wtorek, 30 kwietnia 2013

Tetrocini i jego bracia



Nie jest to premiera, film ma już parę lat. Francis Ford Coppola kręcący dzieło na podstawie własnego scenariusza: rzadko się to zdarza, więc stwierdziłem, że należy przyjrzeć się nieco lepiej Tetro.

Spotykamy tam pewne znane z wcześniejszych filmów Coppoli motywy i wątki, które przeglądają się jak w lustrze w Buenos Aires, metropolii po drugiej stronie amerykańskiego lądu, wyjątkowo ciekawej dla Amerykanina włoskiego pochodzenia - jako największe południowoamerykańskie skupisko ludności o włoskich korzeniach. I kraj, i kultura – choć hiszpańskojęzyczne - z bardzo widocznym wkładem włoskiego żywiołu.

Ale nie włoskość ani argentyńskość poddaje Coppola analizie, lecz relacje międzyludzkie, w których, ocierając się nawet nieraz - odważnie - o sentymentalny banał, stara się dotrzeć do tego, co stanowi istotę więzi. I nie należy w uproszczony sposób odpowiadać sobie na podstawie filmu na pytanie o charakter owej istoty; wszędzie, gdzie odpowiedź wydaje się bliska, umyka nam. Oglądając film, można też zadawać pytanie o drogę do samego siebie, o sposób odnalezienia czegoś dla siebie najbardziej fundamentalnego: czy szukać tego w swym wnętrzu, czy wśród innych, czy też w odnalezionym na mapie własnym zakątku ziemi? I jak pogodzić potrzebę tego poszukiwania z odpowiedzialnością za bliskiego człowieka?

Nie jest to jednak dogłębna analiza, film psychologiczny ani dramat egzystencjalny. Reżyser w ciekawy sposób bawi się samą materią filmową - nie tylko po to, by wydobyć więcej z ukazanych w filmie problemów, dotrzeć głębiej; ale też z czystej przyjemności poszukiwania artystycznego zanurzonego po uszy w żywiole i języku filmu (przez duże ef).

Jednak i te swobodne poszukiwania pomagają Coppoli lepiej wydobyć to, co się dzieje między postaciami i w ich wnętrzach. Bardzo udany zabieg polegający na przedstawieniu obrazów z przeszłości w kolorze, podczas gdy zasadnicza akcja filmu toczy się wyłącznie w czerni i bieli: jakby przeszłość była bardziej żywa i namacalna od tego, co dzieje się tu i teraz… Chyba na to wskazywałyby i inne elementy filmu; zatem byłaby to przeszłość, która rządzi nami, nie pozwala w sposób pełny czerpać z tego, co przynosi teraźniejszość. Dopiero uporanie się z przeszłością może pomóc odnaleźć jakiś sens w tym, co dane na co dzień.

W podobnie ciekawy jak w Tetro sposób wykorzystuje Coppola kolor w czarno-białym filmie sprzed lat Rumble Fish. Swoją drogą – także opisywane w obu filmach relacje moją sporo podobieństw. Zresztą pierwotnie starszego brata w Tetro miał zagrać Matt Dillon, czyli młodszy z Ruble Fish. Może reżyser nie chciał aż tak mocno zbliżać do siebie obu filmów, a może intuicja po prostu wskazała mu Vincenta Gallo jako bardziej nadającego się do tej roli? I chyba się nie pomylił… Naprawdę, Gallo (który nigdy wcześniej mnie osobiście nie zachwycił) zagrał swą rolę bezbłędnie.

Również wszystkie pozostałe zasadnicze role zostały bardzo ciekawie zagrane. Klaus Maria Brandauer po mistrzowsku zmierzył się z  rolą z pozoru drugoplanową. Ojciec i mistrz Tetrocini jest postacią charyzmatyczną, egoistyczną, bezwzględną i trzeba było znaleźć aktora, który w zaledwie paru gestach i słowach - na więcej nie pozwala złośliwy scenariusz - potrafiłby ukazać wszystko, co ta postać de facto centralna niesie z sobą. Tego typu zabieg nie jest nowością u Coppoli, wcześniej idealnym odtwórcą podobnych ról był wielki Marlon.

Mój zarzut wobec Coppoli byłby zarzutem o rodzaj męskiego szowinizmu: świetnie ukazana przez Mirabel Verdu postać Mirandy zdaje się być tylko po to, by rozumieć ze współczuciem problemy bliskich mężczyzn; jej mądrość polega jedynie na umiejętnym odczytywaniu ich uczuć, pragnień, blizn z przeszłości. Piękna rola, ale tylko służebna – podmiotowość tradycyjnie usunięta w cień…

Tekst: Marek Rozpłoch

Tetro
reż. Francis Ford Coppola
Gutek Film
2010

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

O nieśmiałym zdobywaniu wysp

Relacja z London Super Comic Convention 2013
23-24 lutego 2013, ExCel Center, Londyn





Witam serdecznie wszystkich fanów komiksu (i nie tylko) z całej Polski! Postanowiłem podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z London Super Comic Convention 2013. Impreza ta organizowana jest po raz drugi i tym razem udało mi się na nią dotrzeć. Niestety byłem obecny tylko w sobotę, ale ten błąd naprawie w przyszłym roku. Na miejscu zjawiłem się o dziewiątej rano i musze przyznać, że już sam widok budynku (Exhibition Centre London), w którym odbywał się konwent wywarł na mnie ogromne wrażenie. Proste słowa tego nie opiszą. Ten światowej sławy budynek trzeba po prostu zobaczyć (polecam stronę centrum: www.excel-london.co.uk).

Przejdźmy do rzeczy – za jednodniowy bilet wstępu należało zapłacić 20 funtów (weekendowy 30 funtów). W cenie, oprócz przepustki, otrzymałem reklamówkę z darmowymi komiksami, w tym pierwszy numer nowej serii ze Spider-Manem („Superior Spider-Man”) oraz „Midnight Kiss” i „The Lexian Chronicles” z brytyjskiego wydawnictwa Markosia, plan imprezy i materiały promocyjne różnych wydawnictw. Po sprawdzeniu przepustki zostałem skierowany do 200-osobowej kolejki, która „przesuwała się” po ogromnej hali, łudząco przypominającej tę z filmu Batman Begins, gdzie Bruce Wayne, aka Batman, testował swojego Tumblera. Po niemal godzinnych oczekiwaniach „wrota raju” zostały otwarte i wszyscy oczekujący spokojnie udali się w kierunku głównej hali konwentu. Fakt, że byłem już na miejscu, wprawił mnie w podekscytowanie, a gdy już wszedłem do środka, to po prostu oniemiałem z wrażenia. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się udać. Moim oczom ukazała się ogromna przestrzeń, na której znajdowały się stoiska z wydawnictwami, figurkami, ubraniami i całą masą gadżetów. Wymienić mogę tutaj przede wszystkim: figurki bohaterów z nowego DC, koszulki, kolekcje przedmiotów z rożnych filmów jak: batarangi, miecz Blade’a czy maska Jokera. A wokoło stały billboardy reklamujące wydawnictwa i bohaterów komiksowych.
Chodziłem jak zahipnotyzowany pomiędzy stoiskami, obserwowałem ludzi poprzebieranych za postacie z komiksów, gier i filmów. Piękne dziewczyny w seksownych kostiumach (najbardziej wpadały w oko przebrania Supergirl i Catwoman). Oczywiście wszędzie biegały maluchy w strojach Supermana, Batmana czy Hulka. W pamięci najbardziej utkwiły mi dwie grupy cosplay’owców. Pierwsza to czarnoskóra rodzina, w której tata był przebrany za Blade’a, mama za jakąś wojowniczkę, a dzieci w wieku około trzech lat za padawanów Jedi. Druga to bardzo seksowne dziewczyny w strojach Elektry, Katany, Lary Croft z Tomb Rider oraz damskiej wersji Jokera (Harley Quinn).

No cóż, atmosfera była niesamowita. W powietrzu czuło się coś, czego bardzo brakuje w Łodzi w czasie trwania Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, a konkretnie – klimatu wzajemnej zabawy i luzu. Każdy był uśmiechnięty, skory do pozowania i rozmowy. Wykorzystałem ten aspekt i zacząłem fotografować się z przebranymi fanami, co sprawiało nieco kłopotu, ponieważ byłem sam, a więc za każdym razem potrzebowałem pomocy osoby trzeciej. Podczas „sesji” z księżniczką Leią, zostałem przez nią zapytany, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski, a ona uśmiechnęła się miło i powiedziała, że jest z Niemiec. Był to dość przyjazny akcent mojej konwentowej wycieczki. Dodam jeszcze, że oprócz akcentu przyjaźni polsko-niemieckiej mogłem stwierdzić i zaprzeczyć stereotypowi, jakoby niemieckie kobiety były brzydkie.

Przemierzając powierzchnię hali konwentu, mogłem stwierdzić wyraźnie, że największe stoiska miały wydawnictwa: TOP COW, AVATAR, ZENESCOPE, AAM/MARKOSIA oraz kultowe 2000AD. Jednym zdaniem – wydawnictwa brytyjskie dominowały. Cała reszta to wielki mix komiksów z największych wydawnictw amerykańskich. Można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Na konwencie jednak nie znalazły się samoistne stoiska DC lub Marvela (nie mam pojęcia, dlaczego). Jako że jestem fanem DC, udałem się prosto do stoiska, przy którym znajdowało się najwięcej tytułów z tegoż wydawnictwa. Ceny wydań zbiorczych były w moim odczuciu umiarkowane, owszem, po upustach ceny trejdów nowego DC Comics wahały się w granicach 11-12 funtów (w sklepie normalnie kosztują 17-20 funtów). Jednak nie wszystkie komiksy były tak tanie, za pierwsze lepsze wydanie zbiorcze „Sędziego Dredda” trzeba było zapłacić od 20 funtów wzwyż. Nie ma co się oszukiwać, dobry komiks kosztuje, a Dredd to niemal bohater narodowy na wyspach.

Jeżeli chodzi o panele, to było ich stosunkowo mało, ale tylko z racji tego, że wszystkie mieściły się w jednym, wydzielonym miejscu i odbywały się po kolei. Byłem jedynie na spotkaniu poświęconym 50-leciu Marvel Comics. Twórcy z tego wydawnictwa rozmawiali ze sobą o całej historii i przyszłości amerykańskiego edytora oraz filmów na podstawie jego komiksów. Jeżeli ktoś nie znał historii Marvela, mógł się m.in. dowiedzieć, od czego wszystko się zaczęło i jaki wpływ na to wydawnictwo miał Stan Lee oraz jak wyglądał rozwój poszczególnych bohaterów przez lata działalności Domu Pomysłów. Każdy panel trwał zaledwie 45 min., toteż nie znalazło się za wiele czasu na pytania od publiczności. Pozostałe tematy paneli to m.in. ,,Daredevil'', ,,Dredd historia'' ,,Superior Spider-Man'' ,,Batman poprzez wieki''.
Po dyskusji panelowej udałem się po autografy. Każdy artysta miał swój stolik i osobno odgrodzone przejście do niego. Fanów spragnionych autografów było bardzo wielu. Na początku kolejka posuwała się powoli, ponieważ ludzie przynosili po kilkanaście komiksów do podpisania, ale szybko zredukowano ten proceder do dwóch egzemplarzy na głowę. Od tej pory kolejka poruszała się całkiem sprawnie. Od razu rzuca się różnica miedzy rodzimym MFKiG a LSCC. Zero nerwów, kolejki odgrodzone od siebie specjalnymi poręczami tak, żeby nikt z zewnątrz nie mógł się wcisnąć „na chama”, a w dodatku każda z kolejek była pilnowana przez obsługę.

Natomiast aby zdobyć rysunki swoich ulubionych rysowników, należało udać się do specjalnie wydzielonej strefy. Każdy artysta miał swój stolik, przy którym tworzył rysunki. Taka przyjemność kosztowała od 10 funtów wzwyż. Najbardziej obleganymi byli: David Finch, Neil Adams, Gary Frank oraz Briana Bolland. Bardzo milo wspominam scenarzystę, Georga Pereza, który okazał się bardzo wesołym i zabawnym facetem. Do każdego sie przytulał i chętnie pozował do zdjęć (bez większych problemów uzyskałem autograf od niego jak i od innych autorów). Na moje pytanie, „czy odwiedzisz Polskę?”, odpowiedział, że jeżeli tylko dostanie zaproszenie, to z przyjemnością. O to samo zapytałem Gary’ego Franka, który również stwierdził, że z chęcią przyleciałby do naszego kraju, o ile dostałby zaproszenie. Po chwili namysłu dodał, że w tym roku nie znalazłby na to czasu, ponieważ jest zajęty promocją swoich komiksów, ale na przyszły rok nie ma jeszcze żadnych planów.

Niestety, nie miałem już czasu na zdobywanie innych autografów, a szkoda, bo lista gości była imponująca. Londyński konwent oprócz wcześniej wymienionych odwiedzili m.in. J.Scott Campbell, David Mack, Roy Thomas, Herb Trimpe. Bardzo liczyłem na udział jednego z twórców postaci Sędziego Dredda – Carlosa Ezquerry. W ostatniej chwili okazało się, że po raz kolejny (rok temu miała miejsce podobna sytuacja) nie może przylecieć, ponieważ lotnisko w Hiszpanii zostało zamknięte z powodu jakiś zamieszek.
Na zakończenie relacji krótki, aczkolwiek istotny komentarz. Społeczeństwo angielskie jest o wiele bardziej, niż polskie „zespolone” z komiksem. Tutaj to naprawdę spory przemysł, fajna rozrywka i część kultury. Natomiast w Polsce nadal przeważa stereotyp, że jest to medium wyłącznie dla dzieci (chociaż nic w tym złego). Gdy czytasz komiks w pociągu spotykasz sie z drwiącym uśmiechem. W Anglii nie spotkałem się z takim przekonaniem.

Natomiast muszę napisać o jednym minusie – mimo całej świetności tej imprezy i fantastycznej atmosfery, czułem się nieco samotny bez przyjaciół, z którymi rok w rok odwiedzam Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi.  Zaledwie „liznąłem” londyński konwent. Jeden, w dodatku niecały, dzień nie stwarza możliwości, aby spokojnie wszystko zobaczyć, poznać i pogawędzić z innymi fanami czy chociażby pobyć na większej ilości paneli. Mam nadzieję, że w przyszłym roku jakoś się to zmieni.

Tekst: Adam Blicharski

sobota, 27 kwietnia 2013

Ego-rcyzmy


Moja przyjaciółka powiedziała kiedyś: „Życie jest podłe”.  Jej opowieść o nieszczęśliwej relacji z kimś, kogo nie może mieć, kogo i tak nie kocha żona pozwoliła mi się z nią zgodzić. Przytaknęłam, nie znajdując innego rozwiązania. Chwilę potem dodała: „Ale i wspaniałe! Dziś zastanawiasz się, co dalej, jak przetrwać, a jutro ktoś potrąca cię niechcący na ulicy i okazuje się, że to miłość twojego życia”. Przytaknęłam. Żadne to odkrycie, że codzienność bywa przewrotna. To, co wydaje się pewniakiem zamienia się w mrzonkę, a z beznadziei może wyciągnąć scena pisana jak z filmu.

Siedziałam na dworcu. Zaopatrzona w najnowszy magazyn mody na takie podróżnicze przejrzenie i  Marlboro Light. Naprzeciwko mnie para Wielkich Brązowych Oczu. Znudzona spojrzałam na zegar, na pijanego staruszka, któremu pewien sokista uprzykrzał letarg w poczekalni. Pomyślałam, że brakuje mi wspólnych podróży, podczas których zawsze kogoś wybawiał z opresji – to matkę z dzieckiem, to niewidomą Matyldę – podróżniczkę z identyfikacyjnym pudełkiem na szyi. Westchnęłam – czas ruszyć do pociągu.

W przedziałach tłok. To dziwne w tym „nieświątecznym” czasie. Ruszyłam w poszukiwaniu wolnego miejsca. Tu nic, tu nic. Przypomniało mi się, jak jeździliśmy razem na próby do teatru. On tam grywał. Także była wtedy zima. Patrzyłam na niego z takim zachwytem – zawsze. Miał w sobie tyle odwagi, energii i chęci, by robić wszystko, wszystko i więcej. Raz nawet z powodu mrozów mieliśmy problem, by wrócić do domu. On rozwalił nogę na scenie, moje nogi marzły przy minus do nieskończoności. Poruszył niebo i ziemię, żeby nas ktoś stamtąd zabrał – łącznie z wierutnym kłamstwem, jakobym była w ciąży. Nadjechało jednak żelastwo, ale bez ogrzewania. Na stopy wsadził mi swoje rękawiczki, imitujące łapy Myszki Miki.

