wśród społeczności jest tematem tabu, czymś nie do końca odkrytym, wyjaśnionym, przez niektórych nawet utożsamianym z chorobą umysłową. Tak jak niejednoznaczna jest ta choroby i tak jak wiele jest jej odmian, tak również te dwie graficzne wypowiedzi są zupełnie odmiennymi i osobnymi dziełami – z jednej strony mamy subtelnie zapisany i oszczędnie narysowany intymny pamiętnik dziewczyny, która poprzez „poszukiwanie straconego czasu”, sklejanie pękniętej rzeczywistości, próbuje odzyskać przeszłe, teraźniejsze i przyszłe życie, z drugiej zaś rozbudowaną epopeję rodzinną (choć równie osobistą), pełną alegorii, symboli, historii i ludzkich idei, narysowaną różnymi technikami i konwencjami. To już raczej dziennik rozpadu całej rodziny, kronika wzajemnego oddalenia i wynikającej z niego frustracji – bardzo bolesnej, dlatego też chyba łagodzonej przez autora nagromadzeniem tych wszystkich metafor, ornamentów, wypełniaczy kadrów i nadprogramowych opowieści. Pozycje te łączy chyba jedynie zabieg ucieleśnienia choroby, konkretnego i zarazem umownego jej przedstawienia – u Durand będzie to wielka głowa, pożerająca ją samą, u Davida B. z kolei wąż, smok oplatający coraz ciaśniej jego brata. Najciekawsza jednak w tym zestawieniu jest różnica przyjętej przez autorów konwencji (różnica wynikająca chyba najbardziej z odmienności płci – innej wrażliwości i innego sposobu prowadzenia narracji przypisanego mężczyźnie i kobiecie). Choć na pewno i odmienność samej choroby oraz doświadczenie w pracy z nowelą graficzną miały tu niemałe znaczenie – „Parenteza” jest debiutem. Oba albumy cenię bardzo wysoko, oba też odbieram całkiem odmiennie – David B. zabrał mnie w długą i niebezpieczną podróż do swojego świata, pełnego fantasmagorii i ukrytych znaczeń, Élodie Durand z kolei pokazała mi wycinek samej siebie, wycinek swojego życia, tę jego część wyjętą z całości, która będzie znacząca dla niej do samego końca. Tylko tyle, i aż tyle.

Szymon Gumienik



„Parenteza”

Élodie Durand

Wydawnictwo POST

2012

2 komentarze:

  1. Ciekawy tekst. Mi również podobały się obydwa wymienione przez Pana komiksy.

    Chciałabym jednak zwrócić uwagę, że "nowela graficzna" to termin dość problematyczny i wydaje mi się, że jego zastosowanie w przypadku tych dwóch tytułów nie wydaje się zasadne. Prędzej użyłabym określenia "powieść graficzna" albo po prostu "komiks".

    Nie chodzi mi o to, by się czepiać słówek. Po prostu warto zachować pewną precyzję...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję za uwagę, jednak muszę przyznać, że to dla mnie dość otwarta i mało znacząca kwestia (odsyłam do pierwszego akapitu recenzji albumu państwa M.M. Rostockich w 2 numerze "Menażerii" http://www.issuu.com/menazeria/docs/menazeria_002).
      Jednak biorąc pod uwagę kontekst (ogólny), w jakim użyłem tego terminu, przyznaję, że najbardziej trafny byłby tutaj po prostu "komiks". Pozdrawiam i życzę samych dobrych kadrów:)
      sg

      Usuń