czwartek, 25 września 2014

Zespoły wokalne na Festiwalu MAEO





Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis trwa. Kolejne koncerty zachwycają unikalnością oraz przyciągają zaciekawionych melomanów. Jako drugi w repertuarze festiwalowym odbył się koncert poświęcony chorałowi gregoriańskiemu. Wystąpił czeski zespół Schola Gregoriana Pragensis, pod fachowym okiem Davida Ebena.

Wieczór niejednokrotnie zaskoczył, natomiast sam występ odbył się w małej sali Filharmonii Pomorskiej, jako że Chorał jest muzyką na tyle specyficzną, że przyciąga jedynie wyselekcjonowane grono melomanów.

Już sama zapowiedź wprowadziła słuchaczy w wyjątkowy nastrój. Sposób wypowiedzi Pani konferansjer był bajeczny. Mówiła spokojnym, ciepłym tonem, z uśmiechem na twarzy, a przekazywane informacje były rzeczowe i nieprzeładowane treścią. Niestety, nazwiska nie udało mi się zapamiętać.

Śpiew Scholi rozpoczął się nietypowo, bo zespół zaskoczył słuchaczy, wchodząc od strony widowni. Wyłącznie jeden z wokalistów stał już na estradzie, prowadząc z pozostałymi rodzaj śpiewu responsorialnego. Zaprezentowane zostały także śpiewy antyfonalne, utwory jedno- oraz wielogłosowe, wykonania solo, w różnych kombinacjach głosowych oraz tutti. Autorami wykonywanych utworów byli Guillaume de Machaut oraz Piotr z Grudziądza, którego tożsamość ustalona została właśnie podczas jednego z Festiwali MAEO. Pozostałe utwory to anonimowe kompozycje.

Uwagę zwrócił również nietypowy sposób dyrygowania, ciągłe zmiany ustawień chóru oraz specyficzny ubiór wokalistów. Białe szaty, w połączeniu z odpowiednim oświetleniem i kameralnym charakterem wydarzenia, sprawiały wrażenie, jakby czas cofnął się do epoki średniowiecza.

Pod względem technicznym oraz brzmieniowym wykonawcom nie można było nic zarzucić. Przygotowani byli znakomicie, każdy głos brzmiał idealnie czysto, a ich współbrzmienie było, zgodnie z zapowiedzią, ucztą dla duszy. Dodatkowo, głosy pozostawały w harmonijnej równowadze, tak, że słuchacz mógł bez problemu podążać uchem za wybranym z nich.

W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałem się takiego zachwytu i zaskoczenia chorałem gregoriańskim - śpiewem sprzed wielu wieków, niestety niecieszącym się dużym zainteresowaniem.

Podobnym koncertem, bo też czysto wokalnym, były „Śpiewy cerkwi prawosławnej”. Występ odbył się w ubiegły piątek, jako trzeci koncert Festiwalu MAEO. Wielokrotnie zaznaczano, że realizacja tego wydarzenia nie była łatwa dla organizatorów, gdyż wymagała zgody władz kościoła prawosławnego w Rosji. Zdecydowanie jednak, przeciwności były warte pokonania.

Podobnie jak Schola Gregoriana Pragensis, chór Ławry Troicko-Siergijewskiej złożony był wyłącznie z mężczyzn. Tym razem wystrojonych jednak w czarne szaty i w nieco szerszej obsadzie.

Wykonane zostało 20 pieśni wybranych z liturgii prawosławnej. Śpiewy przybrały fakturę wielogłosową oraz zachowane były w ramach tonalnych. Lwia część utworów wykonywana była w formie dialogu między solistami a zespołem. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż charakterystycznym elementem było podawanie dźwięków przez dyrygenta przed każdym wejściem zespołu.

Muzyka cerkiewna słynie z ogromnej roli niskich głosów. Piątkowego wieczoru słychać było to charakterystyczne brzmienie. Nie tylko było ono przepełnione basami, lecz także pełne, soczyste oraz wcale niepozbawione głosów wysokich. Ten rodzaj muzyki nie jest nastawiony na zróżnicowanie charakteru poszczególnych utworów bądź inne kontrasty formalno-fakturalne, lecz przede wszystkim na bogactwo harmoniczne. Poszczególne utwory zachwycały ciekawymi współbrzmieniami, akordami wypływającymi z siebie. Efekt brzmieniowy całego chóru był niezwykły, pomimo niesmaku związanego z nierównymi, poszarpanymi wejściami i zakończeniami fragmentów zespołowych. Dowód sukcesu potwierdzały owacja na stojąco oraz trzykrotny bis.

Niestety, jakości odjęła wieczorowi zapowiedź, przedstawiona w sposób nużący, zbyt szeroki oraz szczegółowy. Konferansjer poruszył kwestie związane z rozwojem muzyki cerkiewnej, zawędrował aż do skal starogreckich, wprowadzając zamęt i stwarzając wrażenie, jakoby pieśni prezentowane na koncercie oparte były na tychże skalach. Ponadto, używał sformułowań, które osobie bez muzycznego wykształcenia trudno jest zrozumieć. Muzyka, na szczęście, obroniła się sama, a swoim pięknem zatarła nieprzemyślaną zapowiedź.

Czuję się także w obowiązku poruszyć kwestię strony technicznej zaprezentowanej muzyki. Wspomniane nierówne wejścia oraz zakończenia fragmentów chóralnych wskazywały na pewnego rodzaju brak profesjonalizmu zespołu. Co więcej, nierzadko słyszalne były nieczystości, zwłaszcza podczas wejść. Z drugiej zaś strony, sama znajomość nut, soczyste i zgrane brzmienie oraz wysoki prestiż chóru wskazują na co najmniej cień zawodowstwa. Powód takiej nierównowagi stanowi, moim zdaniem, przeznaczenie muzyki tego zespołu. Ich śpiew wykonywany jest bowiem podczas nabożeństw cerkiewnych, ku chwale Boga, nie zaś na estradach z ukierunkowaniem artystycznym.

Wciąż podkreślam wysoką wartość artystyczną Festiwalu Musica Antiqua Europae Orientalis i zrobię to jeszcze raz! Filharmonia Pomorska oferuje przekrój muzyki z różnych stron świata oraz z różnego czasu. Dziś często zapominamy o zdobyczach epok minionych, a, jak widać, kryją one niezmierzone zasoby piękna i wartości kulturalnych. Szczególnie ważne jest jednak to, że każdy koncert skłania do refleksji, a tym samym poszerza horyzonty!



Antoni Szymański

wtorek, 16 września 2014

Pierwszy koncert Festiwalu MAEO za nami!


W miniony piątek, 12 września, w bydgoskiej Filharmonii rozpoczął się zapowiadany przeze mnie Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis. Koncert inaugurujący rozpoczęło obszerne wprowadzenie. Oprócz Urszuli Guźleckiej i Cezarego Nelkowskiego – konferansjerów Filharmonii Pomorskiej, publiczność przywitała zastępczyni Prezydenta Bydgoszczy – Grażyna Ciemniak oraz vice Marszałek Edward Hartwig. Wystąpienia, mimo iż dalekie od ideału, podniosły renomę Festiwalu oraz nadały mu odpowiednią rangę.

MAEO otworzyło dzieło współczesnego kompozytora Romana Maciejewskiego „Missa pro defunctis” czy inaczej „Requiem”. Ta ostatnia nazwa stanowi tytuł utworu, ale również jest określeniem jego formy. Jest to bowiem msza żałobna zadedykowana „Ofiarom wszystkich wojen”. Sam Maciejewski napisał: „Pod przytłaczającym wrażeniem ogromu ludzkich cierpień i morza przelanej krwi postanowiłem pod koniec drugiej wojny światowej skomponować dzieło, które stałoby się jednym z licznych przyczynków do utrwalenia w ludzkiej świadomości przeświadczenia o tragicznym nonsensie wojen.” „Msza” opatrzona została również mottem z Ewangelii św. Łukasza: „Ojcze, zapomnij im, bo nie wiedzą, co czynią.” Podniosłości dodał zbieg koncertu z 100 rocznicą wybuchu I Wojny światowej oraz 75-leciem początku II Wojny światowej.

Piątkowego wieczoru na bydgoskiej estradzie wystąpił chór Filharmonii Narodowej w Warszawie, soliści z różnych stron kraju oraz orkiestra Filharmonii Pomorskiej. Za pulpitem dyrygenckim stanął Tadeusz Wojciechowski.

Należy wspomnieć, że „Requiem” Maciejewskiego to utwór nietypowy, bo zachowany w systemie funkcyjnym (dur-moll), mimo iż skomponowany w XX wieku. Obecnie coraz częściej powraca się do tonalności, oferując nowe, świeże spojrzenie. Tak też jest z niniejszą „Mszą”. Ślad współczesności nie mógł jednak całkowicie zniknąć. Wyraźnie słychać odważne współbrzmienia, czasem mocno wychylające się poza ramy tonalne. Wyłuskać można pewne style współczesne, takie jak jazz, muzyka filmowa czy bajkowy charakter. Na przełomie lat 50. - 60. utwór odniósł jednak fiasko podczas premiery na Warszawskiej Jesieni, pełnej awangardowych zapaleńców. Można zatem powiedzieć, że Roman Maciejewski, mniej lub bardziej świadomie, wyprzedził swoje czasy o kilkadziesiąt lat!

„Requiem” już od pierwszych taktów wprowadziło słuchaczy w nastrój podniosłości i refleksji, który perfekcyjnie oddawał ideę nonsensu wojen. Wychodząc jakoby z nicości, w ciemnych barwach, chór śpiewał: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, ...”. Kolejne fragmenty to połączenie stałych i zmiennych części mszy żałobnej. Kompozytor nie napisał jednak pełnej mszy z formalnego punktu widzenia, bowiem jej ostatnie ogniwo stanowi sekwencja „Dies Irae” (Dzień gniewu). Mimo to dzieło posiada ogromne rozmiary, a monumentalizmu dopełnia rozbudowany aparat wykonawczy. Wspomniana sekwencja jest tak rozbudowana, że stanowi znaczną część całego dzieła. Kompozytor wykorzystał jedynie tekst ze średniowiecznego „Dies Irae”, a muzykę dokomponował według własnej inwencji. Wszystkie zaś teksty w „Requiem” są bardzo krótkie, proste, ale jakże treściwe. Ponadto, to teksty obecne w sztuce od wieków, co, wobec Boga oraz Sądu Ostatecznego, obnaża hipokryzję człowieka, który wie, że powinien się zmienić, mówi o tym, ale wciąż jest taki sam!

Uwagę słuchaczy z pewnością przykuła warstwa brzmieniowa utworu. Instrumentacja Maciejewskiego stała na wysokim poziomie oraz zadziwiała ciekawymi połączeniami głosów. Za przykład niech posłuży „I Fuga”. Temat zainicjowany przez chór został zdublowany w głosie fortepianu. Tak nietypowe połączenie zabrzmiało intrygująco i bardzo nowatorsko. Co więcej, o bogactwie brzmienia i obszerności aparatu świadczy obecność choćby fagotu basowego czy dwóch tub, co spotykane jest nieczęsto. Ciekawie pod względem brzmieniowym zaprezentowała się także dwójka solistów – Sopran oraz Bas. Ich głosy były soczyste i silne. Mezzosopran i Tenor nie zaskoczyli zaś niczym szczególnym. Gwoli ścisłości dodam tylko, że w oryginale „Mszy” występuje alt. Mezzosopranistka stanowiła więc zastępstwo. Artyści dokonali także niewielkiej zmiany w treści utworu, nieco skracając całość.

Pozostając przy rzadkościach, jedno ze swoich wejść chór rozpoczął siedząc! Dopiero po kilkunastu taktach powstał, kontynuując śpiewanie. Członkowie orkiestry zapytani o powód takiego manewru wydawali się zaskoczeni bądź odpowiadali, że tak się umówili. Jednak konkretnego powodu nie poznałem. Można by znaleźć kilka argumentów usprawiedliwiających chórzystów, jednak wielu słuchaczy oceniło to jako nie do końca przemyślaną decyzję oraz zdecydowanie negatywny efekt estetyczny.

Pomimo paru skaz, podczas piątkowego koncertu wyraźnie słychać było doskonałe przygotowanie wykonawców, profesjonalizm oraz muzykę na wysokim poziomie. Z pewnością była to zasługa wysokiej klasy artystów, ale również dwukrotnie większej liczby prób oraz obecnością tak doświadczonego i konkretnego dyrygenta, jak Tadeusz Wojciechowski.

52. Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis został zatem otwarty! Kolejne koncerty już w najbliższych dniach i tygodniach. Prezentowany repertuar obejmie epoki od średniowiecza do współczesności. Po raz kolejny zapraszam bardzo gorąco do Filharmonii Pomorskiej, bowiem wszystkie organizowane przez nią koncerty, a szczególnie Festiwal MAEO, to okazja do spotkania z muzyką na wysokim poziomie, poznania artystów z różnych stron kraju i świata oraz po prostu zażycia sporej dawki kultury, tak potrzebnej przy dzisiejszym pędzie życia!




Antoni Szymański

sobota, 24 maja 2014

Dlaczego wszystkie dziewczyny i wszyscy chłopcy są piękni?



Z Lilianą Piskorską rozmawia Bogna Morawska

Od stycznia, na sześć tygodni Liliana Piskorska dostała do swojej dyspozycji przestrzeń „Laboratorium Sztuki” toruńskiej Wozowni. Zamieniła ją w „gabinet depilacyjny”, który stopniowo „przyozdabiała” obiektami, obrazami, portretami. Wykonywała je z materiału pozyskanego z zabiegów, na które mógł się zgłosić każdy chętny.

Sama artystka mówi : „Uzyskanie <<resztek z człowieka>> było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt”.

Idąc tym tropem, zabiegi umożliwiły bezpośredni kontakt na linii: artysta-odbiorca, odbiorca-artysta, człowiek-człowiek, poszerzający „proces poznawczy” obydwu stron.

Na dzień przed finisażem działania „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” rozmawiam z Lilianą w galerii pełnej „portretów”.

Nazwa cyklu wystaw, w ramach którego działasz, a którego kuratorem jest Maria Niemyjska, nosi nazwę „Laboratorium Sztuki – artysta jako antropolog”. W tym wypadku śmiało można stwierdzić, że jesteś artystą – „naukowcem”. Jaki jest twój „cel badawczy”?


Można na to patrzeć na kilka sposobów, pamiętając cały czas, że jest to antropologia swoista – dość instynktowna i świadoma instynktowności całego działania. Jest po pierwsze takim wchodzeniem w rzeczywistość osób, które z racji zawodu muszą wkraczać w intymne relacje z innymi. Sięgam tutaj po realia zawodu kosmetyczki, które podczas zabiegów dotykają kolejnych i obcych sobie osób. Właśnie to wejście w rolę osoby, jakiejś profesji, z którą się nie ma w ogóle kontaktu, jest chyba jedną z ciekawszych dla mnie rzeczy, ponieważ muszę się otworzyć na bardzo intymne relacje, do których nie jestem jednak przyzwyczajona.

Dlaczego właśnie kosmetyczka? Opowiadałaś mi wcześniej, że wynika to z Twojej wcześniejszej akcji „Podróż”.
Moment, w którym zaczęłam myśleć o tym materiale, miał początek we wrześniu ostatniego roku. Podczas mojej akcji „Podróż” z Martyną Tokarską miałam okazję być właśnie w salonie kosmetycznym, gdzie przeprowadzono na mnie zabieg depilacyjny woskiem. Zobaczyłam, jakie ma on właściwości, barwy, jak literalnie staje się odbiciem skóry - jest jej bezpośrednim przełożeniem na materiał plastyczny. Zobaczyłam, jak to w ogóle działa, wygląda i strasznie się tym zafascynowałam.

Tą samą formą plastyczną…


Tak, na początku rzeczywiście było to zaciekawienie formą. Stwierdziłam, że nikt tego nigdy nie robił i byłam zaskoczona, bo wydaje się to tak oczywiste. Jest to bezpośrednie przełożenie człowieka. Daje możliwość pokazania kawałka (z) osoby - takiej skórnej, biologicznej i nieprawdopodobnie intymnej.

Wiadomo, od zalążka idei do całościowego projektu jest długa droga. Stwierdziłam, że zrealizuję ten pomysł w związku z tym, że zaproponowano mi w Wozowni przestrzeń Laboratorium. Oczywiście, łączenie antropologii i sztuki umożliwia bardzo szeroki zakres poszukiwań, właściwie opiera się trochę na wszystkim i na niczym. Gdzieś w tych wszystkich zabawach sztuką, które mają pretendować do miana socjologicznych, bardzo kręci mnie przełamywanie własnych barier. Myślę, że przełamywanie barier również i innych osób, bo, jak przypuszczam, nasze spotkania depilacyjne dla wielu ludzi były ciekawe. Podczas akcji wystawowej spotkałam się także z kilkoma chłopcami, którzy, co interesujące, traktowali to w inny sposób niż dziewczyny. Wydaje mi się, że podeszli rzeczywiście do tego jak do totalnego eksperymentu. Natomiast dla dziewczyn kontakt z depilacją/goleniem stanowi rzecz oczywistą. Aspekt usuwania owłosienia i negacji naturalnego stanu skóry jest po prostu codziennością.

Nie chcemy mówić o sposobie upiększania, liczy się tylko efekt. Czasami zdarzało mi się przeczytać w kobiecym pseudo poradniku, że kobiety powinny wręcz ukrywać chociażby to, że depilują brwi, ponieważ jest to nieatrakcyjne dla mężczyzn. Pokazując ten proces „uczłowieczasz człowieka”.


Bardzo cieszy mnie ten kontekst, o którym mówisz. Prace, które wykonałam, mogą mieć potencjał, by pokazać właśnie ten proces. I zaznaczać go jako część konieczną do realizacji efektu końcowego, tj. pokazania tego, kim jesteśmy.

Dla mnie Twoja praca nie neguje estetyzacji ciała, nie ocenia jej. Raczej jest to dążenie do pokazania „prawdziwego” oblicza człowieka. Dodatkowo, skontrastowane z bardzo estetycznym wykorzystaniem materiału, który pozyskałaś.


Tak, te prace są bardzo estetyczne. Długo zastanawiałam się, w jaki sposób je wykonywać. Stwierdziłam, że nie chciałabym przetwarzać materiału w znaczny sposób np. sprawiać, że ten materiał depilacyjny będzie tylko dodatkiem. Chciałam, żeby prace funkcjonowały jako portrety, by materiał, który zebrałam, był podstawą i zasadą ich wykonywania. Portretowość prac podkreślałam dodatkowo, nazywając je imionami osób, które przedstawiały (jeśli oczywiście dana osoba zgodziła się, bym to zrobiła).

Zauważyłam, że w innych pracach również posługujesz się wysublimowaną estetyką, łącząc ją z bardzo ciężkimi tematami, często tabu. Tematami, które nie są poruszane codziennie, mówią o cechach człowieka naturalistycznego, atawistycznego. Przykładowo „Suki”.


Forma moich prac jest bardzo ważna. Na przykład futra, których używałam, są nieprawdopodobnie sensualne, bogate wrażeniowo i wizualnie. Można mało z nimi robić i już działają. Natomiast, jeśli chodzi o ten materiał cielesny, depilacyjny, to dla mnie włosy nie są obrzydliwe same w sobie. Dlatego praca na tym materiałem nie była nieprzyjemna, choć czasem stresująca. Sądzę, że sam materiał jest już estetyczny, dlatego cieszę się, że mogłam go ubrać w formy, które są formami ekspozycyjnymi.

Można powiedzieć, że obrazy powstałe podczas „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” to swoista inwersja „Suk”.


Tak, to dobrze. Cieszę się, że robię rzeczy, które można odczytywać jako ciągłość.

W pracy, o której mówimy, pobierasz włosy od ludzi, nie robiąc im krzywdy, a wręcz przeciw: oddajesz przysługę.

Bardzo się starałam nie zrobić nikomu krzywdy…

Samo użycie włosa, a nie innej części ciała. Czy ma to dla Ciebie jakieś znaczenie?


Włosy na ciele i włosy na głowie mają zupełnie inną wartość symboliczną. A w projekcie mówię cały czas o włosach cielesnych. Są one obarczone ogromną kulturową tabuizacją, stereotypy ich dotyczące dotykają ludzi, którzy ich nie usuwają lub wręcz przeciwnie dbają o to, żeby być całkowicie gładkimi. Dla kobiet i dla coraz większej liczby mężczyzn jest to codzienność. Dlatego włosy są tak ciekawe, nawet bardziej niż inny materiał biologiczny.

A w kontekście samego zabiegu depilacji dochodzą kwestie ekonomiczne. Na zabiegi depilacyjne w salonach wielu osób po prostu nie stać, w związku z tym są one dostępne tylko dla pewnej części ludzi. To sprawia, że waloryzują oni możliwości doświadczeń – stają się bardziej pożądane, bo mniej dostępne.

W Twojej pracy pojawia się aspekt śmieciowy. Nadajesz rzeczy, która powinna wylądować w śmietniku nową wartość.

Gdy rozmawiałam z wieloma osobami, zwróciłyśmy uwagę na to, że kiedy wykonuje się zabieg golenia czy depilacji, to właśnie brak owłosienia poświadcza wcześniejszą ich obecność. Gładkie, kobiece nogi świadczą o tym, że coś było wcześniej. To mi się podoba w kontekście moich prac, że świadczą o wyjściowym stanie osoby. I tutaj dochodzi ten aspekt śmieciowości, abiektalności materiału. Uzyskanie „resztek z człowieka” było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt.

Podczas zabiegów nagrywałaś rozmowy. Czy będziemy mogli je usłyszeć?


Tak, ale nie w całości, bo nasze spotkania trwały zazwyczaj długo, także do końcowej wersji ekspozycyjnej będą dołączone wycięte fragmenty reakcji, rozmów, wrażeń. Oczywiście nie każdy obiekt na wystawie ma swoje nagranie, bo nie każdy się na nie zgadzał. A ja nie nalegałam.

Jakie spotkania wywarły na Tobie silne wrażenie?


Najbardziej intymne były spotkania, kiedy depilowałam komuś wąsik. Po prostu dotykałam czyjeś twarzy, co było nieprawdopodobnie intymne. Przypuszczam, że dla tych czterech osób, z którymi wykonywałam właśnie ten rodzaj zabiegu, było to też bardzo osobliwe.

Ciekawi mnie stosunek odbiorców do Twojego działania. Rozmawiałam z osobą, która na początku negowała sam pomysł, jednak po obejrzeniu prac zmieniła zdanie…


Słyszałam dużo reakcji: „ obrzydliwe”, „po co?” Mogę Ci podać jeden ciekawy przykład, który zdarzył się na początku trwania projektu. Pierwszego dnia przyszła do mnie starsza Pani, która przychodzi tutaj często, jest stałą bywalczynią. Bardzo jej się nie podobało, nie wiedziała, o co chodzi i nie dała się przekonać. Zniesmaczona, szybko wyszła. Po miesiącu weszła kolejny raz, zobaczyła projekty i całkowicie zmieniła zdanie. Bardzo ją zaciekawiły same formy. Pogadałyśmy trochę o samej idei i naprawdę zmieniła swoje nastawienie. Dla mnie był to ważny sygnał, szczególnie, że pokazuje, że próba działania długofalowego umożliwia badanie/przerobienie tematu zarówno mnie samej, jak również odbiorcom/odbiorczyniom.

Co zyskałaś z tego działania, nie mówiąc w tym momencie o Twoich pracach prezentowanych w Wozowni?


Każdy kolejny projekt, który opiera się na kontakcie z ludźmi, jest nieprawdopodobnym przełamywaniem własnych barier, własnych słabości. Konfrontacja umożliwia dookreślanie siebie, umożliwia zyskiwanie świadomości tego, co się robi, ponieważ podczas każdej kolejnej rozmowy muszę udowodniać logiczność mojego projektu.

W tekście promującym wystawę mówisz, że w Twoim działaniu dochodzi do wymiany, gdzie obydwie strony coś zyskują, ironicznie nadając jej miano kuriozalnej.


To jest trochę igranie z tym, kiedy mówi się o sztuce, że jest niepotrzebna. Trochę zabawa z tym stwierdzeniem i z tym doświadczeniem. Oferuję zabieg kosmetyczny, który w żaden sposób nie jest konieczny, nie jest elementarny dla życia, za sztukę, którą wielu odbiera za równie niepotrzebną. Depilacja jest nacechowana wręcz stereotypowo antyfeministycznie, ale sam projekt przecież antyfeministyczny nie jest. Ma raczej, poprzez obnażanie samego procesu, pokazywać codzienność, cieszyć się cielesnością i z niej czerpać.

To może zadam trochę patetyczne pytanie, jaka jest Twoim zdaniem rola artysty?

Strasznie trudne pytanie, bardzo ciężko nie odpowiedzieć na nie w nadęty sposób....

Nawet ciężko jest je zadać…


To jest ważne pytanie, ponieważ wielokrotnie się nad nim zastanawiałam. Decydując się na robienie sztuki, trzeba się samej zmierzyć z nim zmierzyć. Właściwie uważam, że tak - sztuka może mieć znaczenie poza obszarem sztuki. Ewa Tatar powiedziała takie trafne zdanie, że sztuka to „performatywna przestrzeń projektowania zmian rzeczywistości opartych na pragnieniu„. Poprzez sztukę realizujemy wizje rzeczywistości, które teraz są utopijne, ale może kiedyś nie będą. Wydaje mi się, że staram się obierać taki sposób myślenia.

wtorek, 20 maja 2014

Och Karol!



Skromny, cichy, przystojny, z rysunkami na rękach. Karol Banach studiuje na 3 roku grafiki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Studenci dobrze go znają, a jak nie znają, to kojarzą, gdyż jego nazwisko jest głośne na wydziale Sztuk Pięknych. I w zasadzie nie tylko tu, Karol wystawiał się wielokrotnie w Toruniu i Warszawie. Rysuje, projektuje, jeździ na rowerze. Odnosi spore sukcesy i tworzy własny świat, który możemy obserwować, w którym możemy uczestniczyć.

Rzeczywistość Karola to świat różnorakich kształtów, dziwacznych form, wariactwa na papierze, nawału elementów, które bawią się ze sobą, współistnieją, dopełniają kompozycję. Zapytany o określenie swojego stylu odpowiedział:

Uważam, że nie jestem na tyle doświadczonym graczem, aby mówić tu o swoim własnym stylu. To cel, który każdy ilustrator, twórca pracuje bardzo długo i ciężko, a ja chyba jeszcze do tego celu nie dotarłem. Moje rysunki to często bazgroły, jakiś żart, czasem przyjemny miks kolorów, postaci i kształtów. Daje to mi frajdę, a to chyba najważniejsze.

I tu częściowo nie pozwolę się zgodzić. Każdy, kto spotkał się z jego twórczością, gdy widzi niepodpisaną pracę wie, że to Karol. Są one bardzo charakterystyczne i autorskie. Bije z nich świeżość, pasja. Karol dużo pracuje, a efekty powstają bardzo szybko. Sprawia mu to ogromną przyjemność, robi to co lubi. Jak zaczyna pracę?

Banach nie lubi chaosu i nieładu artystycznego. Rysuje nawet w pociągu i pije kawę w białym kubku. Chaos i wariactwo zarezerwowane jest dla papieru. Jak sam twierdzi, jest sporo przypadku w jego kompozycjach, bardziej działa pod wpływem emocji niż chłodnej kalkulacji.

Każdy z branży ma swojego idola, jakiego więc ma Banach?

Największą inspiracją jest dla niego muzyka. Nie ma bez niej pracy. Jego playlista składa się z różnorakich utworów. W zależności od nich powstają charakterystyczne prace z określoną estetyką. Motywy czerpie z życia codziennego książki i filmu. Ceni sobie styl holenderskich ilustratorów i twórców znad Wisły. Idolem Karola jest bóg wielu – Pablo Picasso.


Anna Cieszyńska




piątek, 16 maja 2014

Z życia pracowni – wklęsłodruk

Beata Starczewska

28 lutego 2014 roku w Domu Muz przy ulicy Podmurnej otwarta została wystawa prac studentów Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu z pracowni wklęsłodruku. Swoje prace zaprezentowali wykładowcy – prof. Bogumiła Pręgowska i dr Marek Zajko oraz studenci. Prezentacja rozpoczęła cykl wystaw Pięciu Pracowni, gdzie oprócz wklęsłodruku zaprezentują się jeszcze pracownie: druku wypukłego, litografii, serigrafii i multimediów.

Akwatinta, akwaforta, mezzotinta, odprysk, miękki werniks – czyli słowniczek każdego wklęsłodrukowca. Właściwie nie jest to ważne, bo chodzi o stworzenie matrycy z wyżłobionymi kreskami, płaszczyznami, a nawet dziurami. Chodzi o to, żeby było w co „włożyć” farbę i żeby tam została. Proces samego tworzenia matrycy jest bardzo czasochłonny. Efekt – nie do końca jasny, nigdy nie wiadomo, co dokładnie wyjdzie na papierze. Nie wiadomo, czy przypadkowo wylany kwas na blachę, nie da lepszego efektu niż żmudnie przemyślana wcześniej koncepcja „tworzenia” pracy.

Tematyka prac – tu panuje pełna dowolność. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Oczywiście jest etap zatwierdzania projektu – i tu nie ma co czarować, wygrywają te nieco dramatyczne, nie wesołe. Idąc za ironicznym stwierdzeniem Beksińskiego, który o sowich pracach powiedział że: „nie nadają się do powieszenia w salonie nad stołem, przy którym konsumuje się kurczaka”, to samo można powiedzieć o pracach wklęsłodrukowych.

Chociaż praca prof. Bogumiły Pręgowskiej nie przywołuje na myśl smutku czy przygnębienia, wręcz odwrotnie – zawarta w niej wyrazista gama kolorystyczna oraz sam temat – zwielokrotniony portret kobiety – najprawdopodobniej autoportret, przyciągają oko odbiorcy.

Podobnie prace Olgi Głuchowskiej – nawiązujące do stylistyki renesansowej, korzystające z fotografii, ornamentyki, liternictwa, wytworzone z niezwykłą dbałością o szczegół, wzbudzają odczucia podziwu – chociaż to stwierdzenie bardzo górnolotne…

Reakcja odbiorców. Jest ważna, ale nie do końca stanowi cel sam w sobie. Raczej chodzi o zrobienie czegoś dla siebie, czegoś, przez co możemy wyrazić to, o czym myślimy. I nie jest też tak, że robimy do szuflady, jeśli nadarza się okazja, chętnie konfrontujemy twórczość z widzem, a krytyka, jeśli jest pozytywna – to oczywiście najbardziej cieszy. I tak spotkana przeze mnie na wystawie pewna pani, bardzo zainteresowana twórczością graficzną, zachwyciła się pracą Emmy Kwiatkowskiej, której wywróżyła sukcesy artystyczne i oceniła jako pracę na wysokim poziomie. Dyptyk przedstawiający dwie niezidentyfikowane wynaturzone formy, będące dobrym przykładem zaprezentowania „tak zwanego mięsa graficznego” – którym szczególnie zainteresowany jest Piotr Leszczyński. Piotr pokazał na wystawie prace bardziej ilustracyjne – przywołujące trochę stylistykę „Kaprysów” Francisca Goi.

Pisząc o „mięsie graficznym”, nie sposób nie zwrócić uwagi na pracę dr Marka Zajko, którego przerysowany, zdeformowany twór – głowa ludzka jest chyba najlepszym przykładem wykorzystania technik wklęsłodrukowych, a najbardziej tej - podobno najtrudniejszej – suchorytu.

Ariadna Żytniewska, której niewątpliwie ulubionym mistrzem druku wklęsłego jest Marcin Białas, zaprezentowała budowlę nieco nawiązującą do twórczości tego artysty. Drobiazgowość w detalach pokazuje, z jak wielką pasją autorka zaangażowała się w stworzenie tej pracy.

Oprócz wyżej wymienionych autorów zobaczyć jeszcze można prace: Beaty Starczewskiej, Agaty Konkol, Oliwii Kohnke, Joanny Klepadło, Darii Murawskiej, Moniki Wiśniewskiej, Oksany Budnej, Przemka Zglejszewskiego, Krzysztofa Szulca i moją.

Tę, jakże obiektywną, recenzję powinnam już zakończyć: polecam tę przekrojową wystawę, na której oprócz przekroju prac, zaprezentowane zostały przede wszystkim charaktery tworzące pracownię wklęsłodruku.

Marta Grzywińska

poniedziałek, 12 maja 2014

Bełkot miasta


W marcu strategia najeżdżania bez strzelania oparta została o statystykę defekowania rozłączną brutalnie. Czy oddałbyś życie za swoje mieszkanie w bloku familioku czy wolisz bunkier w lesie? Najbardziej lubię alternatywy bez niedomówień jednak jestem w tej kwestii nieliczny. Mogliby przynajmniej kłamać, żeby ta kraina nie wyglądała jak pizda w szczerym polu. Ale nieważne co mówią sondaże, z których i tak uznaje tylko heterohomini. Nie rozumiem tych faszystów. Podpisałem wam wołczer na freedom, a wy mi z butami do galeonu? Tak, zarabotaiłem 70 miliardów lampek chujnikowych, ale wyobraźcie sobie jak skorumpowana byłaby władza gdyby była tak żałośnie biedna jak wy! Oooo, łachudry zapomniały o swojej comiesięcznej grubej kresce koksu dla Wojtusia i reszty bełkotu. Powinniście zrobić to samo, przecież tam z drugiej strony też był kiedyś wasz kraj, chociaż na 123% jak u nas w tataraku nie macie co liczyć. Zapomnieli już o swoim kupowaniu pogłosów wróżbiarskich w andrzejki. Heil Marker i raus do Breslau! A ten wywiesza kolejną tłustą chorągiewkę i chowa głowę pod poduszkę pokojówki, tak mu się ta gwiazda wryła w gogle. Mogliśmy te medale zamiast z meteorytem zrobić z tego kombajnu co się u nas rozbił o drzewo. Złom jeden mógł kogoś zabić, jeszcze paręnaście lat śledztwa i się okaże gdzie tak naprawdę pędziliście i czego uniknęliśmy dzięki naszej bujnej przyrodzie, a raczej bojowemu przyrodzeniu. Brak kolejnych pięciu blaszek nie zrobi przecież różnicy, a ile beki będzie z tych jełopów jak srają w zbiorowych kiblach. Eh, gdzie mój złoty wychodek z kotkami, gdzie moje zwierzaczki!? Ci dranie na pewno rozszarpią je na oczach swoich dzieci i powiedzą, że to edukacja. Zresztą w tym sporcie to jest z nich największa polewka. Boisko w każdej wsi – są daleko w tyle za jakimś zielonym przylądkiem. Toru nie mają – wygrywają. Teraz niby wybudują nagle więc pewnie wszystko się spierdoli jak zwykle kiedy jakieś prezesy się tym zajmują, ale jest jeszcze nadzieja że jednak przechlają kasę na jakimś koncercie gwiazdy klopu, oczywiście na lodowisku narodowym, żeby nikt się nie czepiał impondebiliów.

Józef Mamut

piątek, 9 maja 2014

Drugie życie van Gogha


Biografia jednego z najsłynniejszych malarzy, Vincenta van Gogha, fascynuje i zaskakuje po dziś dzień, i to nie tylko miłośników sztuki. Dzieje się tak, ponieważ jego życie to pasmo porażek oraz twórczej pasji, a jego dzieła o wiele silniej oddziałują na wrażliwość odbiorców współczesnych niż jemu współczesnych. Skomplikowaną i tragiczną biografię twórcy na język komiksowy przełożył serbski artysta Gradimir Smudja, tworząc inspirowane malarstwem van Gogha tomy: ,,Vincent i van Gogh” oraz ,,Trzy Księżyce” (Timof Comics, Warszawa 2013). Powodem, dla którego dzieło Smudji nie wpisuje się w żaden schemat, jest niecodzienne ujęcie losu van Gogha. Autor nie poprzestał na odtworzeniu najważniejszych momentów w życiu malarza, on niejako stworzył van Gogha na nowo, dając mu dosłownie drugie życie. Ale zacznijmy od początku.

Vincent van Gogh (1853–1890), autor słynnych ,,Słoneczników” oraz szeregu autoportretów, jest znany jako artysta niespełniony, który dopiero pośmiertnie zyskał sławę[1] . Niezrozumienie jego twórczości, kłopoty natury finansowej, trudny charakter oraz początki choroby umysłowej doprowadziły go do samobójstwa. Taką wersję wydarzeń znamy z biografii malarza. W dziele Smudji van Gogh jest zaś tylko jednym z bohaterów. Serbski artysta pokazuje nam historię zupełnie inną, historię niejako na opak, a rozpoczyna się ona w momencie, gdy marzący o karierze malarza van Gogh znajduje na ulicy rannego, rudego kota o imieniu Vincent… Vincent nie jest zwykłym dachowcem. Pod wpływem jego niezwykłych umiejętności malarskich powstają znane nam „Słoneczniki” i nie tylko. Wkrótce van Gogh i Vincent stają się nierozłączni, kocur zyskuje coraz to większe znaczenie w tym duecie, a malarz jest jedynie cieniem swego futrzanego kompana. Stopniowo to zwierzę dominuje nad człowiekiem. Do dnia, w którym van Gogh zyska możliwość podpisania się pod dziełami swego zwierzęcego mistrza własnym imieniem i … niezwłocznie wykorzysta tę możliwość. Tak według Smudji – przez przywłaszczenie sobie cudzych dzieł – zrodził się geniusz van Gogha.

Obrazoburcze? Nieprawdopodobne? Możliwe. Wszak dzieło Gradimira Smudji nie predestynuje przecież do miana naukowej biografii. Bohema artystyczna Paryża jest tu przedstawiona z dużym przymrużeniem oka. Spotykamy malarza Henriego Toulouse-Lautreca (1864–1901), malującego kabarety i nocne życie kawiarń. Pojawia się postać Gauguina (1848–1903), znanego z przesyconych kolorem płócien z Tahiti. Smudja przywołuje też, jakżeby inaczej – Claude’a Moneta, zwanego ojcem impresjonizmu, oraz postaci Degasa i Maneta[2]. Bohaterowie przewijają się przez nocne kluby, spelunki i pracownie artystów, zwiedzają dworzec Orsay oraz poznają magiczną Prowansję. Wymienieni malarze istnieli i działali w Paryżu w czasie pobytu Vincenta van Gogha. Van Gogh znał Paula Gauguina, który potem wyjechał na Tahiti. Obaj malarze podróżowali nawet razem do Prowansji, gdzie w Arles powstało wiele sławnych obrazów, jak choćby ,,Żółty Dom” (1888) – wizerunek nieistniejącego już budynku, w którym obaj mieszkali[3].

W Prowansji objawiły się ponownie choroba Vincenta, nastąpił też epizod z odcięciem sobie ucha[4]. Malarzem opiekował się miejscowy lekarz, doktor Gachet, uwieczniony na wielu obrazach. W ataku choroby van Gogh próbował się zabić i w konsekwencji śmiertelnie się postrzelił. Zmarł po kilku dniach, po czym jego prochy złożono na cmentarzu w Auvers-sur-Oise. W rok potem obok niego pochowano jego ukochanego brata, Theo, który zawsze wspierał van Gogha i stał się propagatorem jego sztuki. Tyle o faktach.

W komiksie tym swobodnie mieszają się czas i miejsca, bohaterowie oraz obrazy. Smudja pełnymi garściami czerpie w końcu ze sztuki impresjonistów i z całej historii malarstwa europejskiego. Pojawiają się jeszcze elementy całkowicie fantastyczne. W magiczno-komicznej podróży obserwujemy, jak swoiste alter ego malarza, kot Vincent, stopniowo zaczyna nad van Goghem dominować, a para ta ma w sobie coś z Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a. Mamy tu papugę Gauguina o imieniu Paul, którą czeka tragiczny koniec jako danie główne. Ulice Paryża przemierza słonica Carmen, a cyprysy, którym van Gogh poświęcił szereg obrazów, zyskują własny głos. Smudja tworzy bajeczny konglomerat groteski i humoru, kpiny i realizmu, żongluje odniesieniami i obrazami. W komiksie znajdziemy nawiązania do popkultury oraz ikon francuskiej historii kina oraz komiksu. Nieprzypadkowo ukochana Vincenta, aktorka M.M, przypomina Marilyn Monroe. Pojawiają się Brigitte Bardot (znaną z obrony praw zwierząt) i komiksy o Tintinie, a także nawiązania do „Ojca Chrzestnego”.

Ilustracje są oczywiście inspirowane soczystą i intensywną twórczością van Gogha. W niektórych kadrach komiksu odnajdziemy nawiązania do Salvadora Dalego (1904–1989) (zegary w ,,Trzech Księżycach” a zegary w dziele Dalego „Trwałość Pamięci” z 1931) czy amerykańskiego realisty Edwarda Hoppera (1882–1967). W jednej ze scen widzimy postać znaną z rzeźby autorstwa E. Degasa „Czternastoletnia tancerka”[5]. Smudja z mistrzostwem pokazuje czytelnikowi scenę, w której Vincent i van Gogh trafiają do fast foodu, gdzie rodzina spożywa akurat… frytki. Jednak nie każdy rozpozna w tym kadrze nawiązanie do mniej znanego obrazu van Gogha „Jedzący kartofle” (1885). Pastisz? Smudja dostarcza nam wiele takich niuansów, jednak żeby w pełni je docenić, należy znać nieco biografię malarza. Stąd przed lekturą komiksu wskazane jest przypomnieć sobie parę faktów z historii sztuki. Utrudnia to nieco odbiór komiksu przeciętnemu czytelnikowi, który nie jest specjalistą w dziedzinie postimpresjonizmu. Dzieło serbskiego artysty jest to zatem rzecz dla określonego czytelnika, który w założeniu powinien te nawiązania i drobne cytaty odczytać. Jeśli jednak ktoś niekoniecznie chce zagłębiać się w umysł van Gogha i śledzić, czym różnią się „Słoneczniki” (1888) od drugiego obrazu namalowanego w tym samym roku, pozostaje warstwa pierwsza dzieła. To uniwersalna opowieść o pasji, wierze, przyjaźni i potędze sztuki. Okraszona bogatą wyobraźnią, humorem i przygodą, oraz niezwykłymi rysunkami i kolorami inspirowanymi „Gwiaździstą nocą” i „Pokojem malarza w Arles”. Za mało? Nie sądzę. Chętni zawsze mogą odwiedzić National Gallery w Londynie, gdzie po raz pierwszy od 65 lat zestawiono dwie wersje „Słoneczników” van Gogha[6].

Joanna Wiśniewska




[1] Wiadomości dotyczące biografii malarza pochodzą z publikacji „Van Gogh” Ingo F. Walther, wyd. Taschen, Warszawa 2007. W 2002 roku Czytelnik wydał zbiór listów braci van Gogh – Theo i Vincenta, dający niezwykłą możliwość wejrzenia w umysł artysty oraz zrozumienie relacji łączących go z bratem, por. ,,Listy do brata” V. van Gogh, Czytelnik, Warszawa 2002. O życiu i malarstwie Vincenta traktuje też znakomita powieść Irvinga Stone’a „Pasja Życia”, Muza, Warszawa 2012.

[2] Na temat postimpresjonizmu oraz artystów związanych z tym nurtem pisze w swej monografii W. Juszczak, por. „Postimpresjoniści”, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985, (wyd. III).

[3] Do Arles Vincent pojechał w 1888 roku, tam też powstały jego najlepsze obrazy.

[4] Pamiętny „Autoportret z odciętym uchem i fajką” z 1889 roku, znajdujący się w Collection Niarchos.

[5] Obecnie w Metropolitan Museum of Art rzeźba przedstawia dziewczynkę w stroju baletnicy, powstała ona w 1879 roku.

[6] Por. http://www.nationalgallery.org.uk/whats-on/exhibitions/the-sunflowers.






wtorek, 6 maja 2014

Kultura, społeczeństwo... polityka?

fot. MR

Po co nam ona? Tak mocno się nam narzuca każdego dnia - gdy otworzymy lodówkę, okno, tablet...

Ale może problem polega na tym, że ta „polityka” nam narzucana jest odarta z wszelkich istotnych treści i media niezależne, takie jak nasze pismo, mogą delikatnie zasugerować inne rozumienie polityki... Nie skupiając się na sensacji, nie chcąc też na siłę narzucić swojej wizji świata, a próbując pokazać, że prawdziwa troska o to, co nas otacza, co współtworzymy, jest czymś więcej niż niemądrymi przepychankami tanich cyników zwanych politykami.

Ostatnio pod wpływem polemicznych opinii odnośnie umieszczenia w niedawnym numerze „Menażerii” ukraińskiej flagi, a z drugiej strony – przez skrupuły wynikające z mej niezgody na umieszczenie w miesięczniku ogłoszenia dotyczącego spotkania określającego się bardzo wyraźnie po jednej ze stron naszego bieżącego dyskursu politycznego, zastanawiałem się, gdzie powinna leżeć ta granica albo raczej - pogranicze, za którym stajemy się kolejną tubą propagandową, ale bez wejścia na jego teren chowamy się w miękkiej, wygodnej otulinie hipokryzji, puszczając w świat komunikat, że nie mamy żadnych poglądów...

Inna sprawa, że w naszej redakcji reprezentowane są różne opcje. Jeszcze nikt się nie pokłócił, ale bardzo jasno widać rozbieżności. Uczciwe zatem rozwiązanie polegałoby na podpisywaniu się każdego autora pod prezentowanymi – nawet kontrowersyjnymi – poglądami, bez próbowania rozszerzania pola ich rażenia na całą, liczną dość, redakcję. I tu biję się w pierś...

Ostatnia lekcja ukraińska pokazała, że zaangażowanie w politykę ludzi, którzy są na co dzień przekonani, że powinni siedzieć cicho, ma sens. Głębszy niż podejrzewaliśmy. I dla osób współtworzących naszą redakcję, które w okresie nieco podobnych zajść w naszym kraju były dziećmi albo nastolatkami, stanowi to bezcenne repetytorium. Życzmy naszym ukraińskim Korepetytorom podobnych sukcesów do tych, które udało się osiągnąć na naszych wyszehradzkich obszarach; a sobie życzmy Szczęśliwego Nowego Roku nr 2 „Menażerii” - w którym komercja, sensacja ani jakiekolwiek podobne pokusy nie odwrócą kolejności, w której kultura jest na pierwszym miejscu, zaraz za nią, wynikająca z niej jasno (choć wciąż skromnie reprezentowana na naszych łamach – ale obiecuję poprawę), troska o sprawy społeczne i dopiero przez taki pryzmat – trochę bardziej odporny na wspomniane wyżej pokusy - postrzegana polityka.

Marek Rozpłoch

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wideo jest esencją

Ilustracja: Sabina Sokół

Podczas „Nocy Wideoklipów” w toruńskiej „Od Nowie”, gdzie prezentowano klipy biorące udział w 22. Yach Film Festiwalu, spotkaliśmy się z organizatorem festiwalu Yach Film Festiwal, Yachem Paszkiewiczem.


- Festiwal Yach Film, którego jest Pan twórcą, od wielu lat prezentuje i docenia twórczość rodzimych artystów wideo. Jak zapowiada się przyszłoroczna edycja?

23. Festiwal Yach Film już się zaczął, za pośrednictwem zaprzyjaźnionego portalu Klipon. Internauci mogą oddawać swoje głosy na zgłaszane prace. Na razie mamy 5 prac, zresztą bardzo interesujących, bo są to klipy między innymi: dla zespołu Dick4Dick autorstwa Grzegorza Nowińskiego, dla mnie bardzo duży odlot, nowy animowany klip dla Grzegorza Skawińskiego. Nadesłane prace od razu publikujemy na portalu Klipon, który przechadza się po ścieżkach Yach Filmu, zasadą Cyber Yacha jest co miesięczna prezentacja klipów oraz głosowanie internautów, dzięki któremu wyłaniany jest zwycięzca.

- W jaki sposób ograniczacie nadużycia w oddawaniu głosów? Czy poszczególni widzowie mogą oddać jeden czy kilka głosów?

Mamy specjalny program uniemożliwiający szturmowanie na hura jednej pracy i głosowania na jakiś niesamowity przebój. W tym roku (2013 r. przyp. red.) nagrodę Cyber Yacha zdobył zespół Lemon, który nie jest w moim guście muzycznym, trochę przypomina mi Feel'a, pamiętajmy jednak, że każdy ma swoje gusta. Natomiast klip, który został zrealizowany do ich piosenki, wymagał dużego poświęcenia od ekipy filmowej. Odwiedzili wiele miejsc na świecie, angażując ludzi do happeningu polegającego na wybraniu tego, co jest im najbardziej niezbędne, np. miłość, pieniądze itp. Jest to bardzo ciekawy pomysł i podoba mi się, że internauci dorastają do tego, aby docenić dobre wideo, a nie głosować na wielki przebój pod tytułem: "makarena”. Widzowie doceniają świeżość i umiejętność łączenia i oscylowania między popem a poważniejszą sztuką.

- Czy każda praca wideo, stworzona nawet do tak zwanej muzyki popularnej, jest sztuką?
Uważam, że wideoklip jest sztuką i w takiej kategorii należy o nim myśleć. Wszyscy producenci wytwórni fonograficznych, którzy przybywają na mój festiwal, starają się mi wmówić, że wideo to forma promocji, reklama, ale są w błędzie. Nie można przecież tylko pokazywać powierzchowności muzyka pod tytułem: "dobrze wyglądam przed kamerą", tego, że jest ładnie ubrany lub, jeżeli chodzi o kobiety, wyróżniać jedynie ich seksapil, to jedynie komercyjne zabiegi mające na celu przyciągnięcie widza, sprawienie, aby nie przełączył kanału. Ja tak nie myślę i, robiąc Yach Film, staram się pokazywać tę przestrzeń wideoklipu artystycznego, który dotyka zupełnie innych sfer, wchodzi w obszar intymności z dziełem, jakim jest muzyka.

- Czy twórcy wideo ciężko jest uciec od czysto promocyjnych zabiegów i zrealizować w pełni swoją wizję?
Artysta, który tworzy wideoklip, zawsze pozostaje w cieniu artysty tworzącego muzykę. Zawsze musi on dochodzić kompromisu z wytwórnią fonograficzną, musi spierać się z producentami, kreatorami, którzy na końcu powiedzą mu: "Stary, zatrzymaj się, nie możesz robić tutaj swojego widzimisię tylko coś, co sprawi, że wszyscy pokochają artystę, pójdą na jego koncert i kupią płytę". I tutaj jest ten najważniejszy styk, jak w przypadku ruchów tektonicznych, stykają się dwie idee i wtedy wybuchają wulkany. Sądzę, że zawieranie kompromisów jest właśnie sztuką robienia wideoklipów. Jeżeli znajdą się osoby przystępne, gotowe dać więcej wolności w tym kompromisie artyście, to mogą powstać dzieła, takie jak np. Czesław Śpiewa Miłosza "Postój zimowy". Zresztą klip ten jest dziełem wybitnym, broniącym się na pewno przed upływem czasu, historia uniwersalna pokazana z takim filmowym sznytem. Z drugiej strony, klip promocyjny, który jest tak naprawdę produktem, tworzy tylko aurę pomagającą w reklamie muzyki, płyty, prezentuje jakiś nowy sposób realizacji, efekt, ale nie wnosi żadnej długotrwałej wartości. Taki klip utrzymuje się na fali przez trzy miesiące, po czym znika i przepada, zostaje przebity przez większą kartę i zastąpiony czymś nowym.

Na moim festiwalu i pokazach, które organizuję, staram się pokazywać klipy, które zachowają swoją świeżość nawet za te 15 lat. Wspomniany już "Postój zimowy" czy prace Krzysztofa Skoniecznego są tak naprawdę filmami, dobrze zrealizowanymi, z oryginalną wizją autora i będą długo aktualne.

- Często się zdarza, że klip w pewnym sensie przebija muzykę, oglądamy niektóre wideo dla nich samych, pomijając często warstwę dźwiękową…
Ja bardzo lubię oglądać klipy nieznanych mi wykonawców. Pokazałem np. pracę do utworu "Od dzisiaj" artystki MoMo. Kompletnie nie wiem, skąd ona jest, dla mnie zjechała wprost z kosmosu, ale artysta, który chciał przedstawić swoją kreację do jej utworu, zrobił to znakomicie. Dziewczyny były fajnie umalowane, cała scenografia świetnie grała, rzecz dzieje się na złomowisku, niesamowita aura. Dla mnie jest to artyzm sam w sobie. Utwór, jak dla mnie, nie za bardzo fajny, taki typowy pop, ale ta właśnie kreacja wizualna, w połączeniu z tą muzyką, dała niesamowity efekt. Od polskiej muzyki oczekuję, żeby odważniej działała w przestrzeni wideo. Chodzi mi o to, aby klip nie przedstawiał tylko ujęcia gitary, machania instrumentem, tupania nogą, zbliżeń na struny i na stopę perkusji i gdzieś tam ujęcie wokalisty. Należy wchodzić w kreacje totalne, nie wizualizować warstwy dźwiękowej w taki ostentacyjny, dosłowny sposób. Zwróćmy uwagę na świetną polską animację tradycyjną, dzięki której doganiamy cały świat, przebijając czasem nawet animację 3D. Wspaniałe rzeczy, nadal tworzone techniką poklatkową, przy użyciu plasteliny czy kreskówki są znakomite, posiadają swojego oryginalnego ducha i wymagają wielu godzin pracy animatora. Nasza animacja stoi bardzo dobrze w świecie wideoklipu czy filmu i tutaj nie ma wstydu. Natomiast często zdarza się, że w wideoklipie, kiedy muzyka jest słaba, to wideo może ją podreperować lub odwrotnie. Najlepiej, oczywiście, aby obie te warstwy były super i docierały do ludzi swoim przesłaniem.

- Yach Film od zawsze stawiał na artystów alternatywnych, zarówno muzyków, jak i twórców wideo próbujących pokazać się szerszej publice...

I tu muszę powiedzieć, że źle na tym wyszedł, ponieważ finanse festiwalu są w opłakanym stanie, ale ja nie poddaje się i, z duszą na ramieniu, cały czas kontynuuję tę ścieżkę. Zostałem kiedyś wezwany na dywanik do wytwórni fonograficznej, której producenci zostali obrażeni przez zespół Sweet Noise, który zdobył u mnie pierwszą nagrodę. Wybuchł skandal, dla mnie straszna akcja pod tytułem: „jak artysta może krytykować producenta, że ten ostatni nie idzie drogą sztuki tylko komercji?”. Próbowano wtedy zapędzić Yach film do produkcji telewizyjnej na żywo, gdzie widzowie mieli wysyłać smsy i wygrać samochód. Chciano w ten sposób złagodzić sprawę, zatuszować, założyć jakiś kaganiec mnie i artystom, z którymi współpracuję. Odżegnałem się od tego, miałem przez to kłopoty, popadłem w rozmaite konflikty, ale w dalszym ciągu kontynuuję mój festiwal. Wygląda to tak, że co roku budzę się pewnego dnia rano i odbieram jakieś 3 może 4 telefony z pytaniem: "Yachu, czy robisz ten festiwal?". Odpowiadam, że nie wiem, jak to będzie w tym roku, czy uda mi się, ale zawsze zachęcam do nadsyłania prac. Nagle dochodzi do momentu, kiedy zaczyna się wrzesień i ja nagle mam zgłoszonych 200 prac i wtedy, wbrew wszystkim przeciwnościom losu, realizuję festiwal. Artyści w tym roku tłumnie przybyli na Yach Festiwali, między innymi: Dawid Krępski, Mela Melak, Krzysztof Skonieczny. Otrzymałem wiele pochwał za moją inicjatywę.

- Wiadomo, że kwestia finansów jest zawsze problematyczna w działaniach kulturalnych i artystycznych. Pański festiwal radzi sobie jednak z tymi problemami. Jak przebiega proces organizacyjny takiego przedsięwzięcia?
W tym roku po raz pierwszy zrezygnowałem z pomocy finansowej miasta. W dzisiejszych czasach, kiedy pojawiają się możliwości dofinasowania z Unii Europejskiej, jakieś granty itd., opieranie się na tym przestaje mieć w pewnym momencie sens. Tyczy się to zarówno organizacji festiwali, jak i tworzenia wideoklipów. Pokazywałem świetny teledysk L.U.C & Trzeci Wymiar - Kosmostumostów, gdzie jacyś ufonauci przylecieli na Ziemię i przyczynili się do powstania Wrocławia, Słowian. To klip, w którym widać tę polemikę pomiędzy artystami a urzędasami, którzy, dając swoje pieniądze, oczekują jakichś laurów dla miasta. I tutaj ta współpraca zadziałała, idea kompromisu sprawdziła się. Z drugiej strony, w moim przypadku, po latach współpracy z urzędami, zauważyłem, że jednak nie chodzi o to, żeby ktoś stał za Twoimi plecami i mówił, co robić, jakie wideoklipy wybierać, co kreować. Trzeba umieć powiedzieć: "Sorry, ale najważniejszy jest artysta, który przesyła do mnie pracę". Ciężko jest utrzymać zainteresowanie wideoklipem ludzi, którzy mogą wspomóc finansami, nadal istnieje przekonanie, że sztuka wideo to niszowa sprawa. Dwa razy wręczałem i dwa razy byłem nominowany do Fryderyka za moje prace dla Big Cyca i duetu Maleńczuk-Waglewski, w zeszłym roku zaś jury Fryderyków odpuściło sobie nagrodę za wideoklip. Stwierdzili, że nie są na tyle silni, aby kontynuować tę ideę i pozostawili całą sferę wideoklipów mnie i Yach Filmowi. Kiedyś zostałem namówiony, aby zrobić konkurs wideoklipów o zasięgu międzynarodowym. Robiłem to przez 3 lata, ale to jest zbyt wiele do ogarnięcia. Pięknie jest spotkać emisariuszów kultury z innych krajów, którzy przyjeżdżają z wideoklipami, sam też podróżowałem, ale uświadomiłem sobie, że najważniejszy dla mnie jest ten klip polski, który wymaga weryfikacji. Twórcy naszych wideoklipów, jak wspomniałem, pozostają anonimowi i zawsze ten splendor przechodzi na artystów- muzyków. Podoba mi się pomysł wydawanych na zachodzie płyt Directors Label, gdzie prezentuje się dzieła wybranych twórców wideo. Kilku z tych wielkich gościłem na festiwalu, np. Tima Pope'a, który stworzy ponad trzydzieści klipów dla The Cure. Chętnie przyjechał, wręczyłem mu nagrodę, przeprowadził warsztaty. Przybył również Terence Bulley, autor klipów dla Depeche Mode, Pink Floyd i Grace Jones i wielu innych. Ci wspaniali autorzy są pod wrażeniem polskiego wideoklipu. To bardzo motywujące.

- Jak idea powinna przyświecać twórcom naszego rodzimego wideoklipu?
Szczególnie chciałem przedstawić przesłanie Zbiga Rybczyńskiego, z którym się kolegujemy. On sam wdarł się do początkującego MTV i nagle zrealizował około 120 klipów przez 4 lata. Jego prace były naprawdę pionierskie, jeżeli chodzi o technikę i jej artystyczne wykorzystanie. Słynny klip do "Imagine" Johna Lennona jest po prostu mistrzowski. Sam Rybczyński popadł ostatnio w tarapaty właśnie z urzędnikami, związane ze studiem, które chciał założyć i prowadzić. Ale jest to człowiek niosący w sobie ducha wideoklipu. Wzruszył mnie kompletnie przesłaniem do młodych twórców. Opowiadał, że kiedy zaczynał współpracę z MTV i dostał już parę nagród, zadano mu pytanie, czego spodziewa się po tej nowej, raczkującej stacji. Odpowiedział, że chciałby, aby dotarła ona do krajów Europy Wschodniej, a chodziło mu o Polskę. Chciał, aby artyści tworzący w naszym kraju użyli sztuki wideoklipu jako oręża w walce ze złem i tymi wszystkimi niedobrymi rzeczami, z jakimi musimy się mierzyć. I rzeczywiście, nawet dzisiaj, oglądamy wideoklipy, które wpisują się w to przesłanie. Przedstawiają bowiem te miejsca w naszym kraju, gdzie wciąż żyje się źle.

-Dzisiaj wideo może dotrzeć do każdego z nas za pośrednictwem Internetu, nie ma ograniczeń, a MTV przestaje nadawać muzykę. Co sądzi Pan o tych zmianach?
Dzisiaj powstała tak zwana nacja 2.0., czyli ludzi odbierających rzeczywistość za pomocą Internetu, nieoglądających telewizji, z wszystkimi jej śmieciami, mogących samodzielnie wybierać, co chcą oglądać i kiedy. Sądzę, że jest to dobre zjawisko, zwłaszcza w czasach, kiedy serwuje nam się bardzo dużo migających obrazków, podczas gdy sami powinniśmy wytyczać sobie indywidualne ścieżki we własnym odbiorze.

- Czy zauważył Pan zależność pomiędzy wideoklipami a miejscem, w którym powstają? Czy można wyróżnić grupy wideoklipów, których styl i forma świadczą o pochodzeniu?
To jest trudne pytanie, bo z wideo jest jak z malarstwem. Istnieje wiele stylów, abstrakcjonizm, malarstwo figuratywne i również mamy malarzy niedzielnych, czyli ludzi, którzy po prostu lubią malować i sprawia im to przyjemność i nie można mieć do nich pretensji, bo każdy tworzy taką sztukę, jaka mu się podoba. Jeżeli ktoś pięknie maluje kwiaty, to zostawmy go w tej dekoracji i podobnie w wideoklipie, ktoś świetnie portretuje piękne kobiety, dobrze je oświetla, charakteryzuje, itp., to też go zostawmy, bo on robi świetną rzecz. Nie możemy mówić takim twórcą, że ich sztuka jest banalna, bo ludzie potrzebują miłego wizerunku artysty, te klipy mają sens pod tytułem: "ładnie wyglądam i ładnie śpiewam". Warto jednak, tworząc wideo, starać się przekazać wartości, emocje, poruszyć tematy warte zaprezentowania. Wracając do Rybczyńskiego, swoje przesłanie do twórców wideo podsumował dość wyraziście, aby nie tworzyć czegoś, co opowiada o "dupie Maryni”, czyli o niczym.

- Ważne zatem jest poważne podejście realizatorów, twórców do wideoklipu i potraktowanie tej sztuki jako wyraźnego nośnika, którego nie można lekceważyć, bo to, co raz dobrze stworzone, pozostanie w sercach i umysłach widzów na zawsze.


Tak, szczególnie mogę o tym powiedzieć na przykładzie zwycięzcy 22. Yach Film Festiwal, czyli wspomnianym klipie Czesław Śpiewa Miłosza "Postój zimowy". Jest to tak naprawdę opowieść filmowa, dzieją się tam zwroty akcji zachodzące w sekundach, oglądamy projekcje całego życia bohatera. Gdyby ten klip rozcieńczyć, dodać dialogi i każde z ujęć powydłużać, powstałby wspaniały film fabularny. Dlatego uważam, że wideoklip jest taką esencją filmu i pokazuje, jak, w krótkim czasie i przy wsparciu muzyki, można przekazać widzom wspaniałe i ważne treści. Tworząc wideoklip należy pamiętać, aby walczyć z przeciwnościami i nie dać się wpędzić w pułapkę producenckiej cenzury. Należy uparcie dążyć do realizacji swojej wizji, razem z artystami, do muzyki, którą tworzymy.

- W tym miejscu proponujemy zakończyć rozmowę…

Dziękuję bardzo i polecam przybycie oraz nadsyłanie swoich prac na 23. Yach Film Festiwal.

Z Yachem Paszkiewiczem rozmawiali Michał Kowalski i Magda Strzyżyńska.











środa, 23 kwietnia 2014

Beksińskich portret własny



Od samego początku wiemy, jak zakończy się ta opowieść czy raczej dwie historie, których oddzielić niepodobna. Syn popełni samobójstwo w wigilię Świąt, tuż przed końcem dwudziestego stulecia. Ojciec sześć lat później zginie od dwudziestu ciosów kłutych, w przeddzień swoich siedemdziesiątych siódmych urodzin.

Zdzisława Beksińskiego, ojca, znamy z mrocznych fotografii, grafik i rysunków szokujących często „sadystyczną pornografią”, obrazów o mglistych pejzażach i ruinach miast wypełnionych tłumach zdeformowanych ni to ludzi, ni potworów. Znamy jako artystę, który po sprzedaniu Japończykom prac za milion dolarów, przyćmił u schyłku PRL-u sławą innych artystów. Za sprawą książki dowiadujemy się także o Jego innowacyjnych i pełnych rozmachu projektach nadwozi dla "Autosanu", pomysłach zbyt „imperialistycznych” dla władz, by mogły być poważnie brane pod uwagę, realizatora „dzienników fonicznych” i zapisów video. Poznajemy samotnika, który nie lubił podróży i nie bywał na wernisażach swoich wystaw, którego życie upływało w sterylnej pracowni przy sztalugach, w otoczeniu najnowszego sprzętu; dziwaka, który używał tylko dwóch kompletów ubrań (jednego do malowania, drugiego do podejmowania gości), ale i kochającego męża, który po śmierci żony, żywił się tylko gotowymi daniami, popijanymi Pepsi.

Tomasza Beksińskiego, syna, znamy jako autora kultowych audycji w radiowej Dwójce, a następnie Trójce, które kształtowały gust muzyczny całego pokolenia; tłumacza ścieżek dialogowych serii z Jamesem Bondem, Monty Pythona, filmów grozy i westernów, autora felietonów "Opowieści z Krypty" publikowanych na łamach pisma "Tylko Rock". Za pośrednictwem Grzebałkowskiej poznajemy go także jako wstającego o godzinie trzynastej kochliwego i bezkompromisowego nudziarza, który terroryzował najbliższych; fascynującego się śmiercią i wampiryzmem; szokującego pomysłami (jako nastolatek rozwiesił w Sanoku klepsydry o swojej śmierci), kreatywnego uciekiniera w świat filmu i muzyki,.

Książka „Beksińscy. Portret podwójny” Grzebałkowskiej to wciągający reportaż, gotowy scenariusz na mroczny, kasowy film o sławnym artyście i jego synu, znanym dziennikarzu muzycznym, o dużych pieniądzach i gadżetach, o miłości i nienawiści, zbrodni i tajemnicy. Autorka, która ukończyła historię, jest reporterką "Gazety Wyborczej" i laureatką nagrody Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne, ujawniła dobry warsztat oraz rzetelne podejście do tematu. Swoja pracę oparła na odręcznych listach i e-mailach Beksińskich, dzienniku pisanym i „dzienniku fonicznym”, artykułach, wywiadach telewizyjnych i radiowych, a przede wszystkim na rozmowach przeprowadzonych z bliskimi obu bohaterów. Talent reporterski uwidoczniła w umiejętnym stopniowaniu i podsycaniu napięcia oraz rekonstrukcji codzienności. Odmalowała obraz prowincjonalnego, krępującego Sanoka, z którym Beksińscy związani byli od pokoleń; Warszawy, w której mieszkali od 1977 r., ale także kadrów z Krakowa, Katowic i Rzeszowa. Dokonała zapisu przemian, od szarego PRL-u, gdzie trzeba było zmagać się z bylejakością i walczyć o przydział farb, po pstrokaty, wolny rynek, który oferował najnowsze nowinki techniki, zwłaszcza te niepotrzebne. Nie zabrakło w książce momentów humorystycznych, jak zaproszenie od Prezydenta Kwaśniewskiego skierowane do Zygmunta, zamiast Zdzisława Beksińskiego czy opisu palenia suszonych łupin banana w zastępstwie liści marihuany, w wyniku czego zamiast odjazdu, nastąpiło cierpnięcie nóg u „pociągających”.

Udało się pokazać Beksińskich z krwi i kości, zwykłych i zupełnie niecodziennych ludzi z wszystkimi ich fobiami i natręctwami, obu naznaczonych emocjonalną blokadą, odbieraną jako przesadny egocentryzm. Jeden ze znajomych Beksińskiego powie, że „Zdzisław wypluwał demony z siebie na obrazy. A Tomek nie. W nim to wszystko siedziało.” W książce o Beksińskich dotykamy czegoś, co nas niepokoi, a może i budzi grozę, bo każdy z nas przeżył swój Sanok, każdy czuł się bezsilny i każdego z nas dopadały zmory.



Sławomir Majoch



Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret podwójny”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2014

piątek, 4 kwietnia 2014

Czeski Verne w Baju



Nie ulega wątpliwości, że miks powstały z nietypowej książki Juliusza Verne’a i czeskiego poczucia humoru może być istną mieszanką wybuchową! Przed trzydziestu laty „Tajemnicę zamku w Karpatach”, tuż po międzynarodowym sukcesie komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, zekranizował Oldřich Lipský – i do dziś w Czechach teksty z jego filmu „Tajemnica…” krążą w języku potocznym, tak jak w Polsce po „Seksmisji”. Można się więc było spodziewać, że będzie filmowo, „…będzie zabawa, będzie się działo…” – ale konwencja półopery i komediowego romansu gotyckiego w Teatrze Baj Pomorski – to już autentyczna eksplozja śmiechu i rewelacyjnej zabawy!

Czarodziej z Nantes w „Tajemniczym zamku w Karpatach” odszedł mocno od swych klasycznych kanonów powieści z pogranicza przygody czy wczesnej science fiction i wprowadził czytelników w wyraźnie gotycki romans, a właściwie transylwański trójkąt miłosny z tragicznym finałem. Adaptując powieść na scenę Baja Pomorskiego Vit Perina – autor scenariusza, zawęził ten pikantno-drastyczny wątek do zabawnej komedii z elementami czeskiej parodii i absurdalnym poczuciem humoru. Powstało widowisko bardzo spójne i kończące się jednak szczęśliwie, wszak Czesi i Słowacy nie chcieli wcale straszyć toruńskich siedmiolatków. Reżyser i autor scenografii do przedstawienia – Marek Zákostelecký zadbał przy tym idealnie, by całość zamknąć w koherentnym obrazie filmowo-teatralno-operowym, a właściwie półoperowym (jak dowiadujemy się już w tytule). Nie udałoby się to tak wspaniale, gdyby nie udział w projekcie wybitnego słowackiego kompozytora Vratislava Šrámka, który do spektaklu stworzył wspaniałe „pół-libretto”!

Ale o czym opowiada "Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland"? Francuski prekursor science fiction oparł intrygę swej powieści nietypowo: na miłości Hrabiego do Stilli Alsanty, porwanej przez złego Barona Gorca do złowrogiego zamku, u którego stóp mieści się wioska zamieszkała przez przerażonych sąsiedztwem rozkosznych wieśniaków. Wolą trzymać się od zamku z daleka, gdyż sama wyprawa w jego pobliże grozi wielkim niebezpieczeństwem… Zbyt wielu szczegółów nie zdradzę, by nie psuć Państwu świetnej zabawy, uspokoję jednak rodziców, iż bez obaw mogą zabrać swe pociechy do Baja Pomorskiego, gdyż wszystko kończy się dobrze – nie tak jak u pana Verne’a. Sami przy tym bawić się będą równie wyśmienicie, gdyż skosztują w nim świata swych dziecięcych przygód z książkami Verne’a, przyrządzonego przez tak lubianych Bajowych aktorów, według przepisów zaskakujących i przezabawnych.

Marek Zákostelecký zebrał w tym przedstawieniu aktorów bukiet wyjątkowy, jak przystało na żywą zabawę mroczną historią prosto z Transylwanii, i to z dużym przymrużeniem oka. Właściwie wszystkim należałoby oddać sprawiedliwość, gdyż idealnie dostroili się do „Tajemniczego zamku…”, ale przede wszystkim, podnieść piękną rolę Marty Parfieniuk-Białowicz – Stilli, cudnie śpiewającej arie i świadomej swego operowego talentu. Dalej, przyklasnąć interesująco odtworzonej przez Jacka Pysiaka postaci Hrabiego Franciszka Teleka – dotkniętej uroczym dydaktyzmem i romantyczną miłością, lecz jednocześnie nieświadomej czyhających na nią niebezpieczeństw, przed którymi ostrzega go wierny sługa Quido Rocko (Krzysztof Grzęda). Ponadto, nie sposób nie zauważyć komicznie nawiedzonej narratorki półopery – Kustosz Bożeny (Edyta Łukaszewicz-Lisowska), jakby wyrwanej z „Pana Samochodzika i Templariuszy” Nienackiego; także zapomnieć wywołującej ból brzucha ze śmiechu Dominiki Miękus, w roli Mirioty – niemej narzeczonej Leśnika Ruperta (Mariusz Wójtowicz) oraz córki sołtysa (Jacek Pietruski), czy absolutnie ludycznych sióstr syjamskich (Grażyna Rutkowska-Kusa i Agnieszka Niezgoda). Są też mieszkańcy groźnego zamczyska: teutoński wynalazca Orfanik (Andrzej Korkuz), Robot Mirka (aż trudno uwierzyć, że to żywa Anna Katarzyna Chudek) i wreszcie ekscentryczny Baron Gorc (Krzysztof Parda), który swą rolą zachwycił najmniej. Może to wina charakteryzacji, tłumiącej jakże świetną mimikę aktora.

W tym spektaklu został wydobyty ton genialnej czeskiej satyry z nutą reżyserskiej przekory wobec osobliwej powieści Juliusza Verne’a – gotyckiej i nieco wampirycznej. Nie ma się zupełnie czego obawiać i warto dać się porwać rodzinnie w świat tajemnic zamku, sympatycznie zamkniętego w Bajowej szafie. Szczególnie teraz, gdy na co dzień traktujemy wszystko zbyt poważnie!

Aram Stern



Juliusz Verne, "Tajemniczy zamek w Karpatach,
czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland"
reż. i scenografia: Marek Zákostelecký
premiera 1 grudnia 2013
Teatr Baj Pomorski

Pod słońcem Portugalii



Prawda stara jak świat – aby uporać się czy to z zalęgłymi w duszy demonami, czy twórczą niemocą, czy też zwykłą, codzienną „trudną sprawą”, trzeba po prostu wyjechać i zmienić otoczenie, w którym będzie można spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy, z większym dystansem i z całkowicie odmiennego punktu odniesienia. To prawda stara i zużyta jak świat. Ale czasami właśnie takie zużyte motywy najlepiej się sprawdzają w klasycznych i dobrze opowiedzianych historiach. Tak jest właśnie z „Portugalią”, w której Cyril Pedrosa przedstawił nam zapadającą w pamięć historię młodego człowieka i jego trafnych oraz tych nienajlepszych życiowych wyborów.

Fabuła. W większości przypadków najważniejsza składowa utworu. W „Portugalii” zaś to dosłownie i w przenośni historia z życia wzięta (sic!). Mamy tu – bliskie sytuacjom z rzeczywistości Cyrila Pedrosy – dzieje Simona Muchata oraz ograny i starty już przez wieki (zapowiedziany we wstępie) motyw podróży – zarówno tej sentymentalnej, jak i czysto poznawczej (bo na kanapie w kapciach raczej nikt nie dowie się o sobie zbyt wiele). Podróż w „Portugalii” obok poznania siebie służy też głównemu bohaterowi do odnowienia – zagubionych gdzieś po drodze – więzi z rodziną. Te rodzinne portrety, obrazy zagmatwanych relacji Simona z ojcem, kuzynami, wujkami itd. to jeden z mocniejszych atutów portugalskiej historii. Pedrosie udało się tu bardzo celnie odmalować nasze codzienne zmagania i próby znalezienia wśród najbliższych tej cennej nici porozumienia. Dla Simona jest to o tyle trudne, że sam nie potrafi odnaleźć się w świecie, a dodatkowo cierpi na brak jakiejkolwiek motywacji do działania. Nie pisze, irytuje go otoczenie, niszczy nawet swój długoletni związek. Jest nie tyle zagubiony, co po prostu zobojętniały na wszystko, zawieszony w działaniu, w gąszczu niepodjętych decyzji, z których nie jest jeszcze gotów wyjść. Co w takiej sytuacji zrobić? Panaceum na życiowy marazm może okazać się właśnie podróż „prorodzinna” – najpierw na południe Francji, a następnie do Portugalii – aby spróbować odnaleźć siebie i swoje korzenie, które rosną coraz bardziej w odbywanych przez bohatera rozmowach i snutych, pełnych bliżej nieokreślonej nostalgii, wspomnieniach. Tak w wielkim skrócie można streścić fabułę historii Simona, którą autor podzielił na trzy „nierówne” części – różne zarówno pod względem formy, jak i przekazywanych treści. Razem z Simonem, jego myślami i atmosferą postrzeganego przez niego otoczenia uczestniczymy bowiem w wielkim akcie metamorfozy, i to nie tylko samego bohatera! Rzadko kiedy się zdarza, że jesteśmy świadkami równoczesnej transpozycji podmiotu oraz kompozycji/konstrukcji utworu. Ostatnio zrobił coś takiego Joseph Gordon-Levitt w swoim debiucie reżyserskim „Don Jon” (Best Film, 2013). W przypadku „Portugalii” to niestety zarazem wielka zaleta, jak i jej pewna skaza, ponieważ autor w ostatniej części trochę niechcący zmarnował dobrze nastrojony motyw.

Dwa pierwsze rozdziały komiksu to czas wspomnianego już wyżej zawieszenia i zobojętnienia Simona, który powoli, krok po kroku, układa w sobie otaczający świat. To również miejsce licznych rozmów i unoszącej się nad nimi nostalgii, która dodatkowo – wtórując tematowi/treści historii – oddana jest przez Pedrosę w odcieniach bardzo chłodnych, acz intensywnych, czasem wręcz ciemnych i zgaszonych. Kadry (w większości) są tu tak wyraźne, jak opowiadana historia. Bliskie życia, emocjonalne i pełne eksperymentów z tonacją, oddającą trafnie wszystkie nastroje bohatera. Tylko miejscami kreska jest niedokończona, urwana czy zbyt cienka, żeby była dostrzeżona na pierwszy rzut oka (tu upatruję metaforę wspomnianego zawieszenia głównego bohatera pomiędzy rzeczywistościami – tą ogólną i osobistą). Wszystko jest tu przemyślane i pod każdym względem dopracowane, dlatego tym bardziej żal, że historia w trzeciej części tak drastycznie i niewłaściwie zmienia nie tylko tor, ale i sam środek lokomocji/wyrazu/formy, wpadając przy tym w koleiny łatwych i jasno rozrysowanych rozwiązań. Można bowiem zapytać, dlaczego gdy bohater odnajduje wreszcie życiową równowagę, dostajemy od razu kadry z ciepłymi barwami oraz ledwo naszkicowane, rozmyte kontury postaci, przedmiotów i krajobrazów, które tworzą jakby jeden wspólny element, absolutną i nieznośną wręcz spójnię przedstawianej rzeczywistości (taki zabieg nudzi już po kilku stronach). To tak jakby autor chciał nam powiedzieć, czy raczej wskazać palcem – patrzcie, jakie to wszystko jest piękne, jasne, radosne, ze sobą połączone. Tak piękne, że nawet otaczający nas świat traci swoją ważność, jawność, dokładność i ostrość (czyt. problemy), a obcy język nie stanowi bariery, jest raczej dźwięcznym i harmonijnym obrazem miejsca, w którym przebywamy i które naturalnie wchłaniamy. To tak jakby ciekawe i warte namysłu były jedynie stany naszego rozedrgania, nieprzystosowania... A przecież wcale tak nie jest.

Reasumując: z jednej strony, muszę przyznać, jestem pod wrażeniem zastosowanych przez Pedrosę technik i konsekwentnie dopracowanej koncepcji całości, tej swoistej zabawy z „kolorowaniem” treści, z drugiej jednak uważam, może i trochę intuicyjnie, że forma ostatniej części zburzyła nieco tak dobrze skonstruowaną opowieść, i że na koniec – poprzez zastosowanie przez autora właśnie tych ciepłych barw i dość jasnej wymowy – jedynie obniżyła temperaturę całej opowieści. Dla mnie to jedyny zgrzyt „Portugalii”, przez większość pewnie nawet nieuznany. Ostatecznie Cyril Pedrosa stworzył dość lekką w wymowie, niemoralizującą, bezpretensjonalną i zachwycającą wizualnie opowieść o poszukiwaniu siebie i własnej tożsamości. A jest to nie lada sztuka, biorąc pod uwagę podjęty temat – z jednej strony pompatyczny, z drugiej zaś trącący banalnością. Niewielu bowiem potrafi znaleźć w sobie zdrowy dystans nie tylko do otaczającego świata, ale przede wszystkim do samego siebie. Cyril Pedrosa wyszedł z tej historii obronną ręką (a nawet dwiema, i tylko trochę nazbyt spalonymi zbyt ciepłym słońcem Portugalii).

Szymon Gumienik
"Portugalia" Ciril Pedrosa
Wydawnictwo: Timof i cisi wspólnicy, 2013

wtorek, 25 marca 2014

Nowe

Mój nowy wujek, z którym pani Grażynka pisze felietony, wymyślił temat, który cioci nie przypadł do gustu. Powiedziała ona, że „nowinki technologiczne na pewno są niezmiernie ciekawym zjawiskiem w kinie, nic jednak nie dorówna prawdziwym emocjom, jakie potrafi wzbudzić kino artystyczne, nie mając ani centa na produkcję”. A na to mój tata powiedział, że po prostu nie kuma bazy. Ale ja jestem w stanie zrozumieć stanowisko mojej filmowej patronki. Zresztą dorośli powiedzieli, ku mojemu zdziwieniu, że mój poprzedni felieton o Bergmanie bardzo się spodobał. Zdziwiłam się głównie dlatego, że ktokolwiek to przeczytał, bo z moich obserwacji wynika, że ludzie czytają „Wysokie Obcasy”, a nie „Menażerię”. Tak właśnie dorośli gadają do dziecka, jak do głupiego.

Tak czy siak, nowe technologie w kinie nie są mi obce, bo właściwie to innych technologii w kinie nie znam, więc co nieco napiszę.

Mistrzostwo animacji w tej kwestii to zna nawet każde dziecko. Każdy zna, kto widział sierść kotka ze „Shreka” albo włosy „Meridy Walecznej”, albo suchą skórę zwierząt pustynnych w „Rango”. Animatorzy tak potrafią pokazać rzeczy, że nawet minionki wyglądają na prawdziwie. Ale proszę zwrócić uwagę, że nie jest to też taka nowość, bo w „Śpiącej królewnie” sukienka królewny tak faluje na powietrzu, jakby była to moja sukienka, prawdziwa, a to był rok czterdziesty piąty, jak tę bajkę zrobili. Swoją drogą to bajki niby mają być dla rozbudowania wyobraźni, a to tak wszystko się prawdziwe robi, że trochę się gubię już, jakie w końcu jest to zamierzenie twórcze. One wyglądają na prawdziwsze, żebym bardziej w nie uwierzyła?

A z kolei na festiwalu Animacji w Poznaniu, jak byłam z rodzicami, to usłyszałam, co mojej mamie podczas wywiadu powiedział taki pan, Michaił Gurevich. On bardzo mądrze powiedział, że animacja niby jest niszowa, a tak naprawdę to animacja zjada film, bo film właściwie staje się już animacją, tylko aktorzy zostają prawdziwi na tym ekranie. Sprawy więc, jak zwykle, mają się różnorako, mam nadzieję kiedyś to zrozumieć.

No więc o czym zatem warto napisać, bo już niewiele miejsca mi zostało. A więc żeby nie gadać o oczywistościach takich, jak kino cyfrowe czy kino 3D - o tym pewnie zresztą napisze, jak zwykle w przewrotny sposób, mój nowy wujek - postanowiłam przybliżyć zmiany w kinie dokumentalnym związane np. z helikopterami i super kamerami.

Albowiem przez długi czas filmy dokumentalne , przyrodnicze były filmami ciekawymi, bo widzieliśmy na nich te nowe rzeczy i zwierzęta. Ale teraz, jak oczy ludzkie widziały już wszystko, na pewno przyznają mi państwo rację, że formuła filmu przyrodniczego się wyczerpała. Ileż można oglądać słonia, co się ochlapuje wodą. Poza tym widziałam już też Marrus orthocanna, rybę-wędkarza, ośmiornicę Grimpoteuthis, ćmę Argema, która nie ma otworu gębowego i nigdy nie je nic, a nawet Brazilian Threehopper (niestety, do tego filmu nie miałam polskich napisów) oraz gatunki, które jeszcze nie mają nazwy. No więc stacja BBC postanowiła wydać pieniądze na ten nowy super sprzęt, co im zrobi pierwszy film dokumentalny w HD. Stacja wydała też pieniądze na superludzi, bo film jest nie tylko superancki, ale i również bardzo mądry, to znaczy ma mądry sposób opowiadania. Owszem, nowe rzeczy się tam widzi, co się ich wcześniej nie oglądało, ale pan, co do nas z ekranu mówi trzyma się ciekawszych tematów niż losy słoni, jak np. zimne miejsca na ziemi albo polany, czyli niby tematy właśnie nudne. A tam okazuje się, że same ciekawe rzeczy się kryją, ale ciekawe nie dlatego, że są ciekawe, tylko dlatego, że są ciekawie opowiedziane. Bo nie trzeba od razu np. zwierząt pokazywać od urodzin do śmierci, tylko malutki kawałeczek o nich. Albo w ogóle nie musi być o zwierzętach. No i tam tak właśnie jest, co ma być i nie ma, co ma nie być.

A komu się wydaje, że to się dobrze ogląda tylko dlatego, że jest ładnie i nowe miejsca, to niech np. obejrzy kolejny film w HD “Blue planet”, który właśnie zrobiony jest po staremu, czyli jak dla dzieci: jak jest temat wielkiego kwitnienia glonów, to wymyślili, że raz pokazują, co się dzieje w tym miejscu z glonami, a potem, że wieloryb już się tam wybiera, i on się tam wybiera, i wybiera, bo ma daleko, a w międzyczasie się wiele rzeczy o tym wielorybie dowiadujemy, i nie jest to wcale na miejscu.

Trochę mi brakuje jeszcze słownictwa i filmoznawczego autorytetu, żeby profesjonalnie sprawy opisać, jak to jest zrobione, czyli powiedzieć o sposobach prowadzenia wątku przyrodniczego w tej produkcji zrobionej najlepszym sprzętem i jak metody narracyjne są innowacyjne, i jakiej dobrej sprawie ten wydatek BBC posłużył, ale mniemam, że jak ktoś obejrzy, to zrozumie.

Aha, a te filmy, o których piszę, nazywają się “Planet Earth”.