Jest wolne miejsce. Pytam Wielkie Brązowe Oczy, czy można. Przytakuje i wyrywa się do bagażu, co by go umieścić na półce. Ruszamy. Wkładam słuchawki do uszu, wyciągam gazetę. Śmieję się w duchu z kolorystyki naszych strojów. Widocznie ja tak jak i mój współpasażer lubimy wszystkie odcienie szarości. Co chwilę patrzę za okno. W przerwie pomagam sąsiadowi doprowadzić do użyteczności uparty pojemnik na śmieci. I tak, bez większych nadziei, mija podróż. Przyłapuję Wielkie Brązowe Oczy na gapieniu się, zaczynam się zastanawiać, czy wypisać im mandat także za wiercenie? Piętnaście minut przed moim przystankiem wyciągam z uszu słuchawki. Majstrujące od jakiegoś czasu przy aparacie telefonicznym ręce podają mi mały ekranik. A na nim czytam: „Nie pomyśl, że to głupie. Całą drogę nie daje mi to spokoju. Mogę Cię prosić o numer telefonu”? Chwilę potem gadamy, tydzień później jemy kolację. Po dwóch tygodniach ma dla mnie kupiony, miesiąc za wcześnie, prezent urodzinowy. Tak, życie bywa przewrotne – szczególnie, że się pewnie nigdy więcej nie zobaczymy, bo ktoś musi leczyć się z posłuszeństwa wobec Ego, które za drogę życiową obrało sobie „bycie żoną męża”.

Natomiast moja przyjaciółka rozpoczęła romans z totalnie zapracowanym facetem o wyglądzie Adonisa. Ona ciągle zajęta doktoratem, publikacjami, odczytami – nie ma za wiele czasu. On – prowadzi własny biznes (show) i ledwo sypia. O seksie tylko gadają. W nocy, nad ranem, że on by jej „to”, a ona mu „tamto”. I tak po pełnej sesji zasypiają w dwóch osobnych łóżkach, nie wiedząc nawet, gdzie te kanty łóżek się znajdują – w której z dzielnic Torunia.

Inna przyjaciółka – niezwykle zaradna pani na stanowisku. Sama wyznaczyła zasady. Oddała coś starego, szuka czegoś nowego. I tak, dzięki swojemu sprytowi, ma już obiekt zainteresowań. O seksie też tylko prawią, snują, deliberują, ale wszystko w wiadomościach nie przekraczających pojemności ekraniku w komórce.

I zaczynam się zastanawiać, co z tym światem, skoro nie mamy czasu nawet sobie „pobrykać”, bo każdy biegnie jak ten goniony przeszłością, a może i przyszłością bohater Samotności długodystansowca. Zostawiamy bliskie relacje, odrzucamy fajnych ludzi, bo projekt, bo nadgodziny, bo kasa, kasa, kasa. I kiedy przychodzi noc możemy się przytulić jedynie do koca. Czy to daje satysfakcję? O miłości śnimy, myślimy w wolnej chwili, podczas stania w korku.  Bliskość relacji damsko-męskich zastępują nam „lajki” na Facebooku, smsy i maile, w których to rozwijamy swoje fantasmagorie, w konsekwencji czego tworzy się niezła beletrystyka. Czy my się boimy o swoją emeryturę? Istotnie, sytuacja w kraju nie jest pocieszająca. Ale może zacząć myśleć o budowaniu relacji aż do emerytury? Bo w końcu nic nam nie zostanie, nawet ktoś, kto będzie pił z nami „herbatę bez herbaty”. Chyba, że wykorzystamy obszerną listę kontaktów i zaczniemy obdzwaniać z pytaniami: „kto samotny?” i „czy z uwagi na dawną współpracę nie można by się zewspólnić?”. Dobrze, że mam chociaż czas na przyjaciół. Właśnie! Inna kochana znajoma – sama robi kremy do twarzy i stara się ze swoim narzeczonym o dziecko! Ergo? Można mieć czas. Życie bywa naprawdę przewrotne.

Tekst: Karolina Natalia Bednarek


Przestrzeń intymna


Kto z konieczności lub z zamiłowania podróżuje środkami transportu zbiorowego (nie bez kozery zwanymi „środkami zbiorowej komunikacji”), dobrze wie, jak pokaźny bagaż historii i doświadczeń, zdobytych zarówno metodą tzw. „gumowego ucha” jak i mieszczących się w kategorii kontaktu bezpośredniego, można zabrać ze sobą w domowe pielesze.

Wiadomo, że „czas wolnopłynący” trzeba czymś wypełnić. Spoiwa są różne. Ostatnio padło na Oskary (skądinąd znakomity środek łączący obce elementy). W wigilię nocy oskarowej wszyscy w przedziale typowaliśmy i obstawialiśmy, kto zasłużył, komu się należy, kto otrzyma i dlaczego. Dyskusja była zażarta, szybko zboczyła z wątku głównego, utrzymując się jednak w klimacie „frywolno-filmoznawczym”. Ktoś coś komuś polecił, ktoś się od czegoś odżegnywał. Z ust niepokornego młodzieńca padł zadziorny komentarz dotyczący produkcji Nieulotne Jacka Borcucha, który określił mianem „filmu o różnych rodzajach dyszenia”. Ile treści zawiera się w tej opinii? Nie wiem, bo filmu jeszcze nie widziałam, więc do wypowiedzi współpasażera ustosunkować się nie mogę, ale zachowałam ją w pamięci jako element sytuacyjnej anegdoty.

Po raz kolejny okazało się, że kino to temat uniwersalny i mimo wszystko bezpieczny. Bezpieczny, bo nieco oswojony, dający się ubrać w słowa, rozłożyć na czynniki pierwsze, przeanalizować, zinterpretować, zakomunikować, przeżyć indywidualnie i zbiorowo. Jest jeszcze kilka takich obszarów, po których chętnie podróżuję: literatura, sztuki wizualne, media, nauka. Ale jest też obszar, którego opisać nie potrafię i nie chcę, wobec którego powściągam analityczne skłonności, do którego semantyczne kategorie nijak nie przystają i to właśnie z tego powodu zapewne nie zagoszczę w roli recenzentki w dziale muzycznym.

Gdy pracowałam z młodzieżą licealną, drogą przez mękę były dla mnie zajęcia poświęcone fonii w kulturze. Bo jak opowiadać o czymś, co nie daje się łatwo ubrać w rzeczowniki, przymiotniki, przysłówki? Ograniczałam ten etap kształcenia do granic możliwości, oddając pałeczkę uczniom, którzy z kolei chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami. Specjalnie mnie to nie dziwiło, gdyż na tym stadium budowania tożsamości muzyka stanowi istotny (o ile nie najistotniejszy) składnik samoidentyfikacji, ale wartość merytoryczna tych lekcji była znikoma i ograniczała się do refleksji z gatunku „co się komu podoba”, nie zahaczała nawet o odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.

Przyznaję – to co trafia w głąb mojego ucha i potrafi skutecznie rozedrgać błonę bębenkową, buduje dość osobliwe terytorium. Jest to sfera doświadczeń równie osobistych jak te, które rozgrywają się za drzwiami sypialni i nie jest to jedyna „pościelowa” analogia. W jednym i w drugim przypadku, choć emocje pozostają indywidualne, to lepiej smakują przeżywane w umiejętnie wyselekcjonowanym towarzystwie. Takim, którego błona bębenkowa drga w podobnym rytmie i z tego względu nie wymaga dodatkowych komentarzy, przez co też skutecznie wymyka się natrętnej artykulacji.
Czasami jednak pojawia się pytanie: „a może warto by było spróbować w pojedynkę?”. Tak sobie myślę, gdy już zrezygnowałam z pójścia na występ Soap&Skin. Bo niby dlaczego do kina bez problemu mogę wybrać się sama, a na koncert już nie? Chociaż z drugiej strony zadowolę się płynącymi wprost do mojego ucha dźwiękami w formacie mp3… Jak to jest z tą muzyką?

W słowie wstępnym do wydanej niedawno biografii Zygmunta Kałużyńskiego (Pół życia w ciemności) Tomasz Raczek konstatuje zaczepnie – „Muzykę ochraniał najskrzętniej. Prawie nigdy o niej nie pisał, a przecież do życia potrzebował jej bezwzględnie. Słuchał godzinami, zamykając oczy (…). Muzyka w jego domu-pracowni brzmiała zawsze: głośno, gdy trzeba było słuchać forte, i cicho, gdy gubiła się w diminuendach. (…) Nie wiedzieli tego Państwo o Zygmuncie Kałużyńskim? Pewnie nie – bo on tego nie chciał”.

Doskonale to rozumiem. To była jego przestrzeń intymna.

Tekst: Iwona Stachowska

piątek, 26 kwietnia 2013

B.I.B., czyli Czarne Jest Piękne



Na projekt Black Is Beutiful Kanadyjczyka Allistera Lee trafiam przypadkiem i od razu docierają do mnie pozytywne wibracje. Przypadkiem, bo chociaż używam czarnego markera tu i ówdzie, nie mogę nazwać siebie w tej kwestii pasjonatką. Sprawa ma się inaczej dla Lee, który z tematu czarnego markera uczynił życiowe przedsięwzięcie.
Projekt istnieje od ponad dekady, a powstał całkiem naturalnie. W pudełku po butach służącym za przybornik zebrało się nagle uderzająco dużo czarnych markerów. Allister zaczął powiększać i katalogować zbiór, przenosząc go na blog w postaci rysunków poszczególnych pisaków. „Czarny marker jest wszechstronnie użyteczny, niedrogi i szeroko dostępny, jest też czymś, czego używam na porządku dziennym w procesie tworzenia – do szkicowania, robienia notatek, wykończenia prac. Dla mnie idealny przedmiot do zbierania”. Wydawałoby się, że to pomysł z pogranicza obsesji, na dodatek mało odkrywczy. Jednak, obok samej kolekcji przedmiotów, temat czarnego pisaka swobodnie rozwija się na pograniczu sztuki, designu, grafiki i komiksu. 
Po pierwsze więc: rośnie baza danych o czarnych markerach całego świata, zdobytych w sklepach papierniczych i artystycznych, na ebayu, na targowiskach i od znajomych. Tu trzeba zwrócić uwagę na dbałość, z jaką każdy marker w kolekcji opatrzony jest kompletem zdjęć naturalnej wielkości oraz uwagami, co do sposobu jego użytkowania. Wizualnie wygląda to nowocześnie, elegancko i przejrzyście, jak na rasowego grafika przystało: białe tło, wyraziste kontury flamastrów i oszczędny tekst pisany ładną czcionką. Katalog umożliwia szukanie alfabetyczne lub według słów kluczowych, są też kategorie obejmujące stare markery o wartości muzealnej oraz podróbki znanych marek. Czarno na białym przemówi to do profesjonalnych użytkowników czarnego markera, ale intuicyjna obsługa pozwala każdemu przygodnemu laikowi swobodnie wędrować po zbiorze zdjęć.
To jednak nie koniec Black Is Beautiful, a właściwie to dopiero początek. Krążąc po stronie projektu, bardzo szybko trafiamy na jego kolejne odsłony. Najpierw świetny plakat „500 markers”, a więc 500 pisaków w jednym ujęciu. I tu znów – niby nic, ale to ciekawy powrót do korzeni kolekcji. W tym pomyśle marker jest równocześnie środkiem i celem, każdy element plakatu został najpierw w ciągu kilku lat nakreślony odręcznie w naturalnej wielkości, po czym z kolażu jednostkowych prac powstała całość. Prostota takiego manewru ujmuje; w dobie wszechobecnej cyfrówki Lee popłynął tu pod prąd i sam uwiecznił swoją kolekcję krok po kroku i to na najzwyklejszym szarym papierze. Po plakacie trafiamy na grafiki, wśród których jest na przykład „czarne” ujęcie komiksowych superbohaterek. Z grafik powstają dalej naklejki i projekty spodów deskorolek, kupić można też T-shirty zakreślone czarnymi kreskami o różnych grubościach. Całości dopełnia animacja kroczącego markera, upamiętniająca założenie projektu. Składa się na nią 16 ręcznie rysowanych, ponumerowanych i sygnowanych klatek, które również wystawione są na sprzedaż. 


Black Is Beautiful powstał prozaicznie, ale cały czas się rozwija dzięki elastycznej kreatywności młodego artysty. „Uncapped” – „odkryty”, czyli całkiem nowa zakładka w projekcie, co miesiąc przedstawia wywiad przeprowadzony z innym profesjonalnym użytkownikiem czarnego markera. Jak mówi Allister: „łączy to kropki pomiędzy ludźmi i ich sposobem na użycie czarnego markera w życiu codziennym”.
Dziś w kolekcji jest 141 markerów, 9 kolejnych zasila zbiór każdego tygodnia. Taka determinacja i pasja dają pewność, że zgromadzone dotychczas 750 pisaków trafi kolejno na listę Black is Beautiful. Przy takim tempie starczy to zaledwie na kolejny rok, ale czarny marker Allistera Lee żyje już dziś własnym – i to całkiem barwnym życiem.  Nie wiadomo, co dokładnie z projektu jeszcze wyniknie, ale to właśnie stanowi o sensie tej kreatywnej przygody. To niewątpliwie historia obsesji, ale jakże łagodnej i zaprzężonej do twórczych celów. We wciąż rosnącym, międzynarodowym zbiorze czarnych flamastrów widać pomysłowego młodego artystę, robiącego coś z niczego, całkowicie po swojemu i w godny podziwu sposób. Zainspirowana takim przykładem, inaczej teraz spoglądam na własne małe kolekcje niczego ważnego, a gdy znów wpadnie mi w ręce czarny marker, na pewno sprawdzę czy Allister Lee już taki ma na swojej liście. 
              


Tekst: Karolina Wiśniewska  

środa, 24 kwietnia 2013

KONKRETNIE, CZYLI BETON

Były czasy, że doświadczenia z wielkopłytową architekturą skutecznie wyleczyły designerów z szukania w betonie wartości estetycznych. I chociaż architektura miejska siłą rzeczy nigdy z betonem całkowicie nie zerwała, to jednak bezdusznie utylitarny charakter tego materiału wymazał go przez chwilę z projektowania użytkowego przedmiotów. Jest to jednak produkt z różnych względów doskonały: tani i wytrzymały, wodo- i ognioodporny, idealny jako szkielet, wizualnie neutralny. Dobrej jakości beton jest niewrażliwy na warunki pogodowe, łatwy w konserwacji, a przede wszystkim bardzo łatwo kształtowalny. Dziś w projektowaniu niewielkich betonowych elementów odchodzi się też od wzmacniania konstrukcji metalem. Zastępuje go wówczas włókno węglowe, co znacznie redukuje wagę wykonanych z betonu przedmiotów. Chociaż w Polskim designie z betonem obchodzimy się wciąż ostrożnie, nowoczesna architektura oraz wzornictwo w Europie i na świecie korzystają z betonu chętnie, dając dobry przykład zarówno w ujęciu typowo użytkowym, jak i dekoratorskim.
Chociaż płynny beton może przyjąć niemalże dowolny kształt, jego industrialna estetyka – po części z racji odwiecznie przypisanej mu funkcji – wciąż najlepiej zgrywa się z prostymi bryłami geometrycznymi. Rozliczne transformacje betonu są zazwyczaj utrzymane w duchu wyrachowanej prostoty, coraz częściej jednak ktoś rzuca wyzwanie kanciastej oczywistości betonowej bryły. Powstają wówczas kształty nietypowe dla betonu u samych podstaw: obłe, krągłe, a nawet po prostu miękkie. W związku z tym pomysły na wykorzystanie betonu również przechodzą wielki renesans. Powstają betonowe meble, betonowa rzeźba, betonowa tkanina, przeróżne przedmioty i części przedmiotów, gdzie jeszcze niedawno tani, zimny i szary beton nie miał prawa logicznie zaistnieć. Oto kilka takich designerskich niespodzianek.
Lavazza zaskoczyła designerski rynek wypuszczając betonowy ekspres do kawy Lavazza Solo. Maszyna, zaprojektowana przez Shmuela Linskiego (www.linskidesign.com), została perfekcyjnie wpisana w stylistykę materiału poprzez wybitne okrojenie z ozdób. Mechanizm ukryty jest tu w zaokrąglonej nowocześnie bryle betonu, a dwa tylko przyciski na fasadzie urządzenia mogą nam zrobić odpowiednio espresso małe i espresso duże; żadnych regulacji, kombinacji i bajerowania. Do tego kropka nad „i”, a więc miejsce na jedną tylko filiżankę. Praktyczność projektu można dyskutować – wiadomo, że z uwagi na ciężar i porowatość nie jest to najlepsza kuchenna alternatywa, lecz mimo to robi bardzo świeże wrażenie.


Podobnie rzecz się ma z wazonem Weight Vase. Przedmiot jest ogólnie ciekawy, bo młoda projektantka Decha Archajnanun dokonała tu genialnego odcięcia od siebie dwóch podstawowych funkcji, idealnie zachowując przy tym ich wzajemną komunikację. Funkcję stabilności i utrzymania wody przejął surowy betonowy blok, podczas gdy stalowy pręt zwieńczony obręczą zapewnia piękną prezencję każdej ilości kwiatów. Chociaż beton i metal nie uwolnią się od klasycznego skojarzenia z niechlubnym „żelbetem”, ten projekt stanowi jego wyrafinowaną redefinicję. Stabilna konstrukcja nie przeciąża całości, a stalowy pręt kreśli kontur w powietrzu, dając nieodparte wrażenie przejrzystości, o tyle fajniejszej niż szklana, że całkowicie prawdziwej. 


Trzeba przyznać, że idea betonowej rzeźby też zaskakuje. Po pierwsze, oczywiście materiał, ani szlachetny, ani wymagający kunsztownych umiejętności obróbki, a jednak wspaniale wykorzystany do celów artystycznych. Stalowy szkielet otrzymuje tu intensywny, prosty kolor i nieregularny, kanciasty kształt. Beton natomiast niczego nie udaje, jest zimny i ciężki, bo taki właśnie ma być. Mówię tu o Measures autorstwa Fabrice Le Nezet (www.fabricelenezet.com), a więc serii konstrukcji, w których, jak sam mówi, chce zmaterializować pojęcie ciężaru i sprawić, by siły naprężenia i wytrzymałości stały się wizualnie namacalne. Wrażenie dynamiki jest przeogromne: patrzę na betonowe bloki ujęte w stalową sieć i widzę przedmioty wiszące na włosku. Nieruchomość odgrywa rolę zwolnionej klatki, beton jest coraz cięższy, a metal wydłuża się niewiarygodnie. Chwilę trwa zanim przyzwyczajam się do myśli, że jednak nie pęknie.



Na koniec Concrete Canvas, okrzyknięty materiałem roku 2009 (concretecanvas.co.uk). Równy, gruby splot daje betonowej „tkaninie” idealny rys i wrażenie miękkości. Niemożliwej bardziej, niż niewiarygodnej, bo przecież to w końcu beton, a raczej warstwy PCV i płótna pokryte betonowym pyłem. Materiał da się swobodnie formować, ale wkrótce potem stwardnieje pod wpływem wilgoci zawartej w powietrzu i przyjmie standardowe betonowe właściwości, zachowując przy tym strukturę tkaniny wraz z jej fałdami, zagięciami i splotem. To pomysł przełomowy i niesamowicie użyteczny, szczególnie w sytuacjach awaryjnych. Po katastrofie naturalnej można szybko zbudować z niego wodoodporne schronienia, można też jedną wstęgą położyć ścieżkę przez grząski teren. Designer Florian Schmid poszedł tu o krok dalej i zaprosił Concrete Canvas do wnętrza. Jego wielokrotnie nominowany i nagradzany projekt Stitching Concrete, to meble szyte z betonowej tkaniny grubym, kolorowym, po domowemu niedbałym ściegiem. Prześmiewcze, bo w rzeczywistości ostatecznie twarde i ciężkie, sprawiają wrażenie miękkiego braku stabilności, niemalże bylejakości. Kolor znów daje głośny akcent. Mamy tu więc grę kontrastów: miękkie i twarde, solidne i chwiejne, kolorowe i szare, a wszystko to w jednej i tej samej rzeczy.



via: Dezeen
via: Dezeen

Te zaskakujące przedmioty to jedynie próbka możliwości, wierzchołek betonowej góry. Chociaż dla niektórych wciąż brzmi jak echo socrealizmu, beton jest dziś raczej manifestem ponadczasowego designu, a upodobanie najprostszych form oraz wiecznie modny kolor uczyniły z niego materiał kultowy. Co ciekawe, zachowanie wartości unikatowych jest w beton wpisane na stałe nie mniej niż jego naturalna szarość, bo przecież naturalnie powstałe drobne wady odlewu decydują o wyjątkowym charakterze każdego przedmiotu. To niemalże okcydentalna reprezentacja japońskiego konceptu „wabi”, idea poszukiwanej, drobnej wady podkreślającej paradoksalnie ideał. Dopiero z niej wynika wyjątkowość, a więc też ostateczna doskonałość całości. 


Tekst: Karolina Wiśniewska

Zgrzyty i trzaski...



Pogoda nas nie rozpieszcza, wiosna chyba jedzie do Polski pociągiem wg rozkładu Kolei Śląskich, a w efekcie alergikom kalendarze nawalają … Słyszy się ciągle, że te jak i wiele innych „zgrzytów” mających wydźwięk w naszej rzeczywistości irytuje i demotywuje do jakiegokolwiek kreatywnego działania. Czy jest tak w rzeczywistości?

Z racji swojej profesji – wyuczonego sceptyka i kontestatora – zaczynam kwietniowe wydanie pod okładką pytaniem, na które pokrótce postaram się odpowiedzieć. Wraz z nadejściem kalendarzowej wiosny klimat faktycznie nie wprawiał nas w pozytywny nastój. Ale nie bądźmy nudni coś w tej zlodowaciałej aurze zaczęło przedzierać się i ostatecznie metaforyczny lód zaczął trzaskać! Komiks w tym roku kwitnie a zapowiada się, że owoce tego stanu będą liczne. Świadczą o tym udane jak i zapowiadane imprezy, liczne wydawnictwa znanych jak i nowych na naszym rynku autorów.

Przejdę do rzeczy jedną z pierwszych imprez komiksowych w ostatnich dniach była Bydgoska Sobota z Komiksem 2013 (23. marca), gdzie gościli m.in. Tomasz Samojlik, Tony Sandoval (z premierowym komiksem Doomboy, Timof i cisi wspólnicy 2013), ekipa reaktywowanej Awantury 2.0, Daniel Grzeszkiewicz i Dariusz Cybulski. Można było wsłuchać się w dyskusję wydawców na temat najbliższych planów wydawniczych (Centrala, Wydawnictwo komiksowe, Timof i cisi wspólnicy0 oraz uczestniczyć w warsztatach (prowadzonych przez Tomasza Samojlika. W kolejnym wydaniu pod okładką będą mogli zapoznać się Państwo z wyczerpującą relacją przygotowaną przez Dawida Śmigielskiego.
Kolejnym istotnym wydarzeniem był Krakowski Festiwal Komiksu (24-25 marca), gdzie także gościł Tony Sandoval (w ramach Tour de Sandoval). W tym samym czasie nałożyła się równie istotna dla świata komiksowego impreza – znacznie większa i z dłuższą tradycją, a mianowicie poznański Pyrkon (22-24 marca).

Co do pozycji wydanych w ostatnim czasie to fanów Batmana uszczęśliwiono faktem wydania pierwszego tomu Trybunału Sów (Nowe DC, Egmont 2013), jak i licznymi planami druki pozostałych tytułów z Nowego Uniwersum DC. Wielbicieli Hellboya zadowolił kolejny tom przygód „dziecka” Mignoli pt. Lichwiarz i inne opowieści, rysowany m.in. przez legendarnego Richarda Corbena (Egmont 2013). Do pozostałych rewelacji należą zapowiadane i faktycznie rozpoczęte wiosenne promocje u różnych wydawców i sprzedawców. Do najbardziej interesujących pozycji ostatniego okresu można zaliczyć dwa tytułu: Doomboy wspomnianego Tony’ego Sandovala i Norka Zagłady Tomasza Samojlika (Kultura Gniewu 2013). W następnych miesiącach postaramy się przybliżyć wyżej wymienione pozycje jak i ich twórców.
Natomiast redakcja ekipy pod okładką ma także wiele do zaoferowania. Gościem numeru jest Dariusz Pała Palinowski, legendarny twórca pierwszego undergroundowego zinu Zakazany Owoc. W tym wydaniu pierwszy raz przekazujemy Państwu relacja z imprezy komiksowej, a mianowicie London Super Comic Convention 2013 autorstwa Adama Blicharskiego. Następnie Adam Krupa przybliży sylwetkę klasycznej postaci komiksowej Vampirelli oraz jej twórców. Do nowości należy także felieton krytyczny autorstwa Dawida Śmigielskiego traktujący o losach kioskowych Gwiezdnych Wojen. Sekcje recenzji tradycyjnie prowadzi wytrwale Szymon Gumienik. Prezentuje w dwóch odsłonach komiks: poważnej – recenzując znakomite dzieło gatunku graphic novel Niedźwiedź, kot i królik Michała i Marii Rostockich (Kultura Gniewu, 2013); oraz zabawnej – bawiąc się przy lekturze Człowieka Paroovki Marka Lachowicza i Tomasza „TFJK” Kuczmy (Kultura Gniewu 2012).

Gościem kwietniowej odsłony Pod okładkowego komiksu jest Ojciec Rene, niezależny scenarzysta i rysownik licznych prac i autorskich zinów (Rozwolnienie jaźni, Sucker: Dildo of destany, Rogal: Wydupczona Czarodziejka) oraz poeta. Specjalnie dla Menażerii prezentujemy kilka jego ilustracji. A wszystko w wulgarnym duchu, którym nie pogardziłby sam „Pała”.

Życzymy miłej lektury!

wtorek, 23 kwietnia 2013

Jak kubek gorącego mleka z miodem







Tegoroczny festiwal jazzowy w Od Nowie był o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy mógł wybrzmieć w jej nowo wybudowanej części; o tyle był zwyczajny, że coś muzycznie bardzo przewidywalnego dominowało i nawet opisy na stronie klubu świadczą bardziej o nabożnym traktowaniu ciągłości i tradycji niestarego przecież festiwalu, niż o chęci usatysfakcjonowania głodnego dobrej muzyki fana jazzu. Należę (autorzy tekstu są dwaj, ale każdy z nich mógłby spokojnie podpisać się obiema rękoma pod całością wyrażanych opinii, więc nie komplikujmy sobie życia liczbą mnogą) do tych odbiorców jazzu, którzy traktują go jak powietrze - nawet gdy lichej jakości, oddychać trzeba, bo organizm się tego domaga.

Organizm został nasycony, bo aż cztery dni – tak jest od czasów dziesiątego festiwalu – ale wyższe potrzeby estetyczne nieco rzadziej bywały w pełni zaspokojone. Z drugiej strony, trzeba jasno i wyraźnie podkreślić, że nie było żadnego rzucającego się w oczy słabego punktu.

Muzyka dość często skręcała w stronę przeciwną ortodoksji.Słychać było rytmy latynoamerykańskie, ethno jazz, muzykę świata, ale to chyba nie zarzut – sam jazz przecież ulepiony został z pozornie niepasujących do siebie elementów i wciąż żyje nam między innymi właśnie dzięki próbom muzycznego dialogu z obszarami oddalonymi od Nowego Orleanu nawet o tysiące mil. O tyle jest to ciekawe dla miłośnika jazzu, o ile nie ociera się o banał, nie razi ostrożnością, nie czuje się atmosfery czysto kawiarnianej. Niestety, czuło się parę razy coś takiego na tegorocznym jazzie w Od Nowie. Choć i tego z przyjemnością można było posłuchać, a niemal za każdym razem w nagrodę za cierpliwość dostawało się jakiś poruszający moment zaskoczenia, czy to w postaci całego utworu, czy jego fragmentu, czy rewelacyjnego sola.

Dobry występ yassowego kwartetu A-Kinetonna samym początku festiwalu. Dobry, choć nieprzekonujący mnie w pełni koncert Kwintetu Zbigniewa Namysłowskiego - z rewelacyjnym czarodziejem fortepianu Sławkiem Jaskułke. Szkoda, że tak go mało i głównie w tle – wszak to zdecydowanie najlepszy pianista festiwalu! Po ethnojazzowym, rozgrzewającym i pobudzającym wyobraźnię PGR – LatinFire! można było wrócić na łono tradycji i nasycić się muzyką Eryk Kulm International Quartet z piątym na dokładkę Piotrem Wojtasikiem. Słychać było, że każdy z muzyków zespołu jest indywidualnością wysokiej rangi, a wspólne granie w takiej konstelacji również daje wyśmienity efekt. Pierwsze moje spełnienie, jako słuchacza festiwalu. Brawa!

Drugie spełnienie i brawa dla grupy Fumanek, czyli Mamadou Dioufa, Włodzimierza Kiniorskiego i Tadeusza Sudnika. Znowu muzyka uciekająca od ortodoksji, za to z jaką klasą! Genialne elektroniczne popisy Sudnika! 

Zespołowi towarzyszyła na scenie płaskorzeźba autorstwa Jacka Wudarczyka. Stanowiła ona niejako zapowiedź tego, co za moment przetoczyło się przez scenę i ekran. Widowisko audiowizualne Marka Stryszowskiego Ananke miało w sobie coś ujmującego nieraz i przekonującego, ale momentami tak mocno parło w stronę ewidentnego kiczu, że przed katastrofą ratowało je tylko to, co najistotniejsze, czyli ciekawa warstwa muzyczna.   

Ballister był najjaśniejszym punktem festiwalu. Muzyka mocno improwizowana, noise'owa, nieprzekombinowana i nieprostacka. Perkusista Paal Nilssen-Love tworzył solidną podstawę, saksofonista Dave Rempis grał w dobrym freejazzowym stylu, wiolonczelista Fred Lonberg-Holm dodawał chropowatości, używał przesterów, zapętleń. Było głośno. Publiczność generalnie zdzierżyła Ballistera, część wyszła, część się przemęczyła (słyszałem komentarze, że generalnie było warto, że trochę to dziwne, ale ciekawe, "jak Penderecki", "Warszawska Jesień na Jazzowo"), a części zwyczajnie się podobało - żywe reakcje, brawa za ciekawe solo, był bis.

Urbaniak grał ładnie. Fajnie brzmiały organy Hammonda (przy zastrzeżeniu, że brzmienie ogólnie było takie sobie). Urbaniak podobał się publiczności - dużo ludzi, dużo braw, nawet klaskanie w rytm muzyki.Wieczór sobotni był kontrastowy muzycznie i społecznie. Społecznie - bywalcy imprez, na których „się bywa” i fani. Muzycznie -free i fusion. Dla mnie zbyt kontrastowo; jak się wczułem w Ballistera, to dla Urbaniaka serca już nie miałem (pewnie i w odwrotną stronę to działa).

Duża sala (ostatni wieczór festiwalu wybrzmiał zamiejscowo w Auli UMK) nie sprzyja zazwyczaj takim zespołom jak Ballister, a wychodzi na dobre rozrywkowemu Urbaniakowi,lecz tym razem było chyba inaczej. Ballister brzmiał bardziej przejrzyście, dynamiczniej i głośniej, Urbaniak tak sobie, bez werwy, czasami wszystko się zlewało. I Ballister, i Urbaniak bardzo profesjonalni, tyle że Ballister to była całość, synteza, a w zespole Urbaniaka muzycy grali „razem”, lecz nie tworzyli „jedności”, czasami jakby trochę każdy z osobna. Miało niby być groove'owo, ale ja tego nie czułem…

Powinno być to tak parami zestawione: 3. Dzień estiwalu - Fumanek i Ballister, 4.dzień- Namysłowski i Urbaniak.



Tekst: Wojciech Włoch, Marek Rozpłoch

Ilustracje: Andrzej Kilanowski






Jazz Od Nowa Festival

20-23 lutego 2013

Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

niedziela, 21 kwietnia 2013

Jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami


Po koncercie z okazji 15-lecia i po promocji książki - z Markiem Styczyńskim z Karpat Magicznych rozmawia Krzysiek Joczyn


Wydaliście właśnie książkę, Vaggi Varri: W tundrze samów, w której opowiadacie o swoich trekkingowych wyprawach w rejony tundry. Jej promocję połączyliście ze swoimi koncertami. W jaki sposób treść książki powiązana jest z muzyką, którą gracie?

MS: Warto podkreślić, że to już czwarta nasza książka, która jest w pewnym sensie dogłębną dokumentacją tego, co robimy w muzyce. Pierwsza, o jakiej myślę, to oczywiście Ucho jaka. (chodzi o: Ucho jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe, Bezdroża, Kraków 2003, przyp.red.) Jest to relacja z naszej muzycznej działalności, której początek ma miejsce jeszcze przed powstaniem Karpat Magicznych, a koniec opisanego etapu wypada na naszą pierwszą trasę po Stanach Zjednoczonych w 2001 roku. Druga książka to mój Zielnik Podróżny. (chodzi o: Zielnik podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów, Ruthenus, Krosno 2012, przyp. red.) Książka mówi głównie o roślinach karpackich i bałkańskich, ale także o naszych podróżach i w tym wypadku istnieje wyraźne powiązanie z naszym sposobem na poszukiwanie inspiracji lub odpowiedzi na pojawiające się pytania. Z tego samego roku co Zielnik... pochodzą napisane przez Anię Rubieże Kultury Popularnej. (chodzi o: Rubieże kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów, Arsenał, Poznań 2012, przyp. red.) Spośród wielu poruszanych w niej tematów, najistotniejsze dla naszej muzyki są zjawiska: neoszamanizmu , world music i kultury slow. W książce wyraźnie artykułowane są przesłanki i źródła naszych krytycznych stanowisk wobec niektórych przejawów tych zjawisk. Wyjaśniamy w ten sposób, dlaczego pewnych rzeczy nie robimy lub ich unikamy. Czwarta książka to właśnie Vággi Várri. (chodzi o: Vággi Várri. W tundrze Samów, Alter, Kraków 2013, przyp.red.) Jest to następny etap, ponieważ wchodzimy obecnie w nowy projekt o nazwie Noise to Silence. Projekt ten jest pochodną fascynacji północną Skandynawią i kulturą Samów, ale nie rozumianą dosłownie jako próba grania samskiej muzyki, a raczej jako próba uobecniania tego specyficznego stanu ducha, jaki daje nam tundra i pozaludzka, żywa przestrzeń.

Czy to osobny projekt?

MS: W zamyśle osobny. Jesteśmy raczej za ewolucją niż rewolucją. Nie kończymy projektu Karpaty Magiczne. Weszliśmy nawet w ciekawą sesje nagraniową z naszym przyjacielem ze Słowacji. Pierwszy raz sięgniemy po niepublikowane stare pieśni rusińskie czy karpackie. Wcześniej wzbranialiśmy się przed takimi inicjatywami, ale odkryliśmy coś dla siebie w tej starej tradycji, którą poznajemy z pierwszej ręki i od odpowiednich ludzi. Wracając do Vággi Várri, na poznawaniu kultury Samów zeszło nam sześć lat bezpośrednich kontaktów i wiele lat wcześniejszych fascynacji. Może warto przypomnieć, że na naszej pierwszej płycie wydanej pod szyldem Karpaty Magiczne w 1999 roku (a nagranej w 1998r.) jest już utwór pod tytułem Joik Urdego Wierchu, który pokazuje moją fascynację archaicznym stylem wokalnym Samów i smutek po zniszczonej nagle kulturze Łemków. Książka pokazuje zatem, że nasze obecne fascynacje tundrą i to co wobec tego robimy w naszej muzyce, nie są powierzchowne. Staramy się zawsze wiedzieć, co i dlaczego robimy w muzyce. Co ciekawe, książka nie była zaplanowana i nie była w ogóle naszym pomysłem. To fantastyczna sprawa, jak z filmu amerykańskiego, kiedy przychodzi wydawca i zamawia książkę. Nie czuliśmy się z początku gotowi, ale pojechawszy po raz kolejny do tundry, do naszych przyjaciół Samów, nabraliśmy w końcu pewności i zdecydowaliśmy się napisać tę relację. Wato dodać, że podczas naszych wypraw, które opisujemy, zawsze prowadziliśmy również nagrania terenowe i staraliśmy się dotrzeć do miejscowych instrumentów. Ze zgromadzonego w ten sposób materiału ukazały się, jak do tej pory, trzy płyty. Wszystko to stanowi ważną część bazy dla Noise to Silence. Ten projekt jednak oparty jest na organicznej improwizacji i naszych doświadczeniach z sound artem, co zostało udokumentowane podczas tworzenia instalacji z długich strun (18-22 m struny stalowe), użycia unikalnych generatorów dźwięku oraz poszukiwania nowych instrumentów muzycznych w rodzaju daxophonów.

Skoro już o nagraniach terenowych mowa, swego czasu nagraliście, choć nie bezpośrednio pod szyldem Karpat Magicznych, płytę Barycz, gdzie nagrania terenowe odegrały ogromną rolę. Możecie coś więcej powiedzieć o tej płycie?

MS: Barycz powstawała w bardzo specjalnych okolicznościach. Pomysł wziął się z Dolnośląskiej Fundacji Ekorozwoju. Mamy tam przyjaciół, którzy zwrócili się do nas, czy nie nagralibyśmy muzyki z głosami ptaków z doliny Baryczy. Środowiska ekologiczne zgłaszają się do nas z takimi pomysłami pewnie dlatego, że my bardzo szanujemy brzmienia przyrody i głosy zwierząt, które sami rejestrujemy lub wykorzystujemy na płytach. Nie staramy się ich udziwniać i zniekształcać, a raczej traktujemy je jak propozycje członków zespołu. Od Fundacji dostaliśmy fantastyczną dokumentacje głosów ptaków – dziesiątki godzin nagrań. Samo przesłuchanie tego materiału, znalezienie jakichś muzycznych elementów lub czegoś wyjątkowo inspirującego zajęło nam mnóstwo czasu. To był trudny okres i płyta powstawała w dość nerwowych okolicznościach. Wszystko trwało dosyć długo, więc postanowiliśmy ostatecznie postawić na autentyczność i akustykę. Zagrać to, co mieliśmy do zagrania i nie poświęcać za dużo czasu na miksowanie. Jest to więc specyficzna płyta – teraz zrobilibyśmy ją zupełnie inaczej (przynajmniej część utworów). Cieszy nas, że akcja, której częścią była płyta, odniosła sukces i duże połacie doliny Baryczy zostało ochronione. Żałujemy natomiast, że płyta nie funkcjonuje już właściwie w szerszym obiegu. Oprócz samych nagrań na płycie były też inne materiały – być może produkcja płyty multimedialnej okazała się za droga i Fundacja nie wróciła już do jej rozpowszechniania, ale możliwe, że zrobimy to my. Płyta miała bardzo ładną okładkę. Pamiętam jeszcze jak dyskutowaliśmy o okładce. Mnie wpadł pomysł, aby to było właśnie oko żaby, tyle że miało być dużo większe niż jest ostatecznie. Na tej płycie zastosowaliśmy też po raz pierwszy napis „słuchać cicho i z użyciem słuchawek”. Nie był to slogan reklamowy, a jedynie podsumowanie naszych doświadczeń po wielokrotnym odsłuchiwaniu gotowych nagrań. Nasze doświadczenia prawie zawsze stawiają nas pod prąd panujących trendów, ale dawno zdecydowaliśmy, że będziemy doświadczali i słuchali własnej intuicji, a nie tego, co modne.

Jak rozumieć termin ethnocore, którym się posługujecie i którym tytułowaliście niektóre swoje płyty?

MS: Ethnocore to właściwie nie jest nasz oryginalny pomysł. Po rozwiązaniu Atmana w 1998 roku, zastanawialiśmy się, jak zdefiniować to, co chcemy robić w nowym projekcie: coś bardzo karpackiego, organicznie związanego z karpacką przestrzenią, ale jednocześnie nie folklor czy folk. Chodziło nam o istotny rdzeń „karpackości”, o coś podstawowego dla miejsc, z którymi jesteśmy mocno związani. A ponieważ obracaliśmy się w towarzystwie bardziej anglojęzycznym, padło ostatecznie na ethnocore. Zakładając Karpaty Magiczne, chcieliśmy uniknąć brnięcia w stronę czegoś w rodzaju folk-rocka i world music. Taka muzyka była w tamtym czasie bardzo popularna i również Atman powoli zmierzał w tę stronę, ale ja i Ania mieliśmy zupełnie inne plany. Długo zastanawialiśmy się, co naprawdę jest dla nas ważne. Atman to były takie klimaty, jak pierwsze uwiedzenie wyprawami do Indii czy Nepalu. Bardzo ważne rzeczy oczywiście, ale dla nas po pewnym czasie przyszła kolej na obranie innego kierunku. Nie można paradować do końca życia w bawełnianych, hipisowskich ciuszkach z Katmandu... Nie chcieliśmy też zamieniać naszej muzyki na rodzaj cyrku z różnymi instrumentami czy tzw. muzycznej wyprawie dokoła świata. Można być buddystą urodzonym w Karpatach, ale kreowanie się na look bosego szalonego jogina z Himalajów, to jest nic innego jak udawanie i dziecinada. Dlatego też, w pewnym momencie zadaliśmy sobie pytanie: „skąd jesteśmy i o co nam chodzi?”. Oboje czujemy silny związek z Karpatami, z tą przestrzenią, na którą składa się kultura, krajobraz, rośliny i zwierzęta, twory geologiczne, smak i zapach, i karpacka melancholia – to właśnie wyraża dla nas nazwa ethnocore. Nie chcemy grać folku, ale to, że nie chcemy go grać, nie znaczy przecież, że nie możemy czerpać z tej wielowątkowej kultury i jej źródeł. To tak jak wzornictwo skandynawskie, które czerpie m.in. z kultury Samów, a nie jest folklorystyczne i dosłowne.

W jakiej kondycji jest wasza wytwórnia – World Flag Records? Jakie macie plany z nią związane?

MS: Flaga Świata to bardziej nasze archiwum i dokumentacja, a także instrument niezależności, niż regularna wytwórnia muzyczna. Daliśmy w nazwie to „records” ze względu na obiegi zachodnie, gdzie to słowo odnosi się równie dobrze do małych labeli, co do gigantów. My nigdy nie mieliśmy zamiaru tworzyć wydawnictwa, które zajmowałoby się dystrybucją, poszukiwaniami nowych ludzi, których można by nagrać i zarobić na nich górę kasy czy tym podobnymi historiami. Obecnie uzbierało się ok. 40 płyt w naszej labeli. Niektóre z nich przechodzą właśnie lifting – powstają nowe, odświeżone okładki. Wszystko finansujemy sami. Dystrybucja jest bardzo mocno ograniczona, ale z drugiej strony łatwo do nich dotrzeć i nie są drogie. Ostatnio wiele z naszych płyt zaczyna być dostępnych w formatach cyfrowych i o ile udaje się czasem śledzić ich rozprowadzanie, to można stwierdzić, że docierają wszędzie. Niektóre tytuły powierzamy podobnym małym wydawnictwom w UK i USA, kiedyś we Włoszech, Szwajcarii, Niemczech i Szwecji. Dziesięć lat temu mieliśmy swoje płyty we wszystkich obiegach – empikach, księgarniach, itd. Wycofaliśmy się z tego zupełnie, ponieważ nikt nie potrafi u nas sprzedawać takich płyt. Sprzedawcy skupiają się raczej na nowościach wylansowanych przez telewizję. Jak nie ma cię w telewizji, to nie ma sensu mieć płyt w sklepach. Nasi czarodzieje handlu i szołbiznesu specjalizują się w „lansowaniu wylansowanych”, czyli właściwie ich robota polega na przytulaniu się do sław i udawaniu, że coś potrafią i na czymś się znają. Płyty sprzedajemy zazwyczaj po koncertach, dzięki czemu panujemy nad tym i nie musimy się rozliczać z jakimś wydawcą, który zazwyczaj, nawet po latach, ma pretensje, że nie został milionerem. Dlatego możemy na przykład komuś płytę podarować. Warto też wspomnieć o jedynym portalu, z jakim współpracujemy, czyli serpent.pl . Tam są prawie wszystkie nasze płyty, również w formacie mp3 i w innych formatach cyfrowych. Jeśli ktoś chce słuchać naszej muzyki, może słuchać jej za darmo, zanim zdecyduje się poprzeć naszą działalność aktem zakupu płyty. Nigdy nie byliśmy gorącymi zwolennikami praw autorskich w rodzaju „C w kółeczku”. Chcemy żeby ludzie wiedzieli, ze to my jesteśmy autorami, ale nie będziemy nikogo prześladować za to, że sobie skopiuje płytę. Płyta jako artefakt jest drugorzędną sprawą, liczy się bardziej muzyka i samo wydawnictwo równie dobrze opakowane może być w gazetę. My jesteśmy trochę oldschoolowcami i lubimy ładne okładki, dlatego też przykładamy się do wizualnej strony naszych płyt. Ostatnio wydawaliśmy materiał (pierwsze nagrania Noise to Silence z Berlina) na kasecie magnetofonowej, a jednocześnie udostępniliśmy go w Internecie bezpłatnie. Pewne rzeczy nie są dla wszystkich i nikomu nie będziemy wmawiać, że jest inaczej.

A jak wspominacie współpracę z wydawnictwem OBUH?

MS: Współpraca z OBUH-em była wielowątkowa i bogata. Na jednej z naszych płyt (Euscorpius Carpaticus – przyp. red.) Wojcek (Wojcek Czern – przyp. red.) po prostu z nami gra, wzbogacając naszą muzykę i nadaje jej ciekawego smaku. Bardzo cenimy tę płytę. Sesja trwała trzy dni, a Wojcek miksował to później z pół roku. Jako wydawca, bez udziału muzycznego, wydał trzy nasze płyty. My za to wydaliśmy, niezauważoną niestety, płytę z koncertu w Lublinie, gdzie graliśmy właśnie razem z Wojckiem. Tam są bardzo ciekawe wersje utworów, które znalazły się później na Euscorpiusie. W ogóle Wojcek był naszym producentem jeszcze za czasów Atmana. Płyta, która dała nam stałe miejsce w obiegu zachodnim to Personal Forest (najlepsza, moim zdaniem, płyta Atmana), co prawda była zrealizowana przez nas samodzielnie w dobrym studiu w Krakowie, ale Wojcek pomagał nam w wydaniu jej na winylu w Niemczech. To był spory i ważny krok. Płytę podchwycono później w Kalifornii, poprzedziliśmy ją winylowym singlem i dzięki temu otworzyła się przed nami droga do wielu interesujących środowisk. Nie pojechaliśmy tam dlatego, że pan Minister Kultury podarował nam trochę kasy na promocję kultury polskiej, ale zapracowaliśmy na ten obieg własną wyobraźnią, pracą i odwagą. W tych czasach wspierał nas OBUH, który zaczynał być cenioną labelą. Nasza współpraca z OBUHem jest więc odwieczna (śmiech). Z drugiej strony, mamy bardzo różne spojrzenie na realizacje analogową. Nie wiem czy realizacja analogowa przekładana na CD w komputerowym studiu ma jakikolwiek sens, choć oczywiście nagrywanie na szerokiej taśmie jest wielką przyjemnością i dobrą szkołą rzemiosła, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się powtórzyć. Fundamentalnie różnimy się, jeśli chodzi o dystrybucje, tj. kontakty z tzw. Zachodem. Dla nas to konkretne osoby, które są albo interesujące i uczciwe albo nie. Nie ma czegoś takiego jak jakieś wielkie „zachodnie” środowisko. Nie przeceniamy tego obiegu, dlatego filozofia OBUHa, z tamtego czasu, nie w pełni nam odpowiadała. Nie bardzo też rozumiemy to, co OBUH robi obecnie, choć pewnie nie śledzimy tego zbyt uważnie. Dziwi nas mieszanie sław muzyki współczesnej z Pendereckim na czele z jakimiś zespołami z zupełnie innej półki. W każdym razie nie współpracujemy już kilka lat i pewnie nie nawiążmy współpracy ponownie, bo właściwie nie ma takiej potrzeby. Kolejne powtórzenie sesji w analogowym studiu jest dla nas mało atrakcyjne. Bardziej interesuje nas technika nagrywania w warunkach „półstudyjnych”, nie całkiem na tzw. „setkę”, ale i nie w zamkniętym studiu z możliwością nieskończonej ilości nakładek. Tak powstała nasza płyta Acousmatic Psychogeography i tak powstanie nasza najbardziej „etniczna” płyta nagrana w sesji z Michałem Smetanką i jego przyjaciółmi ze Słowacji.

Chciałbym zapytać o waszą duchowość...

MS: Jesteśmy buddystami. To jest obszar naszej praktyki duchowej i skupionej na pracy z umysłem bardziej niż religijnej. Buddyzm to bardzo specyficzna religia i styl życia – ma bardzo otwartą formę, jeśli chodzi praktykowanie. Mimo że schronienia przyjmowaliśmy w obrębie innej szkoły, blisko jest nam do istoty Zen – mniej filozofii i quasi religijnych rytuałów, a więcej spotkania twarzą w twarz z tym, co jest naprawdę. W tundrze, choć to inna kultura, Zen obecne jest na każdym kroku. Dla nas wyprawy w góry czy w ogóle w jakikolwiek obszar nieprzesycony ludzką obecnością jest rodzajem praktyki duchowej. Ale oczywiście nie jesteśmy tak uduchowieni, że każdy krok na nartach jest wielkim przeżyciem religijnym kończącym się nirvaną (śmiech).

Co jest dla was ważniejsze, nagrywanie płyt czy koncerty?  W jednym z wywiadów mówicie, że przede wszystkim koncerty, ale w innym wspominacie, że np. taka atmosfera, jak podczas sesji w Sopatowcu, jest wyjątkowa. 

MS: W Sopatowcu też była publiczność. To jest i tak, i tak. Taki rodzaj pracy, w skupieniu, w studiu, gdy współpracujemy ze swoimi ulubionymi realizatorami dźwięku, to jest coś, czego się nie da uzyskać na koncercie. Z drugiej strony – jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami (śmiech). Czasem publiczność generuje taką atmosferę, że gra się lepiej, niż się potrafi (śmiech). Kiedy byłem młody, to grałem na koncertach rzeczy zupełnie nie do powtórzenia w studiu. Nie wiem, jak to się działo. Długo pracowałem, aby móc swobodnie uzyskiwać taki rodzaj koncentracji, niezależnie od miejsca grania muzyki. Jeszcze z czasów Atmana miałem powiedzenie, że zespół, który nie gra koncertów, nie istnieje. Nie wierzę w grupy, które się zamykają w studiu i nie koncertują. Koncert pokazuje nam, gdzie naprawdę jesteśmy. Przy dzisiejszych możliwościach technicznych z dźwięku spadającej szklanki na podłogę można zrobić pół płyty, ale to jest nieprawdziwe. Na tym polega porażka tzw. „sceny laptopowej”. To są czasem bardzo przemyślane rzeczy, ale tego się nie da długo słuchać (śmiech). Na koncercie trzeba coś naprawdę zagrać. To jest stała konfrontacja – to co robimy w domu i to co robimy na koncertach. Z drugiej strony – nigdy bym nie zrezygnował ze studia – tam jest ten spokój – możliwość multiplikacji swoich pomysłów, dopracowania swoich zamierzeń. Tak więc: jedno drugiego nie wyklucza. Jednak myślę stale, że dopóki gramy koncerty, to istniejemy jako projekt muzyczny.

Powiedzcie jeszcze, jak wspominacie koncert w Toruniu na Cocarcie z 2009 roku?

MS: Szkoda, że nie było wtedy wspólnej płaszczyzny, na której można by się spotkać z innymi muzykami. Uwielbiamy takie spotkania. Po to właściwie są te festiwale, aby można było porozmawiać z interesującymi ludźmi. W Toruniu graliśmy wcześniej kilkakrotnie, ale w innych miejscach. Zawsze nas zapraszał dawny skład Hati. Chętnie odwiedzamy Toruń. Lubmy takie miasta – miasta, które są prawdziwymi miastami – mają rynek, starówkę mającą więcej, niż ostatnie dwadzieścia lat. Wracając do Cocart Festival – piękne duże miejsce, a festiwal odbywał się w garażu. Rozumiem alternatywne nawyki, ale moim zdaniem, skoro się ma CSW, to rzeczy związane z sound artem powinny być pokazywane na równi z dziełami plastycznymi.

Dziękuje za rozmowę.