wtorek, 2 kwietnia 2013

Rycerze i męczennicy




Na pewno wielkim truizmem będzie, jeśli napiszę, że każdy z nas stoczył w swoim życiu jakąś walkę. I nieważne czy była to bezsensowna i mało istotna potyczka, stoczony o dobrą sprawę bój, czy też długoletnia wyniszczająca wojna – banał pozostanie banałem. Inna sprawa, że walka jest wpisana w ludzką naturę od zarania dziejów, a człowiek bez walki – tak samo jak bez miłości – po prostu wiotczeje i gnuśnieje, a w ostateczności umiera (z reguły na wielu poziomach). To kolejny wytarty frazes, ale już chyba nie dla wszystkich, a już na pewno nie dla Davida B., który kod walki wpisał w Rycerzy świętego Wita i uczynił z niego sens swojego życia i swojej pracy.

Jego autobiograficzny komiks można nawet nazwać wojenną epopeją, opowiadającą zarówno o bitwach historycznych, dziesiątkujących całe społeczności jak i tych prywatnych, wyniszczających rodziny i piętnujących jednostki. Głównym wrogiem Davida stała się epilepsja, która w wieku 11 lat dotknęła jego starszego brata. I to z nią właśnie na kartach Rycerzy świętego Wita zmaga się cała rodzina Beauchardów (tajemniczy inicjał autora). Epilepsja to dla nich zło, które wtargnęło nieproszone w ich życie i które trzeba wszystkimi dostępnymi środkami zwalczyć, pokonać i zdobyć niczym szczyt – sugeruje nam to tytuł oryginału, który w dosłownym tłumaczeniu znaczy tyle co „wspinaczka na górę zła”, a w wolnym – „wspinaczka na epilepsję” (haut-mal w języku francuskim to padaczka, epilepsja). Szczytu, który na powracających kadrach pojawia się jako metafora, nie udaje się, niestety, zdobyć, szczęśliwego zakończenia także nie ma – w tym kontekście opowieść Davida zamienia się w pełen żalu i gniewu pamiętnik skazanej na porażkę walki – ale liczy się tu przede wszystkich droga, którą i autor, i czytelnik musi przejść, aby dostąpić na jej końcu swego rodzaju oczyszczenia. Czy warto w ogóle tak publicznie wybebeszać swoją bezsilność, otwierając na oścież drzwi szafy pełnej rodzinnych „trupów”? W taki sposób – zawsze! Nie jest to bowiem melodramat czy łzawy zapis choroby i bezsilności wobec niej najbliższych, ale prawdziwy i szczery do bólu głos z frontu, dziennik bezustannego stawiania oporu i relacja walki z własnymi demonami, które w konsekwencji okazują się nie takie straszne, jak inni je malują. W ostateczności każdy poznaje je na swój sposób i w stosownym czasie (tak samo jak sens każdej opowieści).

Historia Davida B. pełna jest wszelkiej maści demonów oraz wielu odcieni jego wściekłości, które usypiają tylko wtedy, gdy rysuje i snuje swoje opowieści. To jego antidotum na epilepsję brata i własną bezsilność. Nic więc dziwnego, że ta historia w ogóle powstała i że ma właśnie taką a nie inną wymowę – mroczną, pełną ciemnej tonacji, nie pozostawiającą złudzeń. Mówi to też nauczyciel Davida, Georges Pichard, który w rysunkach chłopaka widzi głównie niepokój i strach. Można powiedzieć, że życie Davida w zatrważający sposób ukształtowało jego twórczość – innej perspektywy dostać zatem nie mogliśmy, zresztą nikt chyba tego nie oczekiwał po Uzbrojonym ogrodzie, jego wcześniejszym komiksie wydanym przez „Kulturę Gniewu”. 

David wraz z rozwojem wydarzeń zakłada na siebie coraz szczelniejsze zbroje, by uciec jak najdalej od choroby brata i ran zadawanych mu przez życie. Z jednej strony otrzymuje twardy pancerz i kontrolę, z drugiej oddala się od najbliższych – walczących i opancerzonych na swój sposób. Nawet młodsza siostra Florence, która, wydawałoby się, znajduje się w podobnej do Davida sytuacji, zamiast wymieniać się wsparciem, ucieka w świat poezji i samotnych spacerów. Można powiedzieć, że tylko tak oboje są w stanie poradzić sobie z codziennością – wybierają rzeczywistość wykreowaną przez samych siebie, którą zamieszkują osobliwej proweniencji postacie: u Florence będą to duchy zmarłych motocyklistów, u Davida z kolei Czyngis-han, samuraje, duch dziadka z głową ptaka czy w końcu święta trójca diabłów – wiernych towarzyszy niedoli, z którymi zawsze można beztrosko porozmawiać. W pewnym momencie i oni znikają, aby David mógł samotnie pokonać swoje słabości (to ostatnia część komiksu, najbardziej niespokojna, nerwowa i chyba przez to najmocniejsza).

Fantazmaty, urojenia, sny oraz metafory w pewnym sensie zawłaszczają cały realistyczny plan komiksu, który sam staje się fantasmagorią, tym drugim ze światów. Co prawda poszczególne plansze Rycerzy odnoszą się do konkretnych wydarzeń z kart historii, uznanych i obowiązujących w latach ‘60 i ‘70 XX wieku pojęć czy znanych nam postaci, jednak wszystkie one powoli toną w gąszczu niejasności i bezczelnego wręcz nieprzystosowania do losów i piętna rodziny Beauchardów. Czytelnik wręcz gubi się, podobnie jak młody David, w pełnym nadpisanych faktów i idei labiryncie, w kontekście, w którym przyszło im się pojwić– jeżeli okazały się bezużyteczne, od razu stają się nieistotne, wyrzucone na pola poległych. Rodzice, próbując pokonać chorobę dziecka, czepiają się każdej możliwości i uruchamiają zastępy różnej maści szarlatanów – od mistrzów makrobiotyki i zdrowotnych masaży, przez spirytystów, adeptów szkoły steinerowskiej, magnetyzerów, kapłanów voo doo, aż do katolickich egzorcyzmów, Lourdes i sekty różokrzyżowców. Cały ten cykl zmienia się w swoisty korowód śmierci – obumierania nadziei, wolności i życia w ogóle.

Nieustannie podejmowaną przez rodzinę walkę, korzystanie z różnorodnych strategii oraz broni, wybieranie coraz to innych rycerzy gotowych odciąć głowę smoka czy ogólnie szarpaną narrację w pełni odzwierciedla rysunek, który w zależności od sytuacji zmienia się formalnie. Co prawda jest to zabieg niewidoczny dla „niekomiksowego” oka, które może nie zarejestrować stylistycznych cięć autora i zmian początkowej charakterystycznej „cartoonowej”, trochę groteskowej kreski, jednak podświadomie wzmacnia on odbiór całej historii. Raz autor wzmacnia światło, zarysowując tylko niektóre elementy, to znowu operuje wyłącznie czernią, grą cieni, aby wzmocnić wymowę danej sceny i zmusić nas do wytężenia wyobraźni. Raz preferuje proste kadry, zbudowane na zasadzie kontrastu, to znowu pojawiają się abstrakcyjne obrazy, jeszcze innym razem odznaczające się misternym kunsztem plansze z wielością szczegółów i odcieni szarości. Gdzieniegdzie pojawia się też kreska typowa dla rysunku węglem czy ołówkiem, jak również typowa i z wielką pieczołowitością odwzorowana technika drzeworytu czy konwencja emblematu. Nie jest to może zabawa formą na miarę Pinokia Winshlussa, ale wielość stylistyk zaproponowana przez Davida B. jest tak samo fascynująca i frapująca. Co najważniejsze i co warto podkreślić raz jeszcze, jest dokładnym odzwierciedleniem treści, prowadzonej narracji, przez co czytelnik ma świadomość obcowania z dziełem kompletnym.

Rycerze świętego Wita to wojownicy i męczennicy w jednym, bo dobrze wiedzą, że walczą w przegranej sprawie. Wiemy to też my, ale i tak wchodzimy w ich szeregi z podniesioną klingą. Tylko niekiedy ją opuszczamy, czując chęć powrotu do czasu przed całą tą wojną i wędrówką na szczyt, by za chwilę znowu ją podnieść, nie znajdując jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: „czy w ogóle kiedykolwiek było jakieś przedtem”? Dlatego właśnie ten komiks pozostawia w nas trudne do zdefiniowania, ale zarazem nieodparte wrażenie żalu i świadomość nieodwracalnego. Dlatego jest tak dobry.
I jeszcze jedno: David B. swoją pracą utwierdził mnie w przekonaniu, że autobiografizm najlepiej sprawdza się w komiksie – o ile książki czy filmy eksplorujące ciekawe życiorysy są dla mnie z reguły nieznośnie nudne, o tyle najlepsze komiksy należą właśnie do tego nurtu.

Szymon Gumienik

Rycerze świętego Wita
David B.
Kultura Gniewu
2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz