środa, 5 czerwca 2013

O roli widza w teatrze rozmowa z Matyldą Podfilipską.


Fot. W. Szabelski


Środowego popołudnia miałem okazję poznać świeżo otwartą poczekalnię przy Scenie na Zapleczu Teatru im. Wilama Horzycy. Co rusz pojawiali się pracownicy teatru, aktorzy, którzy nie szczędząc uśmiechów witali się i przechodzili dalej, ku swym obowiązkom. Otoczony portretami aktorów toruńskiej sceny oraz archiwalnymi zdjęciami rozmawiałem z tegoroczną zdobywczynią Wilama. Zapis rozmowy przekazuję Wam, a sam również pozwolę sobie przejść dalej.



Maciej Krzyżyński: Nagroda publiczności przy dziesięcioleciu pracy na toruńskiej scenie – trudno chyba o większy gest sympatii ze strony widzów?

Matylda Podfilipska: Trudno (śmiech). To jest dla mnie ogromna radość i dowód na to, że po drugiej stronie są ludzie, którzy odbierają to, co robię, pozytywnie, nawet jeżeli czasami gram w sztukach, które nie są miłe, łatwe i przyjemne. Dla mnie jest ważne, że w jakiś sposób są poruszeni tym, co robię. Mam nadzieję, że nie zawiodę tego zaufania, bo traktuję to jako kredyt zaufania od widzów.

Na dodatek dopiero wczoraj, podczas wojewódzkich obchodów Międzynarodowego Dnia Teatru, odebrałaś kolejne wyróżnienie.

Tak. Również jestem bardzo wdzięczna. Zarówno teatrowi, jak i Panu Marszałkowi, który zgodził się taką nagrodę mi przyznać. Tym razem nie jestem jedyna, gdyż w tym roku trzy osoby dostały w naszym teatrze nagrodę Marszałka. Oprócz mnie mój kolega, aktor, Paweł Kowalski i kierowniczka administracyjna, pani Mieczysława Banasik. Całkiem przyjemne towarzystwo i oczywiście też super nagroda.

Czy jest jakaś rola, która miała na Ciebie większy wpływ od innych?

Z każdej roli pozostaje we mnie coś, czego nie potrafię się pozbyć. Przy każdym kolejnym projekcie staram się podejść do sprawy bardzo poważnie (nawet, jeśli rola bardzo poważna nie jest) i poświęcam temu dużo czasu i energii, efektem czego jest związanie się na sporą część życia z tą postacią, którą tworzę, i tym projektem, w którym biorę udział. Jest to oczywiste, że jeśli coś trwa trzy miesiące, to się gdzieś w człowieku zakorzenia. Moja mama mi kiedyś powiedziała, że nawet jakbym chciała, nie potrafię pozbyć się tych fragmentów postaci, które we mnie zostają, układają się i tworzą moją dojrzałość. Dojrzałość także ludzką, bo nie mówię tu tylko o scenicznej dojrzałości. Tu nie chodzi o to, że, jak już przeszłam jedno, to już wiem, jak to się robi, i w następnej rzeczy będzie mi łatwiej, ponieważ w każdym nowym projekcie jest tak samo trudno wystartować.

Czyli trudno jest po zakończeniu spektaklu powrócić do roli Matyldy Podfilipskiej?

Ja nie traktuję siebie jako roli. Jestem sobą i ze sobą współpracuję, pracując nad kolejną rolą, w związku z tym nie mam problemu powrócenia do siebie. Sądzę, że już od dawna nie odchodzę od siebie, wychodząc na scenę. Nie da się oddzielić jednego od drugiego. Ludzie, którzy widzą mnie na scenie, na pewno mniej lub bardziej myślą, że to jest Podfilipska. Nie chodzi o to, by ludzie przychodzili zobaczyć, jaka jest Podfilipska akurat na scenie. Nie da się jednak uciec od siebie, swojej wrażliwości, psychiki, itd. Na tej podstawie buduję kolejną postać, ale też na szczęście są takie zadania, gdzie rozpoczynając pracę, nie muszę rozdrapywać swoich ran. Mam za to wielką frajdę poszukiwania w swoich ludzkich możliwościach materiału na rolę, która wydawałoby się, że jest mi obca, a potem staje się zabawą, super doświadczeniem. Doświadczeniem czegoś nowego, jak było na przykład teraz przy „Body Art.”.

Najnowszym Twoim wcieleniem jest Naomi. Jak odnajdujesz się w roli mecenasa i co osobiście sądzisz o wpływie biznesu na sztukę?

Naomi to dosyć wredna postać i wiem, że wiele osób jej nie lubi. Sama, jakbym miała poznać taką osobę, pewnie też bym jej nie polubiła. To jednak też nie o to chodzi, by kochać swoje postaci i to mi kompletnie nie przeszkadza w czerpaniu radości z grania Naomi. Jak widać, jeżeli czerpię z tego radość, jeżeli gdzieś się w tym odnalazłam, to pewnie też taka mogłabym być. Mam jednak nadzieję, że życie mnie taką nie zrobi (śmiech). Wpływ biznesu, pieniędzy na sztukę jest na pewno ogromny. To nie jest temat-rzeka; morze, ocean to w ogóle mało. Oprócz tego, że musimy liczyć się z tym, co się sprzedaje, rzadko możemy pozwolić sobie na rzeczy, które będą dla bardzo niewielkiego grona odbiorców i po pięciu spektaklach miałyby zejść. Byłoby to nadużycie finansowe ze strony teatru. Szukamy gdzieś jednak mimo wszystko rzeczy, które poza tym, że się sprzedadzą, będą frapujące, poruszające, dające do myślenia lub pozwalające na ulgę, rozluźnienie. W taki fajny, mądry sposób. Przynajmniej się staramy. Oczywiście, że efekty mogą być różne i przede wszystkim odbiór jest różny. Bo to, co my dajemy to jest właściwie półprodukt. To, co my dajemy, plus to, co ludzie odbierają – to jest dopiero pełny produkt. On różni się w zależności od tego, kto to ogląda – na jakim jest etapie, do czego jest przygotowany, na ile może sobie pozwolić w odbiorze, jakie są jego skojarzenia, doświadczenia. To wszystko łączy się w jedną całość z tym, co my proponujemy, i to jest dopiero jakiś odbiór całego projektu. W Body Art mówimy o wpływie finansów na sztukę. To są oczywiste sprawy. Wszyscy wiedzą, że jest taka sztuka, która jest niekoniecznie zrozumiała, ale podana w taki sposób, z takim przekonaniem, przez osoby-legendy, które marketingowo potrafią o siebie zadbać, by legendę utrzymać, że, choć podejrzewam, że może być to gniot, i tak się wtedy sprzeda. To jest już tylko wybór tej osoby-legendy. Ja wolę podjąć ryzyko, że to się może nie udać, nie sprzedać tak dobrze, jak mam nadzieję, że się sprzeda. Może nie dotrzeć, nie być zrozumiałe przez taką masę ludzi, przez jaką chciałabym, by było zrozumiałe. Muszę uczciwie podejść do pracy i wiedzieć, że chcę coś ważnego powiedzieć, że nie odwalam chałtury, że w tym, co robię, jest jakiś sens. Dopiero wtedy mogę poświęcić na to trzy miesiące swojego życia. Być może perspektywa zmieniłaby się, gdybym wiedziała, że zrobię coś w trzy dni i zarobię milion złotych. Może by mi się jakaś klapaka przestawiła w głowie i stwierdziłabym: „to tylko trzy dni, a potem będę robiła już tylko piękne, wspaniałe rzeczy”. Tylko, że te piękne, wspaniałe rzeczy nie przychodzą na zawołanie. Te trzy dni chałtury mogą mieć swoje kiepskie konsekwencje.

To skoro już miliony, skoro frapujące sytuacje – pomówmy o „Przedostatnim Kuszeniu Billa Drummonda”. Spektakl rozpoczynają rozmowy telefoniczne. Widz musi zadzwonić do aktorów oczekujących na połączenie. Czy któraś z tych rozmów zapadła Ci szczególnie w pamięć?

Udało mi się parę takich rozmów zdążyć sobie spisać. Ich było naprawdę sporo i były naprawdę zaskakujące. Zdarzyła się na przykład rozmowa z kimś, kto życzył mi interesującej drogi do przejścia. To były takie niesamowite sformułowania, które wynikały z jakiejś prostej rozmowy, które po kolejnych minutach spektaklu okazywały się mieć tak głębokie dno, że pomagały mi doświadczać kolejny raz niezwykłej przyjemności – jak i tej osobie, która na pewno pamiętała, co mi powiedziała, i na pewno po obejrzeniu tego spektaklu musiało to otworzyć w niej coś zupełnie nowego. I to była radocha ogromna. Byli ludzie, którzy dzielili się swoimi problemami i przeżyciami. Był ktoś, kto mówił, że była taka pogoda, że właściwie nie wie, po co on tu przyszedł, i ma nadzieję, że się nie zawiedzie. Albo ludzie, którzy dzwonią na zasadzie żartu, bo kolega z klasy siedzi obok i... nagle się wciąga. Głupio mu zacząć ze mną rozmawiać, bo kolega obok jednak słucha, a on jednak zaczyna odpowiadać mi półsłówkami i nagle się okazuje, że oni też biorą w tym wszystkim udział. Fragmenty tych rozmów były puszczane przez głośnik, więc dochodzą do wniosku, że „kurczę, chciałem zrobić jaja, a tutaj jednak coś się na serio robi, jak z tego wybrnąć?”. Wydaje mi się, że problem z tym, jak wybrnąć ze sztuki, to jest bardzo ważny problem. Ja bym bardzo chciała, żeby ludzie przyszli na sztukę i zastanawiali się, co dalej mają z tym zrobić. Nie na zasadzie: „nic nie rozumiem, kicha totalna, w ogóle po co tu przyszedłem”, tylko: „dostałem coś i co z tym mogę zrobić, co to mi daje, co to we mnie zmieni?”. Ten spektakl na pewno dawał szansę, by po nim było inaczej.

Zdarzają się też inne spektakle, w których występuje interakcja sceny z widownią. Jak wygląda aktywność toruńskiej publiczności?

To jest kolejny powód, dla którego cieszę się z tej nagrody. Dosyć mało tej aktywności odbieram. Słyszę oddechy, jakieś dźwięki z widowni, ale rzadko mam okazję dyskutować z ludźmi. Tego mi brakuje. Są przecież spotkania, po każdej premierze są wtorki uniwersyteckie. Na to ciągle przychodzi mało ludzi i ciągle jest niewielu, którzy odważyliby się podyskutować o tym. Zdarzyło mi się ostatnio, że jedna osoba wyszła ze spektaklu. Ja akurat czekałam na zewnątrz na swoje wejście, więc siłą rzeczy musiałam się z nią spotkać. Prawdę mówiąc przestraszyłam się, że coś jej się stało, więc pytam: „przepraszam, pani wyszła, może jakoś mogę pomóc?”, odpowiedziała: „tak wyszłam, bo jestem zdegustowana” i musiałam zaraz iść na scenę. To była dziewczyna w mniej więcej moim wieku. Tak mnie to strasznie męczyło, bo nie miałam zielonego pojęcia, co takiego do tej pory wydarzyło się w spektaklu, co mogło ją aż tak zdegustować. Bardzo mi tego brakuje, bo ja rozumiem, że coś się może nie podobać, ale nie wiem dlaczego i chciałabym z nią porozmawiać. Jasne, że ja nie wiem wszystkiego. Nie znam metody na to, żeby było dobrze, żeby sztuka była udana, wysokich lotów. Mogę błądzić. Chciałabym tylko, żeby ludzie mieli odwagę do wymiany opinii. Jeśli chodzi o interakcje podczas spektakli toruńska publiczność wypada dobrze, chociaż jest to ciągle budzenie. Zdarzało mi się, że podchodziłam do osoby i pytałam, z jakiej jest parafii (podczas „Przedostatniego Kuszenia...” – przyp. red.), a ona na mnie patrzyła i nic nie mówiła. Mówię: „przepraszam, ja do pani” – „ja?” – „tak, tak – pani”. Tak jakby trzeba było ciągle próbować „dopukiwać” się do ludzi, udowadniać, że nie jesteśmy za ekranem. Kolejny raz mogę tylko powiedzieć, że „Przedostatnie Kuszenie Billa Drummonda” było właściwie pierwszym takim super ważnym doświadczeniem zmieniającym mój bieg teatralny. Jednym z tych spektakli, który dawał taką szansę. Zwłaszcza we fragmencie, w którym mówiłam o tych problemach, które mam ja – i myślę, że wielu ludzi. O problemach z wiarą, z Kościołem, z tym, co jest potrzebne w Kościele. Zastanawiając się nad tym, czy to jest w ogóle potrzebne i proponując ludziom spalenie tego wszystkiego i stworzenie czegoś nowego, dochodziłam do momentu, kiedy zadawałam pytanie, które było kulminacją całego mojego monologu: „co, jeżeli Boga nie ma?”. Widziałam, że na samej górze widowni, na końcu ostatniego, najwyższego rzędu, siedzi grupa młodzieży. To jest magiczne miejsce, w którym zawsze się młodzież chce schować na spektaklach. Nie wiem, dlaczego, ale tam jest najdalej, najbezpieczniej, można sobie pochichotać, pogadać, światła w oczy nie rażą. Było tam paru chłopców, którzy przez cały czas sobie coś tam szemrali, dogadywali. (To się pogłębiało wraz moim monologiem.) Nie wiedziałam już, co mam robić, żeby ich przekonać do słuchania, powiedzieć im, że to jest dla mnie strasznie ważne i chciałabym, by dla nich, chociaż na chwilę też stało się ważne. I doszło do tego, że przy pełnej widowni, przy ludziach siedzących na schodach, przedostałam się między kolanami widzów do ostatniego rzędu, do ostatniego miejsca. Doszłam do dwóch chłopców wskazujących od razu trzeciego: „to nie ja, to on, to on”. Popatrzyłam na chłopaka i mówię: „ty, chodź ze mną” – „nie, nie, nie” – „chodź ze mną” – „nie” – „chodź” – wstał i poszedł. Znowu przeszliśmy po tych wszystkich kolanach. To trwało ułamek sekundy. Ja nie wiem, jak i kiedy to zrobiłam. Z chęci niestracenia tego chłopaka wyciągnęłam go na sam dół, usadziłam między krasnalami, gdzie było jeszcze troszeczkę miejsca i, skoro tam już siedział, bezpośrednio jemu zadałam pytanie: „a co, jeżeli Boga nie ma?”. Wyraz oczu tego chłopaka był bezcenny. Cisza, cisza, cisza, „nie wiem”. Ta bezradność była bezcenna. Wiem, że potem, przed aneksem, ta grupa młodzieży się zbierała, dziewczyny mówią: „chodźcie, chodźcie”. Chłopcy z kolei: „no co ty, pierwszy raz coś ciekawego w teatrze się dzieje, zostajemy”. Alicja, nasza inspicjentka, opowiadała mi potem, że on stał z boku. Chłopcy sobie powtarzali, co się wydarzyło, a on nie był w stanie z nimi o tym żartować. Poszedł na aneks, czyli coś go musiało jednak zaintrygować w tym wszystkim. To są dla mnie najwspanialsze momenty w spektaklu. Mam nadzieję, że wskazany przeze mnie chłopak nie będzie wspominał tego ze wstrętem, lecz wręcz przeciwnie. Może dotarło do niego, że my, aktorzy, też jesteśmy ludźmi i to jest jakaś wspólna rozmowa.

A czym dla Ciebie dziś jest teatr? Czy uważasz, że masz realny wpływ na kreowanie światopoglądu takiego chłopaka, takiego widza, który wyszedł ze spektaklu?

Tak, ale to też zależy od tego, na co przyjdzie i na jakim jest etapie. Zdaję sobie sprawę z tego, że chociażby „Body Art”, który teraz gramy, dla niektórych ludzi może być ważny, dla niektórych nie. Jest sporo ludzi młodych, którzy powiedzą, że to już wszyscy wiemy, że przyjaciela można sprzedać, gdy się ma ku temu okazję. Że przyjaźń nie jest tak cenna, jak interes. Ale są grupy, które chcą posiedzieć, posłuchać o tym. Mam nadzieję, że ten teatr, dając do myślenia, coś zmienia w życiu. Nie tylko naszym, ale też tych ludzi, przychodzących do niego. Mam nadzieję, że sztuka jest potrzebna, chociaż nie jest to łatwa wiara. Ciągle staram się walczyć o to przekonanie w sobie. To jest oczywiste, że bez chleba i wody nie przeżyjemy. Nie wiem, czy byśmy przeżyli bez sztuki. Być może, że na dłuższą metę nie. Ale – miesiąc bez sztuki? Damy radę. Nie wiem tylko, czy będziemy wtedy w stanie odczuć przyjemność życia.

Twoje życie artystyczne nie ogranicza się do sceny Teatru im. Wilama Horzycy. Powiesz nam coś o innych projektach, w których bierzesz udział?

Przyznam, że trudno jest mi łączyć pracę w teatrze z czymkolwiek innym, ponieważ dla wielu produkcji jestem niedyspozycyjna. Jest milion pięćset aktorów w Warszawie i różnych innych miastach, którzy po prostu siedzą i czekają na okazję. Musi się znaleźć ktoś, kto bardzo chce akurat ze mną coś zrobić, żeby była szansa na kombinowanie w moim planie zajęć. Na szczęście od czasu do czasu jeszcze udaje mi się coś zrobić z Teatrem Wiczy. Zdarza mi się również złapać pojedyncze dni zdjęciowe w filmie czy w serialu, co jest też bardzo cennym doświadczeniem. Praca przed kamerą wymaga większej subtelności środków, a jednocześnie ogromnej sprawności, powtarzalności i cierpliwości. Wiadomo przecież, że na planie filmowym mniej się gra, a więcej się czeka. Być może teraz dojdzie do skutku kolejne filmowe doświadczenie, czyli projekt Marcela Woźniaka. Czekam na to z niecierpliwością, bo pomysł miał bardzo fajny i na szczęście był jedną z tych osób, które powiedziały: „to ty masz tutaj coś do zagrania, ja wierzę, że ty masz u mnie zagrać”. Mam nadzieję, że dzięki jego entuzjazmowi uda się połączyć moje zajęcia z planem filmowym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz