środa, 26 czerwca 2013

Ludzie Psy, czyli my (?)



Już płyta „Maria-Awaria” wywołała sporo kontrowersji. Czy warto śpiewać o tym wszystkim? Zapuszczanie ogrodów, arktyczny wzwód, że chcesz być czyimś ciastkiem z dziurką... Czy jest to aż tak ważne?

Seksualność to bardzo ważna część człowieczeństwa, jedna z najważniejszych cech, które nas określają, określają to, kim jesteśmy. Ta płyta to już zamierzchła dla mnie przeszłość, było to parę lat temu, ale do tej pory mogę się podpisać pod każdym słowem. Seksualność jest niezmiernie ważnym tematem. U nas w Polsce nie śpiewa się, nie mówi o tych rzeczach, a nie widzę powodu, dlaczego jakiś inny temat ma być lepszy. Na twoje pytanie mogę odpowiedzieć pytaniem, dlaczego warto śpiewać o autobusach zapłakanych deszczem albo o wietrze we włosach, albo o zwiędłych kwiatach, czy o całej masie innych spraw, które są dla mnie mniej ciekawe, mniej interesujące niż śpiewanie akurat o ludzkiej seksualności. Tak więc moja odpowiedź – absolutnie warto. To jak wielki szum ta płyta zrobiła, jak ważna była dla wielu osób, pokazuje, że było to istotne i ważne.


Seks, pojmowanie patriotyzmu, zaburzeń psychicznych, prokreacji, nie są dla ciebie tematami tabu. Czy można mówić i śpiewać o wszystkim, w każdej formie? O czym Maria Peszek nie zaśpiewa?

Nie zaśpiewam o tym, co nie jest dla mnie istotne, co mnie nie przejmuje dogłębnie, co nie jest podszyte emocjami. Jeżeli nie będę miała czegoś ważnego do powiedzenia, co mnie osobiście wzrusza i dotyka, nie będę o tym śpiewać. Jeśli skończą się takie rzeczy, które mnie przejmują dreszczem, to równie dobrze mogę zająć się czymś innym niż śpiewanie.


Jednak szargasz polskie świętości. Taką świętości jest cierpiętniczy patriotyzm, mit Matki-Polki, temat prokreacji, czy też wiara w Boga. Czy taka, obrazoburcza jednak, postawa jest potrzebna? Czy nie lepiej zmieniać nastawienie Polaków powoli, w politycznie poprawny sposób? Po co wkładać kij w mrowisko?

Nie robię tego, żeby zmieniać mentalność Polaków, bo mnie średnio interesuje tak naprawdę, co Polacy cichcem czują, myślą. W przypadku płyty „Jezus Maria Peszek” miałam olbrzymią potrzebę podzielenia się moim światopoglądem, zamanifestowania moich odkryć, mojej dojrzałości i mojego światopoglądu. Musiałam odpowiedzieć sobie w pewnym momencie na podstawowe, egzystencjalne pytania. Wydawało mi się, że warto o tym powiedzieć głośno. Bardzo wyraźnie odcinam się od tego, by być głosem na przykład pokolenia. Nie miałam potrzeby, ani ochoty, by edukować Polaków, czy właśnie wkładać kij w mrowisko, żeby tylko zadrażnić. To, co śpiewa Maria Peszek na „Jezus Maria Peszek”, to jest tylko i wyłącznie dla Marii Peszek bardzo ważne. Ludzie chcą widzieć we mnie jakiś tam głos pokolenia albo chcieliby, byśmy mieli jakąś organizację, która zmieniać będzie świat. Część kobiet chciałaby, żebym była wyrazicielką ich postaw...


Marii Peszek to nie odpowiada?

Nie, dlatego że jestem artystką i charakterystyczną moją cechą jest egocentryczność. Mówię tylko i wyłącznie o sobie. Zresztą tylko wtedy mogę być wiarygodna. W momencie, w którym będę przedstawicielką jakiejkolwiek grupy, czy większej ilości osób, totalnie ją stracę. Tego się trzymam. Nie zajmuję się tym od wczoraj i wiem, że po prostu tak tylko można. Trzeba być bardzo ostrożnym, szczególnie gdy stało się to takie szerokie, duże, głośne, gdy tak wiele osób miało potrzebę skomentowania tej płyty, albo moich wyborów, moich postaw. Trzeba być bardzo ostrożnym, nie dać się nigdzie skusić bo nie jest to czasem tego warte. Muszę powiedzieć wprost – mam taką, może nie przypadłość... jestem po prostu bardzo ostrożna, jeśli chodzi o akcje charytatywne, wpisywanie się w apele, w jakieś idee... Nie chcę uczestniczyć w takich inicjatywach. Lubię być pewna, że to, co robię, robię tak jak chcę, że jestem za to w stu procentach odpowiedzialna. Nie lubię, gdy odpowiedzialność się rozmywa.


Wywiad dla „Polityki” odbił się szerokim echem. Sama przyznałaś, że zaburzyło to odbiór płyty „Jezus Maria Peszek”. Posądzono Cię o próbę cynicznej promocji, czy też o satanistyczny nihilizm. Czy warto było w ten sposób poruszać problem załamania?
Tak, absolutnie! Zrobiłabym jeszcze raz to samo, ponieważ był to kontekst niezbędny dla płyty. Ludzie się przyzwyczaili, że każda moja płyta jest kreacją. Zmieniałam się łącznie z warunkami fizycznymi i bardzo nie chciałam, by ludzie pomyśleli, że to jakaś kolejna odsłona, rola, którą sobie wymyśliłam. Płyta „Jezus Maria Peszek” jest tak osobista i tak intymna, że wydawało mi się, że jest to ważne. Poza tym było to wyrażenie radości z tego, że jestem z powrotem. Było warto. Średnio mnie interesuje, czy ktoś ma z tym problem, czy nie, czy przykłada własną, cyniczną trochę miarę. Poza tym dostałam masę siły od ludzi, podziękowań, potwierdzeń, że było dla nich ważne to, co powiedziałam. Nigdy się wszystkich nie zadowoli, nie muszę się podobać wszystkim. Zrobiłabym jeszcze raz to samo.


W tak skrajnym stanie, w jakim byłaś, trzeba znaleźć w sobie jakąś iskrę, chęć postawienia siebie samej na nogi. Z reguły próby innych są skazane na niepowodzenie. Co było tą iskrą dla Ciebie?. Czy sama ją w sobie znalazłaś, czy inne osoby ją dały, np. Pan Edek, czy metody terapeuty?...

Tak naprawdę najważniejszym odkryciem całego doświadczenia, które było rzeczywiście bardzo trudne, było, że to, czy jestem szczęśliwa czy nieszczęśliwa, czy cierpię, czy mogę przestać cierpieć, zależy ode mnie, nie potrzebuję szukać pomocy gdzieś indziej. W najbardziej strasznym, czarnym momencie, było to pierwszym kamykiem, który poruszył wszystko. Chociaż przez półtora roku korzystałam z pomocy terapeuty, tak naprawdę moment ozdrowienia był wtedy, kiedy sobie uzmysłowiłam, że to czy mnie boli, czy mnie nie boli, ode mnie zależy. Wzięcie odpowiedzialności za to wszystko, co się dzieje. To było wyrwą w jakimś murze. Odkrycie, że właśnie Bóg, czy cokolwiek, jakakolwiek siła tak naprawdę przeszkadza, bo przejmuje odpowiedzialność. To było coś niesamowitego. Gdy człowiek sobie uzmysławia, że ma się w środku siebie wszystko, co potrzeba, by sobie poradzić, że nie potrzeba ani pieniędzy wydawać, zadręczać się z terapeutą, ani do Boga się modlić, ani go słuchać, ani szukać ratunku w ukochanej osobie, ten moment jest kluczowy. Przynajmniej tak było u mnie. Daje mi to do tej pory siłę i jasność. Jest to niesamowite i w sumie takie proste, że chciałoby się tłumom to obwieścić. Ludzie, nic wam nie potrzeba, nikt wam nie jest potrzebny, nie ma się co zajmować zbawieniem i leczeniem świata, wystarczy się sobą zająć.


Bez wątpienia trudno jest być inną, ale Tobie się to jednak udaje. Sądząc po odbiorze „Jezus Maria Peszek”, zainteresowaniu koncertami, reakcji na nie, tak naprawdę chyba nie jest przerażająco tutaj żyć, jak śpiewasz...

W Polsce? Tak, ja jestem przykładem, że to ciągłe malkontenctwo i ciągłe gadanie, że Polska jest jakimś nietolerancyjnym zaściankiem, to nie jest prawda. Szczególnie silnie to odczuwamy teraz, w drugiej, wiosennej części trasy. W jesiennej zagraliśmy paręnaście koncertów w największych polskich miastach. W wiosennej wracamy do dużych miast, ale też gramy w dużo mniejszych i często reakcje w tych mniejszych miasteczkach są światowe, to znaczy ludzie są otwarci, żywiołowo reagujący i... przede wszystkim są! Branża koncertowa jest w jakimś tam kryzysie, jak wszyscy, a my mamy to szczęście, że ci ludzie przychodzą i są to zawsze fantastyczne spotkania. Jestem więc dowodem, że inność też jest potrzebna i że my, Polacy, wcale nie mamy aż takiego problemu, jak sami sobie wmawiamy.


Czyli „ludzie-psy” potrafią zebrać się w stado. Nie jestem jednak przekonany, czy potrafią wystarczająco głośno zaszczekać razem, czy potrafią faktycznie zrobić dym... Z Twoich wypowiedzi wynika jednak, że jesteś dobrej myśli i widzisz inicjatywy dążące do poprawy sytuacji. Wiemy, śpiewasz o tym przecież wyraźnie, co Ci się w Polsce nie podoba. Co się zatem podoba, co jest wdrukowane w Ciebie z tej polskości?...

Podobają mi się ludzie. To samo mnie w Polsce zachwyca, co i przestrasza. Są ludzie fantastyczni, jest ich coraz więcej i ta płyta mi to pokazuje. Spotkała mnie niewiarygodna skala wspaniałych reakcji, listów, maili, sprawiło to, że poczułam się totalnie szczęśliwym człowiekiem, artystą. Robię to, co kocham, robię to na własnych warunkach, niezależnie od czegokolwiek i kogokolwiek, po swojemu. Oczywiście nie mam jakichś strasznie wielkich wymogów, a im jestem starsza, tym mam coraz bardziej minimalistyczne wymagania. Wiem, że warto zapłacić taką cenę za niezależność i jakość tego, co robię. Jestem w stanie się z tego utrzymać, czyli Polacy zapewniają Marii Peszek byt. To mnie zachwyca w tym kraju. Śpiewam trudne piosenki, nie są super łatwe muzycznie, ani tekstowo, to nie jest płyta, którą można sobie do sprzątania puścić, ale ludzie ją kupują masowo. Pięć miesięcy temu była premiera, a ona cięgle się strasznie wysoko trzyma w sprzedażowych rankingach. Zachwyca mnie to, że Polacy chcą Marii Peszek.


Znajduje to odbiorców...

Absolutnie! Zachwyca mnie również to, że się zmieniamy. Jeśli sobie przypomnisz jak było jeszcze paręnaście lat temu, a jak jest teraz... Jak cztery lata temu robiliśmy dużą trasę przy „Marii-Awarii”, to podróże trwały dwa razy tyle czasu, co dziś.


Są lepsze samochody.


Nie, samochód mamy ten sam. Kompletnie zmniejszyły mi się wymagania materialne... Drogi są lepsze, wszędzie da się szybciej dojechać, zatrzymujemy się w hotelach, które są przyjemne, wszędzie są uśmiechnięci ludzie, którzy cieszą się, że mają pracę, w klubach jest pełno fantastycznych zapaleńców. To się zmienia i to jest świetne, a co więcej – ta zmiana zależy od nas samych.


Jakie dalsze plany, co po tej płycie?
Na razie będziemy grali dużo koncertów. W lecie będziemy grali na wielu festiwalach. Na pewno na jesieni zagramy kolejną trasę. Potem chcę wyjechać znowu w długą podróż, około półroczną. Odpocznę i zastanowię się, co chcę dalej robić i w jaką stronę ma potoczyć się to, co chcę robić w sztuce. Mam dużo różnych pomysłów, nie tylko związanych z muzyką. Trzeba dozować pracę. Teraz bardzo dużo pracujemy, to jest fantastyczne, ale już wiem, że muszę sobie zaplanować taki przestój. Odpocząć, wywietrzyć głowę i wtedy na pewno coś świetnego, ważnego dla mnie się pojawi.




z Marią Peszek rozmawiał Wiktor Łobażewicz
zdjęcia (z koncertu w Bydgoszczy 23 marca br.): Adam Braszczyński

poniedziałek, 24 czerwca 2013

D – dżins


Tym razem temat bliski ciału, jak modne w minionych sezonach rurki. Będzie o dżinsie, ale nie o tym przez „j” - obco brzmiącym jeans, ale o przedmiocie pożądania pokolenia moich rodziców.

Był taki kraj, o ustroju najlepszym z możliwych, z dziewczynami, które miały najwięcej witaminy, oraz zaradnymi, rumianymi młodzieńcami, którzy niczym nie przypominali dzisiejszych słabowitych hipsterów. Co ich łączy? Nic!? Błąd! Modowy przedmiot pożądania. Dzisiaj młodzi, mniej zasobni w złotówki hipsterzy śnią o spodniach z obniżonym krokiem i patriotycznych symbolach na odzieniu. Wczoraj, czyli w latach 60. XX wieku, mój prywatny Tato po obejrzeniu na wielkim ekranie kowbojskich wyczynów Johna Wayne'a śnił swój wielki blue dream, który urzeczywistnić mógł przy dobrych wiatrach na tak zwanych „ciuchach”, a dekadę później w pierwszym grudziądzkim Pewexie. W tym miejscu właściwie powinnam młodszemu czytelnikowi wyjaśnić, co to „ciuchy” i Pewexy, a starszemu - kto to Kupisz i co to Madox, ale może to dobry moment, by zrobić wielką modową wymianę pokoleniowych doświadczeń.

Dżins w latach 50. i 60. ubiegłego wieku był w Polsce wykwitem ideologicznie obcym, a w związku z niechęcią młodych do władzy był tym samym wykwitem niezwykle chcianym, a nawet pożądanym. Polska kochała westerny i kochała kowbojów w dżinsach. Warto dodać, że nosiły je także piękności z Dzikiego Zachodu, a poza filmowym kostiumem też całe ówczesne Hollywood, między innymi Marlon Brando, James Dean i Marilyn Monroe. Polska oszalała. Dżinsu brak. Nie od dziś wiadomo jednak, że Polak potrafi. W latach 70. pojawiła się zatem polska podróbka zwana „arizoną”, która imitowała prawdziwy jeans. Popularne „odrzaki”, czyli objawienie Szczecińskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego Odra, nie spełniały co prawda polskiego blue dream, ale ustawiały pokolenie moich rodziców w przedsionku do wielkiego amerykańskiego snu, tym bardziej że modę na nie lansowały ówczesne gwiazdy.

Moja fascynacja filmowym dżinsem ma jak najbardziej polski rodowód. Kiedy pierwszy raz, gdzieś w połowie lat 90., obejrzałam „Człowieka z marmuru”, zachorowałam na dżinsowe dzwony, które na ekranie nosiła Agnieszka, grana przez Krystynę Jandę. Domyślam się, że kostiumolożki Lidia Rzeszewska i Wiesława Konopelska miały nie lada problem, by przez kostium wyrazić osobowościowy wulkan bohaterki. Dżinsowy mundurek, tak daleki od ówczesnego schematu polskiej ulicy, był absolutnym strzałem w dziesiątkę, eksponował bunt pokolenia, niezależność i luz. Agnieszka, wyemancypowana, twarda i bezkompromisowo dążąca do celu, nie ma w sobie nic z kruchych amantek. Trudno więc dziwić się, że jej filmowy outfit tak namiętnie eksponowany był przez operatora Edwarda Kłosińskiego. Janda i jej kostium to jedność! Czekam na kolejne objawienia!

Tekst: Magda Wichrowska
Ilustracja: Żaneta Antosik

niedziela, 23 czerwca 2013

Wiosenny ferment


Wiosną zaktywizowało się jedno z kulturotwórczych miejsc w Toruniu - w istniejącej od 22 lat Galerii nad Wisłą pojawiło się zupełnie nowe życie. Z inicjatywy artysty Arka Tadycha, który realizuje w tym miejscu od 2011 r. projekt Pasożyt, i kuratora sztuki współczesnej Piotra Lisowskiego powstała artystyczno-społeczna grupa samokształceniowa. Jej członkami jest 30 osób a wśród nich artyści, animatorzy, absolwenci i doktoranci Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

Galeria, w uwspółcześnionej wersji działa pod hasłem „Sztuka-Działka-Integracja”. W ciągu pierwszego miesiąca od reaktywacji była miejscem akcji artystycznych w czasie pierwszej majówki, spontanicznego pleneru studentów toruńskiej i wrocławskiej uczelni sztuk pięknych i Święta Bydgoskiego Przedmieścia. W czerwcu ruszy projekt „Powódź-śmieci-szabrownicy”, który będzie działaniem grupy samokształceniowej w obszarze radości i problemów mieszkańców okolicznych działek.

Nowe życie zostało wprowadzone do Galerii nad Wisłą przy aprobacie założyciela galerii, Mariana Stępaka. Kuratorzy chcą uczynić z niej miejsce, które byłoby autonomiczną przestrzenią łączącą w sobie elementy galerii, świetlicy i pracowni, pozwalającą na samorealizację, samokształcenie oraz działanie na polu artystycznym, edukacyjnym i społecznym. W zamyśle jest to jednak przede wszystkim galeria z regularnym programem wystawienniczym a nie dom kultury i otwarte na osoby niezwiązane z hierarchicznie i prestiżowo rozumianą sztuką.

Zdaniem Lisowskiego integracja, dialog i współdziałanie stwarzają możliwość pogłębiania samoświadomości i pobudzają do działania jednostkowego. Projekt jest nastawiony na stworzenie konkurencyjnej i autonomicznej przestrzeni aktywizująco-wystawienniczej, która promować będzie lokalne środowisko na gruncie ogólnopolskim. Szczególnie w ramach czerwcowego projektu, GnW jako ośrodek samokształceniowy otworzy się na partycypacyjny tryb pracy podczas przygotowania i prezentacji działań i spróbuje znieść edukacyjne granice mistrza, artysty - ucznia, działkowicza, wzajemnie zaspokajając potrzeby artystyczne i badawcze.

GnW znajduje się przy ul. Przybyszewskiego na Bydgoskim Przedmieściu, jest stałym elementem nadwiślańskiego krajobrazu, atrakcyjnym nie tylko dla środowiska artystycznego, ale i użytkowników sąsiednich działek, mieszkańców dzielnicy i całego miasta. Dzięki temu możliwy będzie proces integracji zarówno wewnątrz grupy samokształceniowej, jak i z odbiorcami jej działań.



Magdalena Kus

piątek, 21 czerwca 2013

Sezon na grilla







Grillować każdy może – jeden lepiej, drugi gorzej. Ja zaczęłam przygodę z grillowaniem od momentu zakupu patelni grillowej. Do tej pory wydawało mi się, że piec na grillu można tylko kiełbasę, karkóweczkę i pieczywo czosnkowe. Aktualnie grilluję wszystko: mięso, sery, warzywa, a nawet pieczywo. Nie odważyłam się jeszcze wrzucić na ruszt owoców.

Grillowanie jest ważnym elementem w kuchni śródziemnomorskiej. Dzięki „magicznej patelni” mogę stworzyć posmak świeżo złowionej rybki z morza i to jest to. Brakuje mi tylko fototapety z morskim pejzażem.

Pieczywo: Do tej pory wyciskałam czosnek do masła. Smarowałam chleb i zapiekałam. Teraz wolę wersję z pesto. Smaruję nim pieczywo (ciabatą) i zapiekam. Pyszności!

Ser: Halloumi – cypryjski ser do grillowania zaskoczy każdego gościa. Pokrojony w dość grube, bo ok 1 cm plasterki daje się upiec na patelni grillowej, jak i na grillu. Stanowi idealną opcję dla wegetarian. Dla wyostrzenia letniego smaku grillowany halloumi posypuję poszatkowanymi liśćmi mięty.

Ryba: Mama zawsze uczyła:
– Białą rybę trzeba najpierw rozmrozić, potem wysuszyć ręczniczkiem, posolić, popieprzyć i usmażyć. A jak filet bez skórki, to jeszcze go obtoczyć w jajku i w tartej bułce, by się nie rozwalił na patelni.
I jak ja mam jej wytłumaczyć, że jedyne co się zgadza, to wstęp – rozmrożenie?
Potem do oliwy z oliwek dodałam sos z limonki i cajun przyprawy. Upiekłam na patelni grillowej i jak już wyparowała woda, wrzuciłam pomidorki koktajlowe. Przed podaniem posypałam posiekaną pietruszką i miętą. Podane z kuskusem.

Grillować każdy może – zarówno w domu, jak i na dworze!



Natalia Olszowa

środa, 19 czerwca 2013

Das Geburtstagsfoto



Kryzys

Mimo, że to działanie wbrew prawom natury, Marcin Gładych przechytrzył śmierć. W kryzysie wieku średniego okazał się niezwykle twórczy i właśnie z okazji swoich 45. urodzin znalazł sposób na zapanowanie nad przemijaniem własnym i mieszkańców Torunia.

W roku 2008 toruński artysta zainicjował akcję performatywną, polegająca na fotografowaniu torunian, którzy przyjdą do zaimprowizowanych jednodniowych studiów fotograficznych. Tym samym do 2013 roku, na przestrzeni pięciu minionych lat, powstał cykl portretów w czterech odsłonach. Zdjęcia, po najkrótszych wystawach prac artystycznych w mieście, jego mieszkańcy mogli zabrać do domów. I, tym samym, ciała jeszcze pełne dusz rozpierzchły się do domów, niosąc w przyszłość – na wieczną pamiątkę – odbicia swoich wrażeń, twarzy, min, grymasów, póz.

Wskrzeszenie

Fotografia ogarnęła wszystkie aspekty ludzkiego życia, znajdując zastosowanie w absolutnie każdej jego dziedzinie. Wszechobecna – stała się niezauważalna. Gromadzimy zdjęcia i filmy na nośnikach – od telefonów, przez pamieci przenośne, po komputery. Przytłoczeni ilością, nie nadążamy z przeglądaniem zdjęć i ich „konsumpcją” (bo kontemplacja jest słowem już nieznajdującym tu zastosowania). To niedobrze, ale – czy źle, skoro taka okazuje się kolej rzeczy? Mając wyczucie tego, że nowe to dobrze zapomniane stare, i z nieskrytego sentymentu do tego dawnego, Gładych wskrzesił tradycję portretowania.

Kreator

Każda kolejna edycja „Das Geburtstagsfoto” cieszy się rosnącą sympatią i popularnością wśród mieszkańców miasta. Świadomy swojej przemijalności, Gładych spieszy dać z siebie innym jak najwięcej. Tym samym już dziś oglądamy nie tylko pojedyncze fotografie, ale portret miasta – ludzi chętnych do udziału w akcji fotografowania mieszkańców miasta, którzy uczestniczą w tym z pasji i aby być razem, niekoniecznie zarobić – i portret ludzi, którzy „wchodzą” w czyjś nietuzinkowy pomysł.

Właśne przy okazji takich realizacji Toruń pokazuje, że jest czymś więcej, niż „gotyk, piernik, Kopernik”, czymś wykraczajacym poza wyobrażenia urzędowych specjalistów zajmujących się budowaniem wizerunku miasta i definiowaniem jego znaczeń jako „produktu” turystycznego. Nieustannie udowadniają to osoby zajmujące się kulturą – pomysłodawcy, artyści i kuratorzy. Potwierdzają to takie właśnie, oddolne, realizacje twórczych projektów.


Tekst: Magdalena Kus

Zdjęcie: Marcin Gładych






wtorek, 18 czerwca 2013

Epitafium dla Harryhausena (1920 – 2013)


Przybyły z Wenus Ymir, zielonkawa i obmierzła kreatura wciąż rośnie i rośnie. Chaos w Wiecznym Mieście. Marynarka Stanów Zjednoczonych toczy bitwę z radioaktywnym Krakenem pod zniszczonym Golden Gate Bridge. Niewyobrażalnych rozmiarów dwugłowe pisklęta, cyklop, zionący ogniem smok. Sindbad i Jazon. Uzbrojona w miecze armia szkieletów, monstrualny krab, jednorożec i latające spodki. Pojedynek tytanów.

Jeden z Tytanów opuścił nas, maluczkich, 7 maja bieżącego roku. Ray Harryhausen. Strącony do Tartaru w wieku 92 lat. Znany tym, którym znany być powinien, a kochany i wielbiony przez miliony nie zdające sobie sprawy z tego, kogo w rzeczywistości darzą kinofilskim uczuciem. Harryhausen, mistrz animacji poklatkowej, niestrudzony eksperymentator, którego wyniki badań i poszukiwań w dziedzinie efektów specjalnych zawsze były pozytywne, trafne, pchające świat filmu wciąż do przodu. Windował produkcje Columbii, MGM, braci Warner z klasy B do klasy A. Kultowy kicz? Nie żartujmy, bo czymże jest film, jeśli nie jednym wielkim efektem specjalnym? Harryhausen był człowiekiem kina, jego esencją i sensem.

Urodzony w Los Angeles, już jako nastolatek będący pod wpływem „King Konga” (1933) Coopera i Schoedsacka próbuje sił w animacji stworzonych przez siebie modeli. „Zdaje Pan sobie sprawę, że zniechęca mnie Pan swoimi kompetencjami?” powiedział po zobaczeniu amatorskich prób Harryhausena Willis H. O’Brien, główny animator „Zaginionego świata” („The Lost World”; 1925) Harry’ego Hoya i wspomnianego „King Konga”. Objęty jego protekcją wkracza w świat amerykańskiej animacji, która od tej chwili nie będzie już taka sama. Współpracuje z George’m Palem nad unikatową techniką Puppetoon, rozwija technikę split-screen aż w końcu… „This is Dynamation!”. Hasło to krzyczy lektor kilkakrotnie (nie zdołamy go zapomnieć) w zwiastunie „7. podróży Sindbada” („The 7th Voyage of Sindbad”; 1958) z wytwórni Columbia Pictures. Dynamation, technika własna Harryhausena jest niezwykle efektowna, a zarazem niezwykle prosta. Polega na projekcji akcji żywego planu (dajmy na to z Laurencem Olivierem jako Zeusem) na ekran, przed którym stawia się animatorski stół z modelami (na przykład model Hydry) przeznaczonymi do wprawienia w ruch. Za stołem stawiano matową szybę uzupełnioną stosownymi obrazami w celu nadania przestrzeni głębi. Kamera rejestruje, klatka po klatce, arcydzieło animatora. Tak właśnie, arcydzieło animatora, tego trybika w seryjnej produkcji, technika. Bo kto pamięta nazwiska reżyserów „Latających talerzy” („Earth vs. The Flying Saucers”; 1956), „Jazona i Argonautów” („Jason and the Argonauts”; 1958), „Tajemniczej wyspy” („Mysterious Islands”; 1961), „Doliny Gwangi” („The Valley of Gwangi”; 1969) czy „Zmierzchu tytanów” („Clash of the Titans”; 1981)? Po seansie owacja na stojąco i wołanie: „Autor! Autor!”.

Nostalgia i kult retro? Lev Manovich, pisząc o paradoksach współczesnej techniki cyfrowej w błyskotliwym tekście „Park Jurajski i realizm socjalistyczny”, stwierdził, że współczesna animacja komputerowa, za pomocą której Spielberg w swoim filmie starał się wpisać przyszłość w teraźniejszość, prowadziła do paradoksu socrealistycznego. Była zbyt prawdziwa. Harryhausen nad prawdę stawiał zasadę „nie kłamać”. Tworzenie świadomej i sugestywnej iluzji, to nie to samo, co nieograniczone możliwości dzisiejszego kina, w którym triumfy święci prewizualizacja. Nawet Manovich, nestor Nowych Mediów nie podniesie ręki na prehistoryczne gady z „Milion lat przed naszą erą” („One Million Years B.C.”, 1966)[1]. A wiemy przecież, że rosyjski teoretyk nie wartościuje.

„Bez niego nie byłoby «Gwiezdnych wojen»”, rzekł podobno ongiś George Lucas. To nie ulega wątpliwości, nie byłoby wielu filmów Lucasa, Spielberga, Zemeckisa, Dantego. Lecz czemu wszelkie mainstreamowe media informując nas o śmierci Mistrza tak tytułowały swoje oschłe epitafia/newsy? Nobilitacja przez negację? Nie byłoby „Gwiezdnych wojen”, gdyby nie Méliès, gdyby nie Verne, gdyby nie malowidła z Lascaux. Pełen podziwu i szacunku dla geniusza, z którym przyszło nam się rozstać, pokuszę się jednak na bezczelność: nie byłoby Harryhausena bez Harryhausena. Wydobądźmy go z „fordowskiej fabryki snów”.

Ray Bradbury, z którym Harryhausen jako nastolatek oglądał wspomnianego „King Konga”, z okazji 90 urodzin animatora powiedział: „Co było świętego w naszej przyjaźni Ray? Kochałeś mnie i wierzyłeś w moją przyszłość, ja kochałem Ciebie i wierzyłem w twoją przyszłość”. Obu nie ma już wśród nas, ale my nadal wierzmy w ich przyszłość.



Tekst: Piotr Buratyński




[1] Obok Harryhausena pionierem dino-animacji był Karel Zeman z Czechosłowacji i jego nagradzana w świecie produkcja „Wyprawa w przeszłość” („Cesta do pravĕku”, 1955).

piątek, 14 czerwca 2013

Na polskiej minie


Czerwiec, powoli odliczamy czas do wakacji, studiując przewodniki po obcych krajachi w każdym z nich autorzy przestrzegają przed tym, czego nie należy robić, by nie narazić się na gniew tubylców. Turystów wybierających się do Polski także się ostrzega… by nie uśmiechali się na ulicy do nieznajomych, bo w kraju nad Wisłą oznacza to przejaw głupoty! Cóż, wiadomo – „wystarczająco przerażająco jest żyć”, śpiewa Maria Peszek, z którą o współczesnej Polsce w numerze rozmawia Wiktor Łobażewicz. Jaka to Polska? Za rok minie jej ćwierć wieku w demokracji, ciągle prowizorycznej, ale dzięki temu nie tak zblazowanej jak ta zachodnia. Bardziej wściekłej na to i na tamto, w niereformowalnej masie pokroju posła (nie posłanki!) P. Ot – „różnimy się pięknie”, jak mawia Tadeusz Mazowiecki, czepiamy się siebie nawzajem z minami groźnymi, kłócąc się o zasługi, boimy powrotu autorytaryzmu lub kierujemy przerośniętym ego. A gdzie się podział uśmiech, z jakim specjalistka od odezw głośnych „siłą rzeczy”, aktorka Joanna Szczepkowska, w 1989 roku ogłaszała upadek komunizmu? Dziś bez niego zajmuje się lobby gejowskim w teatrach, bo chyba poważniejszych tematów do „narodowych odezw” już nie ma. Czy to oznacza, iż nie jest aż tak źle? Pokolenie dorosłe już w III RP nie musi na szczęście, jak jego rówieśnicy po upadku drugiej, biegać po kanałach z karabinem, czy chować się przed łapankami w bramach. Generacja dzisiejszych pięknych dwudziestoletnich, jakże inna od tamtej, też ma swoje problemy: jedni bronią się przed nimi pro modernistycznie lub „uderzając z bajerka”, czy stale goniąc króliczka. Inni na drugim biegunie kroczą w różańcowych krucjatach za ojczyznę, wyganiając obcych z kraju lub szerząc fanatyzm.Są też artyścii piszący o nich (procent z nic): kochający sztukę współczesną, komiks, muzykę poważną, młody teatr i śpiewających poetów. Może wszyscy spotkamy się na toruńskim „Śniadaniu na Trawie” i będziemy rozmawiać z uśmiechem, tak potrzebnym nam, Polakom, każdego dnia? Oby grymas zniknął Wam z twarzy przy lekturze czwartego numeru „Menażerii”, jak mi niedawno, gdy przeczytałem na niebieskim portalu ten kojący raport koleżanki: „Dziś przydarzyło mi się coś niesamowitego. Jest takie miejsce, które dla mnie jest warszawską doliną śmierci. Przejście podziemne między metrem a rotundą. Jakieś 10 lat temu, gdy świat wydawał mi się zły, zemdlałam w tamtym miejscu. Okradli mnie, choć nie miałam nic, a wstać pomógł mi dealer, wierząc, że jestem na głodzie. Zemdlałam w tym samym miejscu dzisiaj. Do pięknej sukienki pasowała mi malutka torebka, więc mój ukochany nowiutki czytnik Kindle niosłam w ręku, telefon pod ramiączkiem sukienki, a w torebce 2 karty kredytowe, gotówka, notes, pendrive. Więc tak sobie idę i mdleję w najlepsze, bum. Otwieram oczy, a tu tłumek i chaos, że pogotowie, że może w ciąży, że gorąco, że biedactwo. Jeden Pan podaje mi Kindla, ktoś inny torebkę i telefon, a ktoś inny odprowadził na pociąg i napomniał konduktora, żeby zwrócił na mnie uwagę. I weź tu człowieku bądź pesymistą”.

Dziękuję Ado i „sorry Polsko, wybacz mi” – UUUŚMIECHNIJ SIĘ! A jak nie potrafisz – to zaśpiewaj.



Aram Stern

Ilustracja: Gosia Herba

wtorek, 11 czerwca 2013

Czerwcowe recenzje muzyczne


Junip, Junip




Junip to szwedzkie trio, które tworzą przyjaciele ze szkolnych czasów – Jose Gonzalez (wokal i teksty), Tobias Winterkorn (klawisze) i Elias Araya (instrumenty perkusyjne). Najbardziej znany z tej trójki jest Gonzalez, którego wersję utworu „Heartbeats” grupy The Knife znają chyba wszyscy za sprawą reklamy telewizorów Sony (z kolorowymi piłeczkami).

Grupa Junip powstała w 1998 roku, jednak pierwsza ich pełna płyta, „Fields”, wyszła w 2010 roku. W międzyczasie Gonzalez zajmował się solową twórczością. Płyta „Junip” jest kontynuacją pomysłów z „Fields”, jednak bogatszą aranżacyjnie, trudniejszą, z poupychanymi smaczkami, których odkrycie wymaga kilkukrotnego jej przesłuchania.

Ich muzyka jest określana, jako psychodeliczny folk. Można spotkać się z opinią, że jest to muzyka, której słucha się dobrze zarówno przy robieniu obiadu, jak i robieniu dzieci. Faktycznie, jest delikatna, a odrealniony śpiew, ciepłe syntezatorowe dźwięki, bogata aranżacja tworzą wrażenie pewnej przytulności i intymności. Wszystko jest tu wyważone i wzajemnie się uzupełnia. Nie można nawet powiedzieć, by któryś z członków próbował dominować. Słychać wspólną koncepcję i umiejętność współpracy. Dynamiczne utwory niosą tu z sobą dawkę spokoju, a ballady nie pozwalają usnąć. Taka homogeniczność albumu może wydawać się nudna, nie jest on odkrywczy brzmieniowo, jednak można się przyjemnie unosić na fali jego dźwięków i odkrywać piękno detali.
Dojrzała, bezpretensjonalna, kojąca płyta.

Junip, „Junip”

City Slang, 2013





Foals, „Holy Fire”




To trzeci album grupy, która powstała w 2005 roku w Oxfordzie. Poprzednie okazały się sukcesem. „Antidotes” (2008) dobił do 3. miejsca pod wzgledem sprzedaży w UK, „Total Life Forever” do 8. i został nominowany do Mercury Prize 2010, obie pokryły się złotem. Współpracowali z U2, Nickiem Cavem, Smashing Pumpkins, PJ Harvey, Nine inch Nails, Depeche Mode, The Killers. Całkiem nieźle.

Byłem ciekawy tej płyty, ale muszę przyznać, że nie stała się moją ulubioną płytą grupy. Trzy pierwsze utwory są bezdyskusyjnie świetne i... skrajnie różne, co może wywołać pewną konsternację. „Prelude” – świetny początek albumu, rozkręcający się powoli z mocną końcówką. „Inhaler” – mocne, rockowe riffy. „My Number” – funkujący, w klimacie Talking Heads, który bardzo lubię. Reszta... ma swój klimat, który udało im się osiągnąć w dużej mierze przez to, że spora część materiału była nagrywana nie ścieżka po ścieżce, remasterowana i składana w całość, ale „na setkę”, czyli mamy nagranie muzyków grających razem w studio. Słychać więc troszkę koncertową dynamikę, która mi odpowiada. Podczas przesłuchiwania utworów, nie miałem ochoty, by przełączyć którykolwiek z nich, ale też i nie przykuły zanadto mojej uwagi. Może przy kolejnym przesłuchaniu?

To przyjemny materiał na letnie festiwale. Jest tu coś z klasycznego popu lat 80-tych, etnicznych rytmów, trochę psychodeli i nostalgicznych wokali. Ciepły wieczór, niezobowiązująca atmosfera, taneczny nastrój – to muzyka w sam raz na takie chwile.


Foals, „Holy Fire”

Transgressive Records, 2013





The Fat White Family





Spowodowali spore zamieszanie na londyńskiej scenie, a ich koncerty są, zdaniem wielu ludzi je komentujących, czymś, co koniecznie trzeba zobaczyć. Ba, określa ich się nawet jako najlepszą londyńską grupę koncertową. Są dowodem na to, że rock nie dobił do ściany i coś ciekawego można jeszcze usłyszeć. Nie przez innowacyjność tego co robią, ale przez zaangażowanie w to co robią. Na koncert z ich udziałem można wejść za 2 funty, przy czym przy ich nazwie na plakacie, zamiast jakiejkolwiek charakterystyki, widoczne jest tylko stwierdzenie „fucking legends”.

Na pewno ich celem nie jest pojawienie się na listach przebojów. Świadczy o tym i ich muzyka, bluesowo-punkowa, niepokorna i bezkompromisowa, pełna energii, z wyraźnym antykorporacyjnym i antykonsumpcjonistycznym wydźwiękiem. Także ich wygląd przeczy wszelkim regułom promocji, zdradza squatterskie korzenie i tendencje do zdecydowanie, mówiąc najbardziej łagodnie, niehigienicznego trybu życia.

Nihilistyczna, perwersyjna, zabawna, chaotyczna, melodyjna – każde z tych określeń pasuje do tej płyty. Wrzaski i piski współgrają z przyjemną melodią, a dźwięk szarpanych na różne sposoby strun z harmonijnym śpiewem. Świetnie sprawdziłaby się jako podkład w filmach Lyncha. Sądząc tylko po muzyce, można by uznać, ze jest to jedna z awangardowych rockowych grup z lat 60-tych. Aż dziw bierze, że nie są szerzej znani. Może nie chcą? Może to znak czasów?


The Fat White Family, „Champagne Holocaust”

Trashmouth Records, 2013



Tekst: Wiktor Łobażewicz







poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kronika tyranii



Człowiek węgierskiego renesansu teatralnego, Béla Pintér (rocznik 1970) jest postacią bardzo mocno polaryzującą widzów, gdyż w swoich dramatach konsekwentnie porusza bardzo ciężkie problemy, które podkreśla do tego specyficznie czarnym humorem, obrazującym niezauważalne przejścia od władzy do przemocy lub odwrotnie. Jeden z trzech twórców all-round znad Balatonu (wraz z Viktorem Bodó i Zoltánem Balázs’em), sam często gra główne role w napisanych przez siebie sztukach, które do tego reżyseruje. O ile przygotowany przez Pintéra spektakl „Szmata”, prezentowany na ostatnim Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt, swoją ludowo-baśniową konwencją wprawił widownię w percepcyjny niesmak, o tyle jego dramat „Królowa ciast”w Teatrze im. Wilama Horzycy pokazał, jakim jest świetnym dramaturgiem. Również sama inscenizacja w reżyserii Uli Kijak zaskoczyła bardzo pozytywnie: słowa w ustach aktorów Horzycy dawno nie brzmiały tak autentycznie i przejmująco.

Akcję „Królowej ciast” Pintér umieścił w czasach swojego dzieciństwa, w rodzinie tyranizowanej przez jej głowę: Stefana Kosára, alkoholika i podpułkownika milicji. Połowa lat 80-tych, ale masa zakazów komunistycznej władzy u tej familii pozostaje jednak za drzwiami. Wraz z siedmioletnią Eriką (ciekawa rola Mirosławy Sobik), powoli wchodzimy w świat groteskowy oraz surrealistyczny wytwór wyobraźni dziecka, budowany z marzeń dziewczynki tuż przed jej urodzinami. Takie zachowanie to jedyny ratunek przed kolejnym atakiem ojca – potwora, którego jeszcze nie widać, pracuje ciężko uwięziony w kieracie, ukryty pod hełmem, by nie słyszał, o czym mówi jego rodzina. Jak komunikują się zimnymi zdaniami, paraliżowani strachem: matka Olga (Maria Kierzkowska), ciotka Anikó (Jolanta Teska), kuzyni Tibi i Zoli, dziadek (Niko Niakas) oraz upośledzony wujek Feri z kartonem ma głowie (Grzegorz Wiśniewski). Makabryczno-komiczne maski pojawiły się już w „Szmacie”, tam skrywały prawicowych oprawców, w „Królowej ciast” zaś maska daje schronienie ofierze. Kat na razie również ukrywa swoją twarz,ale po powrocie do domu pokaże wszystkim, na co go stać. Mała Erika tymczasem z zamieszonej na linie opony prowadzi dość prowokacyjnie mroczny dialog z nauczycielem Panem Ludwikiem (Michał Marek Ubysz), podczas gdy jej równie zastraszeni kuzyni swoim zachowaniem wywołują śmiech widowni. Zoli (świetny Łukasz Ignasiński), obleczony kilkoma grubymi swetrami, z pióropuszem nadmuchanych rękawic lateksowych na głowie, wyjątkowo złośliwie dokucza bratu – Tibi (udany debiut Macieja Raniszewskiego) – kłamie, kradnie pomysły i jest wyjątkowo prawdziwy w swojej roli. Rolami chłopców reżyser Uli Kijak udało się idealnie podkreślić wachlarz pintérowskich postaci, które śmieszą, przerażając jednocześnie. Tak było również w pokazywanej na Kontakcie w 2005 roku „Operze chłopskiej” tegoż autora. Tam kazirodztwo i dzieciobójstwo, w „Królowej ciast”tylko przemoc rodzinna. Tylko? Przecież to początek, to stan, w którym ofiara staje się całkowicie bierna. Sparaliżowana strachem już wie, że „z otwartej dłoni łatwo powstaje pięść” i tylko pragnie, by cios nie był zbyt mocny. Wtedy pojawia się ojciec (Paweł Tchórzelski), ten co się stara, by rodzinie niczego nie zabrakło, także jego dyscypliny. Bez szarżowania, najbardziej przerażającej wówczas, gdy jest uśmiechnięta.

Mimo inscenizacyjnej „nierealności” przedstawienia, całość brzmi niezwykle sugestywnie. Prowokacyjne ataki Stefana w zaczepkach, szyderstwach z żony, wmawianiu „przestępstw” członkom rodziny, wreszcie umizgach ofiar i ich smutnym tańcu – to jedne z najważniejszychobrazów pozostających w głowie po obejrzeniu spektaklu. Ich rejestr trafia we współczesną wrażliwość teatralną: reżyser Ula Kijak za autorem (bez moralizatorskiego szyderstwa), oryginalnym prowadzeniem toruńskiego zespołu perfekcyjnie naznacza „przyzwolenie” na przemoc. Groteskowa tragedia rodziny Kosár nie ma niestety happy endu: całość w drugiej połowie mocno puchnie i zapętla się do najgrubszych pokładów bezsilności. Wówczas Erika czarodziejskim znakiem zatrzymuje akcję w najbardziej niebezpiecznym momencie i dalej buja w obłokach na swojej huśtawce. Rozmaitość stosowanych  przez reżyser środków teatralnych oraz fantazyjna scenografia Dominiki Skazy sprawiają, że trudno zarzucić „Królowej ciast” tak charakterystyczną dla Pintéra stylistykę kampu. W przeciwieństwie do „Szmaty”, toruński spektakl „nie jest tak zły, że aż dobry” – on jest po prostu dobry. Poprzez absurdalny wydźwięk nie wywołuje wstrząsu, a aktorsko odbija tendencje panujące bardziej w teatrach Berlina niż Budapesztu. Nie ma w nim ani jednej słabej roli, wprawdzie pojawia się nieco dłużyzn, a z widowni ustawionej na dużej scenie nie widać wszystkiego, to jednak „Królowa ciast” może być impulsem do pozytywnych zmian w Teatrze im. Wilama Horzycy.



Aram Stern


Béla Pintér, „Królowa ciast”

reż. Ula Kijak

Teatr im. Wilama Horzycy

premiera 6 kwietnia 2013


niedziela, 9 czerwca 2013

A dokąd, a dokąd, a dokąd tak gna?


Czego tu nie ma? Trzy ekrany. Dwa preparowane pianina. Syrena strażacka. Ogromna kolejka elektryczna z trasą długą na całą szerokość sceny. Kamery wzdłuż torów i na samej kolejce. Kable. Fragmenty urządzeń sterowniczych pociągu. Stoły. Lampy sygnalizacyjne. Wentylatory. Dymy. Muzyka na żywo. Statyści. Aktorzy. Tekst Szalonej „lokomotywy” Witkacego. Czasem nawet reżyser, który wchodzi na scenę, żeby poprawić krzywo stojący element scenografii. Aż dziw bierze, że to wszystko działa i bez zgrzytów sunie z coraz większą prędkością do przodu. A czemu działa? Bo, jak w porządnej lokomotywie, wszystkie elementy teatralnej maszynerii działają w precyzyjnej synchronizacji. Nawet mało uważny widz dostrzega, że kwestie aktorów bardzo często dopasowują się do rytmu muzyki. Widz bardziej uważny zorientuje się, że ten rytm jest pochodną rytmu wyznaczanego przez pędzącą z różną prędkością kolejkę elektryczną, której przemknięcia rejestrują umieszczone przy torach czujniki. W „Szalonej lokomotywie” w reżyserii Michała Zadary, najnowszej premierze Teatru Polskiego w Bydgoszczy, pierwsze skrzypce gra mechaniczna zabawka. Reżyser nabudowuje nad nią kolejne piętra spektaklu, tak, że wszystkie stają się jej przedłużeniem. Stukanie (sygnał z bramki magnetycznej przetworzony na dźwięk) rodzi muzykę, muzyka rodzi mowę, mowa rodzi emocje i zderzenia ideologii. No właśnie – maszyneria teatralna.

Można by pomyśleć, że przedstawienie, któremu narzuci się taki mechaniczny rygor, może się w końcu okazać ciekawym eksperymentem, ale za to nudnym widowiskiem. Nic z tych rzeczy – absurdalna, witkacowska fabuła działa w takim otoczeniu całkiem dobrze. Całość rozgrywa się w lokomotywie porwanej przez dwóch kolejarzy – maszynistę Tengiera (świetny Mateusz Łasowski) i palacza Wojtaszka (równie świetny Maciej Pesta). Obaj kochają się w po trochu demonicznej, a po trochu zwyczajnie głupiej (ale dlatego tym bardziej fascynującej) pannie Julii (Karolina Adamczyk). Ta idiotyczna, mroczna i niespełniona miłość skłania ich do porwania i wykolejenia pociągu – czyli czegoś równie idiotycznego i mrocznego, ale przy tym nadającego wszystkiemu odpowiednio drastyczną i ostateczną konkluzję, na którą inaczej nie mogliby liczyć. Po pewnym czasie okazuje się, że wcale nie są maszynistą Tengierem i palaczem Wojtaszkiem, tylko dwoma poszukiwanymi przez policję geniuszami zbrodni, dla których wykolejenie pociągu pełnego pasażerów może okazać się jedynym spełnieniem, na jakie stać zbrodniarza w świecie, w którym nawet zbrodnia trochę się już wyczerpała.

Witkacy napisał „Szaloną lokomotywę” w latach 20-tych jako dramat o świecie, który jest tym bardziej znudzony, im szybciej pędzi przed siebie. Lokomotywa nie jest już fetyszem obrazującym szalony postęp techniki – ale podobnych fetyszy nie brakuje, a postęp oszalał jeszcze bardziej. Tak, jak bohaterowie „Lokomotywy”, często podświadomie tęsknimy za samozagładą ludzkości przez rozpuszczenie się w doskonałym świecie maszyny. Tengier w kończącej spektakl projekcji wideo pokazującej skutki katastrofy kolejowej umiera szczęśliwy – przebity regulatorem lokomotywy. My klaszczemy, wstajemy z miejsc, włączamy telefony komórkowe i rozchodzimy się do samochodów, taksówek, autobusów, tramwajów, pociągów wreszcie. Od błyskotliwej machinerii spektaklu Zadary, do innych błyskotliwych maszyn usprawniających działanie najbłyskotliwszej machiny ludzkości. „A dokąd, a dokąd, a dokąd tak gna?”

Paweł Schreiber

S.I.Witkiewicz, Szalona lokomotywa
reż. Michał Zadara
Teatr Polski Bydgoszcz
premiera 13 kwietnia 2013

sobota, 8 czerwca 2013

1996

Leszek narysował w zeszycie cipę. I tak się zaczęło.
Chłopacy z blokowiska nie znali wtedy innych określeń dla intymnych kobiecych sfer. Cipa lokowała się idealnie pomiędzy mglistą przedszkolną "dziurką" a terminami bardziej eleganckimi, biologicznymi w latach późniejszych. O waginie, pochwie czy sromie nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Był przecież rok 1996.
Rysunek Leszka nie spotkałby się z uznaniem pani od plastyki. Toporne uda i pępek jak oko ciekawe świata, a najważniejsze poniżej: niezdarny trójkąt włosów łonowych przypominał znak ostrzegawczy „ustąp pierwszeństwa”. Leszek już wkrótce musiał ustąpić surowej matce, która odkryła rycinę i przyjąć z pokorą szlaban, lekcję skórzanego paska, a nawet wyspowiadać się najbliższej niedzieli ze swojej grzesznej wizji.
Chłopacy z blokowiska trochę się z Leszka podśmiewywali, trochę zaś zaczynali zazdrościć odwagi i znajomości zakazanych arkanów. Pałeczkę przejął Paweł, który od starszego bracika przechwycił kilka kartek wyrwanych z kolorowego pisma dla panów. W roku 1996 posiadanie starszego bracika było kwestią kluczową.
– Ej, weź to już podaj dalej!
– Nie, teraz moja kolej, ty już miałeś!
Wyrywaliśmy sobie te strony całymi godzinami, skupieni w czarcim kręgu pomiędzy betonowymi płytami na placu budowy. Paweł z powagą szamana rozkładał na gołej ziemi wymiętoszoną księgę cudów i zaczynały się gusła. W wieczornym półmroku rozpraszanym tylko płomykami zapałek modelki zdawały się ożywać, wyciągać dłonie i zapraszać do tańca.
– O, ta jest dopiero fajna...
– Co ty, blondyna najlepsza, patrz...
– Ruda ma lepsze balony!
Któryś z erudytów użył nawet takiego określenia jak „kartofelki”.
Wkrótce miało się jednak okazać, że obserwowały nas czujne spojrzenia klasowych koleżanek. Trudno ocenić, co kierowało tymi strażniczkami moralności, ale pewnego dnia nasza skrytka pomiędzy płytami została odnaleziona, a bezcenne stronice potargane na strzępy, zdeptane, zhańbione. Chłopacy z blokowiska padli w lamencie na posadzkę swej splugawionej świątyni, chwytając te nędzne resztki garściami, wpychając je do kieszeni ortalionowych kurtek i dżinsów, szczątki oderwane od siebie: oczy, kończyny, kawałki pośladków i sutki, jak gdyby wierząc, że kiedyś, w odległej przyszłości, uda im się odbudować mozaikę kobiety.



W Łukaszu podkochiwały się wszystkie dziewczynki ze szkoły i bloków. Miał grzywkę postawioną na żelu, doczepiany plastikowy kolczyk w prawym uchu i starszego bracika – sportowca, czyli wszystko, co trzeba było mieć w roku 1996, aby podbijać damskie serca.
– Serio? Chcesz iść na dyskotekę z dziewczyną?!
– Haha, jaki lowelas!
– Wszyscy będą gadać...
Łukasz skrzyżował ręce na chudej piersi i splunął w trawę. Pluł najlepiej z nas wszystkich.
– Co, nie mogę? Sandra to chyba moja dziewczyna, będę robić, co mi się podoba!
– A całowaliście się już?
– Całowałem się z twoją starą. Nie wasza sprawa.
– Nie? A ja widziałem, że Sandra gadała na przerwie z tym chujem z 4C! – Paweł wdrapał się na stertę gruzu, żeby było go lepiej widać – A Justyna mówiła Monice, że Sandra się w nim kocha i nawet na wycieczce do Wieliczki siedzieli obok siebie w autokarze!
Łukasz pochylił się i splunął ponownie, ale tym razem coś mu się nie udało i strużka śliny długo wisiała mu z ust zanim opadła na ziemię.
– A w ryj chcesz? – rzucił zaczepnie, wiedząc, że filigranowej postury Paweł nie podejmie wyzwania.
– Ciekawe, czy będziesz tak fikał, jak ci z 4C też przyjdą na dyskotekę...
– Jak coś, to powiem bracikowi i on im wszystkim sam wpierdoli.
– WJERDOLI! – krzyknął Młody i z impetem zaatakował gałęzią rosnące dokoła zarośla.
Młody był moim bracikiem, ale – niestety – młodszym; dopiero niedawno wydostał się z kokonu pieluch i teraz plątał nam się pod nogami pełen niespożytej energii.
– No, już to widzę, jak twojego bracika wpuszczą na szkolną dyskotekę! – nie ustępował Paweł, uśmiechając się zawadiacko – Jak chcesz, żeby Sandra z tobą chodziła, to musimy sami coś wymyślić. Wiesz, co będzie, jeśli cię zeszmacą? Ten chuj z 4C sam pewnie przeliże Sandrę, a może nawet... – tutaj Paweł wykonał serię gestów imitujących zbliżenie intymne.
Łukasz ze łzami wzbierającymi w oczach rzucił się w stronę sterty gruzu, chwycił Pawła za nogę, a potem obydwaj przekoziołkowali na drugą stronę, znikając w trawie.
– Bójka! – ucieszyli się pozostali chłopacy z blokowiska. Młody przestraszył się, wypuścił patyk i zaczął płakać.
Walka skończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Paweł, przyduszony do ziemi, poddał się piskliwym głosem, a Łukasz, zaczerwieniony z wysiłku, opadł obok niego na trawę. Chłopacy z blokowiska skwitowali to pogardliwym wyciem. Młody uspokoił się, a w jego wielkich oczach lśnił teraz zachwyt najczystszej próby.
– Ale mu wjerdolił... – szepnął, przejęty.
– To brzydkie słowo – trzepnąłem go w ucho i mimo protestów zaciągnąłem do domu, bo zbliżała się pora obiadu.

Fakt, że przez całe dzieciństwo byłem klasowym łącznikiem z biblioteką, nabrał nowego znaczenia za sprawą wujka Zbyszka. Wujek, zbliżający się do emerytury kolejarz, pewnej pięknej soboty po jakiejś rodzinnej uroczystości zaprosił mnie na bok z konspiracyjną miną i wsunął mi pod ramię dużą, pękatą kopertę.
– Tylko nikomu nic nie mów – pogroził palcem i mrugnął porozumiewawczo.
Zajrzałem do środka.
Następnego dnia znowu siedzieliśmy na placu budowy podnosząc krajową średnią czytelnictwa.
Okazało się, że posiadanie wujka-erotomana jest nawet atrakcyjniejsze od posiadania starszego bracika, bo dostarczona przez wujka kontrabanda była zachowana w znacznie lepszym stanie, miała bogatszą ofertę, żywszą kolorystykę, nęciła świeżością Zachodu i modelkami pięknymi jak prawdziwe boginki, które łowca-fotograf podejrzał w kąpieli, zanim zamieniły go w niedźwiedzia i skazały na śmierć. Największy zachwyt wzbudzała Azjatka o długich, czarnych włosach i skromnym, nieśmiałym spojrzeniu. Wszyscy chcieliśmy się czegoś o niej dowiedzieć, ale opisy w języku angielskim pod zdjęciami znacznie to komplikowały.
– T-his is not maj first tajm... – dukał Paweł z wysiłkiem – Aj lost maj wir... wirgi... wirgynyty w-hen aj was szesnaście.
– Co to znaczy?
– Tajm to czas!
– A first?
Cisza.
– Chyba, że chce jej się pić... Słyszałem takie coś w reklamie.
– A wyrgyny... To takie tam, wyrgycoś?
– Chyba coś z modą.
– Nie, jak już, to z geografią. Jest taki stan w Ameryce.
Jednak najpotężniejszy szok przeżyliśmy, kiedy okazało się, że niektóre modelki nie mają włosów na dole. Tu zdania były podzielone.
– Chyba lepiej, że nie mają krzaczorów, więcej widać...
– Nie, właśnie, że niefajnie, dziwnie to wygląda.
– Dziewczyny od nas z klasy pewnie też tam jeszcze nic nie mają!
– Głupku, te tutaj mają, tylko, że sobie golą...
– Twoja stara.
Łukasz nie brał udziału w naszych ożywionych dyskusjach, siedział trochę z boku, zamyślony, skubiąc plastikowy kolczyk w uchu. Wiedziałem, co go gryzie, więc kiedy reszta chłopaków dotarła do strony z reklamą wibratorów i oszalała do reszty, zagadnąłem:
– To co w końcu, zapraszasz Sandrę?
– Nie wiem jeszcze, głupio trochę, jej kumpele coś tam gadają...
– Co gadają?
– Że ona się nie umie zdecydować w kim jest zakochana.
– To może się zapytasz Pauliny? To jej najlepsza przyjaciółka i pewnie sobie mówią takie rzeczy.
– Nie no, nie będę się dziewczyny pytał. Potem od razu poleci do swoich i im wygada.
I nagle zadał pytanie, które kompletnie wytrąciło mnie z równowagi:
– A ty kogo zaprosisz?
Zaniemówiłem. W ogóle nie myślałem o tym w takich kategoriach, nie zamierzałem nikogo zapraszać.
– Może pójdziesz z Pauliną? – Łukasz trącił mnie pięścią w ramię – Mówiłeś, że ci się podoba.
– No... Może trochę... – zawstydzony zacząłem się wymigiwać – Ale Paulina jest chyba zakochana w kimś innym, to bez sensu...
Łukasz miał pełną rację. Paulina podobała mi się już od drugiej klasy, była jedyną dziewczyną, z którą rozmawiałem na przerwach i którą lubiłem obserwować na zajęciach wychowania fizycznego, chociaż nie wiedziałem, dlaczego sprawia mi to taką przyjemność.
– To może się po prostu zapytaj?
– Pod warunkiem, że ty też się zapytasz.
– A Sandra jak się nie zgodzi?
– To zaprosisz kogoś innego i wtedy będzie zazdrosna.
– A jak się zgodzi?
To pytanie okazało się na tyle trudne, że nie znalazłem na nie żadnej odpowiedzi.

Młody miał zakaz wstępu do mojego pokoju, ponieważ odkąd tylko nauczył się chodzić, z dziecięcym entuzjazmem demolował wszystko, co napotkał na swojej drodze. Lokata bestia uparcie ignorowała zaś wszelkiego rodzaju zakazy i nakazy, więc rodzice musieli wymontować z mojego pokoju klamkę, którą trzymaliśmy na najwyższej półce w kuchni, tak aby znajdowała się poza zasięgiem rąk mojego bracika.
Wieczorem, tydzień przed wyczekiwaną przez wszystkich dyskoteką, wróciłem wcześniej z placu budowy, naszego jedynego placu zabaw, ściągnąłem klamkę z półki, otworzyłem drzwi do sypialni i zamknąłem się w niej.
Rozmyślałem o Paulinie. Rozważałem setki możliwych sposobów, jak zaprosić ją na dyskotekę – a w 1996 jeszcze nie zapraszało się dziewczyn na dyskoteki ot tak, więc krok, jakiego miałem dokonać, był krokiem dalekosiężnym, bezpośrednim krokiem w dorosłość. Każdy z wyobrażonych przeze mnie scenariuszy kończył się zawsze źle, odmową i moim ostatecznym upokorzeniem w oczach kolegów, szkoły, blokowiska i całego świata.
Na samą myśl o tym przejmującym wstydzie zaczynałem się pocić i dygotać ze strachu w pokoju bez klamki.

Pięć dni przed dyskoteką chłopaki z blokowiska spotkali się w celu omówienia strategii podczas nadciągającej bitwy. Starsze o rok chłopaki z 4C były wrogiem potężnym, ale nie niepokonanym. Łukasz nie zdążył jeszcze zaprosić Sandry, przez co nie wiedział, czy jest ona jego dziewczyną, czy nie i czy w ogóle dojdzie do walnej konfrontacji, ale należało się przygotować na każdą ewentualność.
– Ja bym temu chujowi tak walnął z tekłondu, że by się nie pozbierał – Paweł zademonstrował wymyślony przez siebie cios.
– Jakbyś tak zrobił w szkole, to byśmy byli wszyscy u pani – zauważył przezornie Leszek. –  A ja i tak bez przerwy mam jakiś szlaban.
– A co, jak oni pierwsi zaczną?
– Mój starszy bracik mógłby wziąć kilku kolegów...
– Może zrobimy ustawkę pod szkołą? Tam obok woźnego jest dobre miejsce...
– A ja bym ich tutaj zaciągnął – odezwało się, milczące dotąd, Dziecko Wojny.
Dziecko Wojny w rzeczywistości nazywało się Artur i było dużym, grubym chłopakiem z blokowiska, który wiecznie chciał bawić się w żołnierzy, strzelaniny, ucieczki z obozów jenieckich, przeprawy przez pola minowe i tego typu rzeczy. Na pogardliwy przydomek zasłużył sobie opowieściami o tym, że jego ojciec – kierowca ciężarówki – walczył w konflikcie wietnamskim, a on sam urodził się w Nowym Orleanie i brał udział w wojnie gangów.
– Ci z 4C siedzą tylko na dolnym osiedlu, tutaj nie przychodzą, nie znają terenu. – Artur zaczął objaśniać swój plan i patykiem rozrysowywać mapę taktyczną na gołej ziemi –  Weźmiemy ich z zaskoczenia. Pójdzie Łukasz i Maniuś na przynętę, że niby są sami, i ich tu przyprowadzą. A my będziemy siedzieć w krzakach... Weźmiemy jakieś kamienie czy coś...
– Zrobimy tulipany! –  podchwycił Paweł.
– Jakie znowu tulipany? –  zapytał któryś z chłopaków.
– No, takie jak w filmach! –  Paweł schylił się i podniósł porzuconą przez jakiegoś pijaczka butelkę – Poszukajcie dla siebie, to wam pokażę co i jak.
W kilka minut byliśmy już uzbrojeni w butelki po piwie, winie, wódce lub rumie. Paweł pokazał nam co i jak, więc zaczęliśmy je roztrzaskiwać o betonowe płyty i kawałki gruzu. Dziecko Wojny źle roztrzaskał swoją, pokaleczył sobie rękę i z płaczem pobiegł do domu.
– Tego się nie będą spodziewali!
– A co, jak przyjdą w dziesięciu?
– No właśnie, za mało nas jest...
– To się kogoś jeszcze ściągnie do pomocy!
– Mogę zapytać Czarnego, czy by nie wziął swojej ekipy, wisi mi trzy złote.
Byliśmy przygotowani. Wzrok chłopaków z blokowiska skierował się na Łukasza, bo wszystko zależało od tego, czy Sandra zgodzi się pójść z nim na dyskotekę i zostać jego dziewczyną, prawdziwą dziewczyną.


Sandra zgodziła się.
Podekscytowany Łukasz opowiedział nam o tym następnego dnia, a opowiadał tak długo i tak pięknie, opisując każdy jej uśmiech, każdy jej ruch, że na chwilę zapomnieliśmy o tym, że wyruszamy na wojnę.
– Musisz się zabezpieczyć – powiedział Paweł z mądrą miną.
– Co?
– No, wiesz, gumki i te sprawy.
– Co? Gumki? Po co?
– Mój bracik tak mówi. Chyba, że chcesz jej zrobić dziecko. Stary, to poważna sprawa. Mój bracik mówi, że nie poszedłby na imprezkę bez gumek, no, wiesz, prezerwatyw. Pójdziecie w ślinę, a może coś więcej, lepiej się przygotować.
Łukasz z zadumą podrapał się w ucho ozdobione plastikowym kolczykiem.
– Co to znaczy? – zapytał Młody, wiercąc się niespokojnie.
– Że będą się całować – wyjaśniłem.
– Fuj. Przez gumę?
– Nie twoja sprawa – zamknąłem temat, samemu za bardzo nie wiedząc, co o tym myśleć.
– A ty idziesz z Pauliną? – zagadnął Łukasz, zdradzając moją najskrytszą tajemnicę. Jakkolwiek bym nie odpowiedział, i tak zostałoby to zagłuszone przez ryk śmiechu i arię gwizdów. Nie miałem innego wyjścia, jak schować tulipana do kieszeni kurtki, wziąć Młodego za rękę i ruszyć w stronę bloku, posyłając chłopakom wymowne „fakiju” na do widzenia.


Tego samego wieczoru omal nie zabiłem swojego młodszego brata.
Z okazji urodzin taty zjechała się cała rodzina w postaci babć, dystyngowanych i bogobojnych ciotek, licznych wujków i jeszcze liczniejszego kuzynostwa. Mama krzątała się jak coraz bardziej rozdrażniona osa, donosząc na stół kolejne dania, ciotki rozmawiały ze sobą, wujkowie uśmiechali się do siebie porozumiewawczo w oczekiwaniu na clue wieczoru, to znaczy wódkę, kuzynostwo grało ze sobą w bingo, babcie śledziły to wszystko uważnym, surowym spojrzeniem, a ja markotniałem z minuty na minutę, pogrążony w myślach o Paulinie i czekającej mnie gehennie.
W całym tym rejwachu nikt nie zwracał uwagi na Młodego, który jakimś cudem dobrał się do ukrytej w kuchni klamki, a potem do mojego pokoju i buszował tam w najlepsze.
I kiedy już miał nastąpić najważniejszy moment, czyli zdmuchnięcie świeczek na torcie urodzinowym, po którym miała z kolei nastąpić krótka przemowa prababci, do pokoju jak burza wpadł Młody z okrzykiem:
– GOŁE CYCE!!!
...i gazetką od wujka Zbyszka w rączce, którą to gazetkę z miną najszczęśliwszego dziecka pod słońcem zaczął prezentować wszystkim zgromadzonym wokół stołu.

Spodziewałem się piekła, a skończyło się tylko na palącym od wewnątrz płomieniu wstydu.
– Chciałbyś porozmawiać o tych sprawach? – zapytała mama, kiedy wszyscy już rozjechali się do swoich domów – Jesteś już w takim wieku, że pewnie chciałbyś się czegoś dowiedzieć na temat seksu. Nie ma czego się bać...
Akurat, nie ma czego się bać. A tego, że wiem o istnieniu wibratora o nazwie „kaktus” z dwoma bliźniaczymi wypustkami? Albo tego, że Nicole z innego numeru najbardziej lubi na jeźdźca, a ja – cokolwiek to znaczy – o tym wiem? Albo wreszcie tego, że jutro zamierzam zaprosić Paulinę na dyskotekę i jeśli się zgodzi, będziemy chłopakiem i dziewczyną?
Naprawdę, nie chciałem o tym wszystkim rozmawiać.

Paulina się nie zgodziła.

Ale i tak poszedłem na dyskotekę. Bez własnej dziewczyny nie byłem odosobniony. Oprócz Łukasza i – co dziwne – Leszka, który nie tak dawno dostał tęgą burę za narysowanie w zeszycie cipy, chłopacy z blokowiska pojawili się w szkolnej auli bez osób towarzyszących. Dość szybko zbiliśmy się w gromadkę obserwującą spod ścian rozwój wydarzeń. W przeciwległym kącie to samo uczyniły nasze koleżanki z klasy, szepcząc między sobą, chichocząc. Pośrodku sali parkiet aż pulsował smutną pustką w rytm piosenek Just5 i Spice Girls.
– I tak są płaskie jak deski – skomentował dziewczęta Paweł.
Kilkukrotnie przechwyciłem z odległego archipelagu wzrok Pauliny. Był życzliwy, wyczekujący, dokładnie taki, jakiego w roku 1996 chłopak jak ja musiał unikać.
Wreszcie Łukasz zaprosił do tańca swoją nową dziewczynę. Nieśmiało położyli sobie dłonie na ramionach, byle jak najdalej od siebie, byle nie zmącić spokoju swych ciał kontaktem z innym ciałem i zaczęli kołysać się do piosenki jak dwie bele drewna unoszone przez falę.
Cała męska część 4C czekała przy drzwiach, groźna i głodna niczym wataha.

Tekst: Dawid Koteja

środa, 5 czerwca 2013

O roli widza w teatrze rozmowa z Matyldą Podfilipską.


Fot. W. Szabelski


Środowego popołudnia miałem okazję poznać świeżo otwartą poczekalnię przy Scenie na Zapleczu Teatru im. Wilama Horzycy. Co rusz pojawiali się pracownicy teatru, aktorzy, którzy nie szczędząc uśmiechów witali się i przechodzili dalej, ku swym obowiązkom. Otoczony portretami aktorów toruńskiej sceny oraz archiwalnymi zdjęciami rozmawiałem z tegoroczną zdobywczynią Wilama. Zapis rozmowy przekazuję Wam, a sam również pozwolę sobie przejść dalej.



Maciej Krzyżyński: Nagroda publiczności przy dziesięcioleciu pracy na toruńskiej scenie – trudno chyba o większy gest sympatii ze strony widzów?

Matylda Podfilipska: Trudno (śmiech). To jest dla mnie ogromna radość i dowód na to, że po drugiej stronie są ludzie, którzy odbierają to, co robię, pozytywnie, nawet jeżeli czasami gram w sztukach, które nie są miłe, łatwe i przyjemne. Dla mnie jest ważne, że w jakiś sposób są poruszeni tym, co robię. Mam nadzieję, że nie zawiodę tego zaufania, bo traktuję to jako kredyt zaufania od widzów.

Na dodatek dopiero wczoraj, podczas wojewódzkich obchodów Międzynarodowego Dnia Teatru, odebrałaś kolejne wyróżnienie.

Tak. Również jestem bardzo wdzięczna. Zarówno teatrowi, jak i Panu Marszałkowi, który zgodził się taką nagrodę mi przyznać. Tym razem nie jestem jedyna, gdyż w tym roku trzy osoby dostały w naszym teatrze nagrodę Marszałka. Oprócz mnie mój kolega, aktor, Paweł Kowalski i kierowniczka administracyjna, pani Mieczysława Banasik. Całkiem przyjemne towarzystwo i oczywiście też super nagroda.

Czy jest jakaś rola, która miała na Ciebie większy wpływ od innych?

Z każdej roli pozostaje we mnie coś, czego nie potrafię się pozbyć. Przy każdym kolejnym projekcie staram się podejść do sprawy bardzo poważnie (nawet, jeśli rola bardzo poważna nie jest) i poświęcam temu dużo czasu i energii, efektem czego jest związanie się na sporą część życia z tą postacią, którą tworzę, i tym projektem, w którym biorę udział. Jest to oczywiste, że jeśli coś trwa trzy miesiące, to się gdzieś w człowieku zakorzenia. Moja mama mi kiedyś powiedziała, że nawet jakbym chciała, nie potrafię pozbyć się tych fragmentów postaci, które we mnie zostają, układają się i tworzą moją dojrzałość. Dojrzałość także ludzką, bo nie mówię tu tylko o scenicznej dojrzałości. Tu nie chodzi o to, że, jak już przeszłam jedno, to już wiem, jak to się robi, i w następnej rzeczy będzie mi łatwiej, ponieważ w każdym nowym projekcie jest tak samo trudno wystartować.

Czyli trudno jest po zakończeniu spektaklu powrócić do roli Matyldy Podfilipskiej?

Ja nie traktuję siebie jako roli. Jestem sobą i ze sobą współpracuję, pracując nad kolejną rolą, w związku z tym nie mam problemu powrócenia do siebie. Sądzę, że już od dawna nie odchodzę od siebie, wychodząc na scenę. Nie da się oddzielić jednego od drugiego. Ludzie, którzy widzą mnie na scenie, na pewno mniej lub bardziej myślą, że to jest Podfilipska. Nie chodzi o to, by ludzie przychodzili zobaczyć, jaka jest Podfilipska akurat na scenie. Nie da się jednak uciec od siebie, swojej wrażliwości, psychiki, itd. Na tej podstawie buduję kolejną postać, ale też na szczęście są takie zadania, gdzie rozpoczynając pracę, nie muszę rozdrapywać swoich ran. Mam za to wielką frajdę poszukiwania w swoich ludzkich możliwościach materiału na rolę, która wydawałoby się, że jest mi obca, a potem staje się zabawą, super doświadczeniem. Doświadczeniem czegoś nowego, jak było na przykład teraz przy „Body Art.”.

Najnowszym Twoim wcieleniem jest Naomi. Jak odnajdujesz się w roli mecenasa i co osobiście sądzisz o wpływie biznesu na sztukę?

Naomi to dosyć wredna postać i wiem, że wiele osób jej nie lubi. Sama, jakbym miała poznać taką osobę, pewnie też bym jej nie polubiła. To jednak też nie o to chodzi, by kochać swoje postaci i to mi kompletnie nie przeszkadza w czerpaniu radości z grania Naomi. Jak widać, jeżeli czerpię z tego radość, jeżeli gdzieś się w tym odnalazłam, to pewnie też taka mogłabym być. Mam jednak nadzieję, że życie mnie taką nie zrobi (śmiech). Wpływ biznesu, pieniędzy na sztukę jest na pewno ogromny. To nie jest temat-rzeka; morze, ocean to w ogóle mało. Oprócz tego, że musimy liczyć się z tym, co się sprzedaje, rzadko możemy pozwolić sobie na rzeczy, które będą dla bardzo niewielkiego grona odbiorców i po pięciu spektaklach miałyby zejść. Byłoby to nadużycie finansowe ze strony teatru. Szukamy gdzieś jednak mimo wszystko rzeczy, które poza tym, że się sprzedadzą, będą frapujące, poruszające, dające do myślenia lub pozwalające na ulgę, rozluźnienie. W taki fajny, mądry sposób. Przynajmniej się staramy. Oczywiście, że efekty mogą być różne i przede wszystkim odbiór jest różny. Bo to, co my dajemy to jest właściwie półprodukt. To, co my dajemy, plus to, co ludzie odbierają – to jest dopiero pełny produkt. On różni się w zależności od tego, kto to ogląda – na jakim jest etapie, do czego jest przygotowany, na ile może sobie pozwolić w odbiorze, jakie są jego skojarzenia, doświadczenia. To wszystko łączy się w jedną całość z tym, co my proponujemy, i to jest dopiero jakiś odbiór całego projektu. W Body Art mówimy o wpływie finansów na sztukę. To są oczywiste sprawy. Wszyscy wiedzą, że jest taka sztuka, która jest niekoniecznie zrozumiała, ale podana w taki sposób, z takim przekonaniem, przez osoby-legendy, które marketingowo potrafią o siebie zadbać, by legendę utrzymać, że, choć podejrzewam, że może być to gniot, i tak się wtedy sprzeda. To jest już tylko wybór tej osoby-legendy. Ja wolę podjąć ryzyko, że to się może nie udać, nie sprzedać tak dobrze, jak mam nadzieję, że się sprzeda. Może nie dotrzeć, nie być zrozumiałe przez taką masę ludzi, przez jaką chciałabym, by było zrozumiałe. Muszę uczciwie podejść do pracy i wiedzieć, że chcę coś ważnego powiedzieć, że nie odwalam chałtury, że w tym, co robię, jest jakiś sens. Dopiero wtedy mogę poświęcić na to trzy miesiące swojego życia. Być może perspektywa zmieniłaby się, gdybym wiedziała, że zrobię coś w trzy dni i zarobię milion złotych. Może by mi się jakaś klapaka przestawiła w głowie i stwierdziłabym: „to tylko trzy dni, a potem będę robiła już tylko piękne, wspaniałe rzeczy”. Tylko, że te piękne, wspaniałe rzeczy nie przychodzą na zawołanie. Te trzy dni chałtury mogą mieć swoje kiepskie konsekwencje.

To skoro już miliony, skoro frapujące sytuacje – pomówmy o „Przedostatnim Kuszeniu Billa Drummonda”. Spektakl rozpoczynają rozmowy telefoniczne. Widz musi zadzwonić do aktorów oczekujących na połączenie. Czy któraś z tych rozmów zapadła Ci szczególnie w pamięć?

Udało mi się parę takich rozmów zdążyć sobie spisać. Ich było naprawdę sporo i były naprawdę zaskakujące. Zdarzyła się na przykład rozmowa z kimś, kto życzył mi interesującej drogi do przejścia. To były takie niesamowite sformułowania, które wynikały z jakiejś prostej rozmowy, które po kolejnych minutach spektaklu okazywały się mieć tak głębokie dno, że pomagały mi doświadczać kolejny raz niezwykłej przyjemności – jak i tej osobie, która na pewno pamiętała, co mi powiedziała, i na pewno po obejrzeniu tego spektaklu musiało to otworzyć w niej coś zupełnie nowego. I to była radocha ogromna. Byli ludzie, którzy dzielili się swoimi problemami i przeżyciami. Był ktoś, kto mówił, że była taka pogoda, że właściwie nie wie, po co on tu przyszedł, i ma nadzieję, że się nie zawiedzie. Albo ludzie, którzy dzwonią na zasadzie żartu, bo kolega z klasy siedzi obok i... nagle się wciąga. Głupio mu zacząć ze mną rozmawiać, bo kolega obok jednak słucha, a on jednak zaczyna odpowiadać mi półsłówkami i nagle się okazuje, że oni też biorą w tym wszystkim udział. Fragmenty tych rozmów były puszczane przez głośnik, więc dochodzą do wniosku, że „kurczę, chciałem zrobić jaja, a tutaj jednak coś się na serio robi, jak z tego wybrnąć?”. Wydaje mi się, że problem z tym, jak wybrnąć ze sztuki, to jest bardzo ważny problem. Ja bym bardzo chciała, żeby ludzie przyszli na sztukę i zastanawiali się, co dalej mają z tym zrobić. Nie na zasadzie: „nic nie rozumiem, kicha totalna, w ogóle po co tu przyszedłem”, tylko: „dostałem coś i co z tym mogę zrobić, co to mi daje, co to we mnie zmieni?”. Ten spektakl na pewno dawał szansę, by po nim było inaczej.

Zdarzają się też inne spektakle, w których występuje interakcja sceny z widownią. Jak wygląda aktywność toruńskiej publiczności?

To jest kolejny powód, dla którego cieszę się z tej nagrody. Dosyć mało tej aktywności odbieram. Słyszę oddechy, jakieś dźwięki z widowni, ale rzadko mam okazję dyskutować z ludźmi. Tego mi brakuje. Są przecież spotkania, po każdej premierze są wtorki uniwersyteckie. Na to ciągle przychodzi mało ludzi i ciągle jest niewielu, którzy odważyliby się podyskutować o tym. Zdarzyło mi się ostatnio, że jedna osoba wyszła ze spektaklu. Ja akurat czekałam na zewnątrz na swoje wejście, więc siłą rzeczy musiałam się z nią spotkać. Prawdę mówiąc przestraszyłam się, że coś jej się stało, więc pytam: „przepraszam, pani wyszła, może jakoś mogę pomóc?”, odpowiedziała: „tak wyszłam, bo jestem zdegustowana” i musiałam zaraz iść na scenę. To była dziewczyna w mniej więcej moim wieku. Tak mnie to strasznie męczyło, bo nie miałam zielonego pojęcia, co takiego do tej pory wydarzyło się w spektaklu, co mogło ją aż tak zdegustować. Bardzo mi tego brakuje, bo ja rozumiem, że coś się może nie podobać, ale nie wiem dlaczego i chciałabym z nią porozmawiać. Jasne, że ja nie wiem wszystkiego. Nie znam metody na to, żeby było dobrze, żeby sztuka była udana, wysokich lotów. Mogę błądzić. Chciałabym tylko, żeby ludzie mieli odwagę do wymiany opinii. Jeśli chodzi o interakcje podczas spektakli toruńska publiczność wypada dobrze, chociaż jest to ciągle budzenie. Zdarzało mi się, że podchodziłam do osoby i pytałam, z jakiej jest parafii (podczas „Przedostatniego Kuszenia...” – przyp. red.), a ona na mnie patrzyła i nic nie mówiła. Mówię: „przepraszam, ja do pani” – „ja?” – „tak, tak – pani”. Tak jakby trzeba było ciągle próbować „dopukiwać” się do ludzi, udowadniać, że nie jesteśmy za ekranem. Kolejny raz mogę tylko powiedzieć, że „Przedostatnie Kuszenie Billa Drummonda” było właściwie pierwszym takim super ważnym doświadczeniem zmieniającym mój bieg teatralny. Jednym z tych spektakli, który dawał taką szansę. Zwłaszcza we fragmencie, w którym mówiłam o tych problemach, które mam ja – i myślę, że wielu ludzi. O problemach z wiarą, z Kościołem, z tym, co jest potrzebne w Kościele. Zastanawiając się nad tym, czy to jest w ogóle potrzebne i proponując ludziom spalenie tego wszystkiego i stworzenie czegoś nowego, dochodziłam do momentu, kiedy zadawałam pytanie, które było kulminacją całego mojego monologu: „co, jeżeli Boga nie ma?”. Widziałam, że na samej górze widowni, na końcu ostatniego, najwyższego rzędu, siedzi grupa młodzieży. To jest magiczne miejsce, w którym zawsze się młodzież chce schować na spektaklach. Nie wiem, dlaczego, ale tam jest najdalej, najbezpieczniej, można sobie pochichotać, pogadać, światła w oczy nie rażą. Było tam paru chłopców, którzy przez cały czas sobie coś tam szemrali, dogadywali. (To się pogłębiało wraz moim monologiem.) Nie wiedziałam już, co mam robić, żeby ich przekonać do słuchania, powiedzieć im, że to jest dla mnie strasznie ważne i chciałabym, by dla nich, chociaż na chwilę też stało się ważne. I doszło do tego, że przy pełnej widowni, przy ludziach siedzących na schodach, przedostałam się między kolanami widzów do ostatniego rzędu, do ostatniego miejsca. Doszłam do dwóch chłopców wskazujących od razu trzeciego: „to nie ja, to on, to on”. Popatrzyłam na chłopaka i mówię: „ty, chodź ze mną” – „nie, nie, nie” – „chodź ze mną” – „nie” – „chodź” – wstał i poszedł. Znowu przeszliśmy po tych wszystkich kolanach. To trwało ułamek sekundy. Ja nie wiem, jak i kiedy to zrobiłam. Z chęci niestracenia tego chłopaka wyciągnęłam go na sam dół, usadziłam między krasnalami, gdzie było jeszcze troszeczkę miejsca i, skoro tam już siedział, bezpośrednio jemu zadałam pytanie: „a co, jeżeli Boga nie ma?”. Wyraz oczu tego chłopaka był bezcenny. Cisza, cisza, cisza, „nie wiem”. Ta bezradność była bezcenna. Wiem, że potem, przed aneksem, ta grupa młodzieży się zbierała, dziewczyny mówią: „chodźcie, chodźcie”. Chłopcy z kolei: „no co ty, pierwszy raz coś ciekawego w teatrze się dzieje, zostajemy”. Alicja, nasza inspicjentka, opowiadała mi potem, że on stał z boku. Chłopcy sobie powtarzali, co się wydarzyło, a on nie był w stanie z nimi o tym żartować. Poszedł na aneks, czyli coś go musiało jednak zaintrygować w tym wszystkim. To są dla mnie najwspanialsze momenty w spektaklu. Mam nadzieję, że wskazany przeze mnie chłopak nie będzie wspominał tego ze wstrętem, lecz wręcz przeciwnie. Może dotarło do niego, że my, aktorzy, też jesteśmy ludźmi i to jest jakaś wspólna rozmowa.

A czym dla Ciebie dziś jest teatr? Czy uważasz, że masz realny wpływ na kreowanie światopoglądu takiego chłopaka, takiego widza, który wyszedł ze spektaklu?

Tak, ale to też zależy od tego, na co przyjdzie i na jakim jest etapie. Zdaję sobie sprawę z tego, że chociażby „Body Art”, który teraz gramy, dla niektórych ludzi może być ważny, dla niektórych nie. Jest sporo ludzi młodych, którzy powiedzą, że to już wszyscy wiemy, że przyjaciela można sprzedać, gdy się ma ku temu okazję. Że przyjaźń nie jest tak cenna, jak interes. Ale są grupy, które chcą posiedzieć, posłuchać o tym. Mam nadzieję, że ten teatr, dając do myślenia, coś zmienia w życiu. Nie tylko naszym, ale też tych ludzi, przychodzących do niego. Mam nadzieję, że sztuka jest potrzebna, chociaż nie jest to łatwa wiara. Ciągle staram się walczyć o to przekonanie w sobie. To jest oczywiste, że bez chleba i wody nie przeżyjemy. Nie wiem, czy byśmy przeżyli bez sztuki. Być może, że na dłuższą metę nie. Ale – miesiąc bez sztuki? Damy radę. Nie wiem tylko, czy będziemy wtedy w stanie odczuć przyjemność życia.

Twoje życie artystyczne nie ogranicza się do sceny Teatru im. Wilama Horzycy. Powiesz nam coś o innych projektach, w których bierzesz udział?

Przyznam, że trudno jest mi łączyć pracę w teatrze z czymkolwiek innym, ponieważ dla wielu produkcji jestem niedyspozycyjna. Jest milion pięćset aktorów w Warszawie i różnych innych miastach, którzy po prostu siedzą i czekają na okazję. Musi się znaleźć ktoś, kto bardzo chce akurat ze mną coś zrobić, żeby była szansa na kombinowanie w moim planie zajęć. Na szczęście od czasu do czasu jeszcze udaje mi się coś zrobić z Teatrem Wiczy. Zdarza mi się również złapać pojedyncze dni zdjęciowe w filmie czy w serialu, co jest też bardzo cennym doświadczeniem. Praca przed kamerą wymaga większej subtelności środków, a jednocześnie ogromnej sprawności, powtarzalności i cierpliwości. Wiadomo przecież, że na planie filmowym mniej się gra, a więcej się czeka. Być może teraz dojdzie do skutku kolejne filmowe doświadczenie, czyli projekt Marcela Woźniaka. Czekam na to z niecierpliwością, bo pomysł miał bardzo fajny i na szczęście był jedną z tych osób, które powiedziały: „to ty masz tutaj coś do zagrania, ja wierzę, że ty masz u mnie zagrać”. Mam nadzieję, że dzięki jego entuzjazmowi uda się połączyć moje zajęcia z planem filmowym.