wtorek, 18 czerwca 2013

Epitafium dla Harryhausena (1920 – 2013)


Przybyły z Wenus Ymir, zielonkawa i obmierzła kreatura wciąż rośnie i rośnie. Chaos w Wiecznym Mieście. Marynarka Stanów Zjednoczonych toczy bitwę z radioaktywnym Krakenem pod zniszczonym Golden Gate Bridge. Niewyobrażalnych rozmiarów dwugłowe pisklęta, cyklop, zionący ogniem smok. Sindbad i Jazon. Uzbrojona w miecze armia szkieletów, monstrualny krab, jednorożec i latające spodki. Pojedynek tytanów.

Jeden z Tytanów opuścił nas, maluczkich, 7 maja bieżącego roku. Ray Harryhausen. Strącony do Tartaru w wieku 92 lat. Znany tym, którym znany być powinien, a kochany i wielbiony przez miliony nie zdające sobie sprawy z tego, kogo w rzeczywistości darzą kinofilskim uczuciem. Harryhausen, mistrz animacji poklatkowej, niestrudzony eksperymentator, którego wyniki badań i poszukiwań w dziedzinie efektów specjalnych zawsze były pozytywne, trafne, pchające świat filmu wciąż do przodu. Windował produkcje Columbii, MGM, braci Warner z klasy B do klasy A. Kultowy kicz? Nie żartujmy, bo czymże jest film, jeśli nie jednym wielkim efektem specjalnym? Harryhausen był człowiekiem kina, jego esencją i sensem.

Urodzony w Los Angeles, już jako nastolatek będący pod wpływem „King Konga” (1933) Coopera i Schoedsacka próbuje sił w animacji stworzonych przez siebie modeli. „Zdaje Pan sobie sprawę, że zniechęca mnie Pan swoimi kompetencjami?” powiedział po zobaczeniu amatorskich prób Harryhausena Willis H. O’Brien, główny animator „Zaginionego świata” („The Lost World”; 1925) Harry’ego Hoya i wspomnianego „King Konga”. Objęty jego protekcją wkracza w świat amerykańskiej animacji, która od tej chwili nie będzie już taka sama. Współpracuje z George’m Palem nad unikatową techniką Puppetoon, rozwija technikę split-screen aż w końcu… „This is Dynamation!”. Hasło to krzyczy lektor kilkakrotnie (nie zdołamy go zapomnieć) w zwiastunie „7. podróży Sindbada” („The 7th Voyage of Sindbad”; 1958) z wytwórni Columbia Pictures. Dynamation, technika własna Harryhausena jest niezwykle efektowna, a zarazem niezwykle prosta. Polega na projekcji akcji żywego planu (dajmy na to z Laurencem Olivierem jako Zeusem) na ekran, przed którym stawia się animatorski stół z modelami (na przykład model Hydry) przeznaczonymi do wprawienia w ruch. Za stołem stawiano matową szybę uzupełnioną stosownymi obrazami w celu nadania przestrzeni głębi. Kamera rejestruje, klatka po klatce, arcydzieło animatora. Tak właśnie, arcydzieło animatora, tego trybika w seryjnej produkcji, technika. Bo kto pamięta nazwiska reżyserów „Latających talerzy” („Earth vs. The Flying Saucers”; 1956), „Jazona i Argonautów” („Jason and the Argonauts”; 1958), „Tajemniczej wyspy” („Mysterious Islands”; 1961), „Doliny Gwangi” („The Valley of Gwangi”; 1969) czy „Zmierzchu tytanów” („Clash of the Titans”; 1981)? Po seansie owacja na stojąco i wołanie: „Autor! Autor!”.

Nostalgia i kult retro? Lev Manovich, pisząc o paradoksach współczesnej techniki cyfrowej w błyskotliwym tekście „Park Jurajski i realizm socjalistyczny”, stwierdził, że współczesna animacja komputerowa, za pomocą której Spielberg w swoim filmie starał się wpisać przyszłość w teraźniejszość, prowadziła do paradoksu socrealistycznego. Była zbyt prawdziwa. Harryhausen nad prawdę stawiał zasadę „nie kłamać”. Tworzenie świadomej i sugestywnej iluzji, to nie to samo, co nieograniczone możliwości dzisiejszego kina, w którym triumfy święci prewizualizacja. Nawet Manovich, nestor Nowych Mediów nie podniesie ręki na prehistoryczne gady z „Milion lat przed naszą erą” („One Million Years B.C.”, 1966)[1]. A wiemy przecież, że rosyjski teoretyk nie wartościuje.

„Bez niego nie byłoby «Gwiezdnych wojen»”, rzekł podobno ongiś George Lucas. To nie ulega wątpliwości, nie byłoby wielu filmów Lucasa, Spielberga, Zemeckisa, Dantego. Lecz czemu wszelkie mainstreamowe media informując nas o śmierci Mistrza tak tytułowały swoje oschłe epitafia/newsy? Nobilitacja przez negację? Nie byłoby „Gwiezdnych wojen”, gdyby nie Méliès, gdyby nie Verne, gdyby nie malowidła z Lascaux. Pełen podziwu i szacunku dla geniusza, z którym przyszło nam się rozstać, pokuszę się jednak na bezczelność: nie byłoby Harryhausena bez Harryhausena. Wydobądźmy go z „fordowskiej fabryki snów”.

Ray Bradbury, z którym Harryhausen jako nastolatek oglądał wspomnianego „King Konga”, z okazji 90 urodzin animatora powiedział: „Co było świętego w naszej przyjaźni Ray? Kochałeś mnie i wierzyłeś w moją przyszłość, ja kochałem Ciebie i wierzyłem w twoją przyszłość”. Obu nie ma już wśród nas, ale my nadal wierzmy w ich przyszłość.



Tekst: Piotr Buratyński




[1] Obok Harryhausena pionierem dino-animacji był Karel Zeman z Czechosłowacji i jego nagradzana w świecie produkcja „Wyprawa w przeszłość” („Cesta do pravĕku”, 1955).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz