środa, 3 lipca 2013

Rzeczywiście



Rzeczywiście, w epoce (naszej, o zgrozo), kiedy płacz zastępuje śmiech i na odwrót, trudno jest sobie uświadomić, kiedy książka zaczyna być parodią, a kiedy jakimś apelem – tym bardziej w dobie, w której brak umiejętności pisania nazywa się świadomym zabiegiem artystycznym (toż wszyscy dziś piszą!).

Właśnie to zarzucono autorce „Wojny polsko-ruskiej” po napisaniu jej ostatniej książki zatytułowanej „Kochanie, zabiłam nasze koty”. Powieść ta spotkała się z krytyką wynikającą raczej z zawieszenia
ogólnie pojętych wątków patriotycznych czy też narodowych – autorka skupiła się na przedstawianiu życia młodych ludzi w całkiem zwyczajny, lekki czy wręcz popowy sposób. Należy jednak uświadomić sobie, że jest to obraz ukazany w krzywym zwierciadle, czego niektórzy zwyczajnie nie przyjmują do wiadomości, uznając pisarkę za autorkę jednej książki (wiadomo której, wspomnianej już powyżej).

Czytając „Kochanie...” nasuwa się wniosek, że jest to swoisty gombrowiczowski blues, w którym dodatkowo zwierzęta społeczne rozpatrywane są przez „gonadyczny pryzmat”. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście „piękna łydka”, potem „dobra muzyczka”, do tego sacrum ściera nam się z profanum w swoim odwiecznym i nieprzerwanym tańcu (break dance?). Świat ukazany przez Masłowską to świat
należący do kobiet. To one prowadzą tu narrację, widzimy wszystko ich oczami, to one wkładają nam w ręce „yogalife”, narzucają patrzenie na „ich” życie z „ich” perspektywy.

Przed nami trzy różne panienki borykające się ze swą kobiecością, ale i męskością zarazem, która przejawia
się w potrzebie dominacji oraz chęci posiadania drugiego człowieka – to właśnie niemożność zrealizowania potrzeb – fizycznych jak i emocjonalnych – zmusza je do ciągłego dezynfekowania rąk, łapczywego chwytania się wszelakiego rodzaju relacji, a także pogrąża je w zazdrości. Oczywiście nie znaczy to, że
w powieściowym świecie nie pojawiają się żadni mężczyźni. Oni „istnieją” w tej amerykańskiej pseudorzeczywistości.

Jak najbardziej sobie istnieją, ale służą raczej jako dodatek do tła, gdzieś tam się pojawiają, coś tam niby robią, po czym znikają tak szybko, jak tylko mogą (za sprawą pisarki), komplikują sytuację, przeszkadzają, ale są również nieodłącznym elementem fabuły, choć prawie się o nich nie mówi (cóż za dyskryminacja!). Jeden z bohaterów typu „samiec” sprawia, że pierwsze rozdziały nabierają sensu (po czasie) – choć to żaden „macho”, tylko zwykły hungarysta – nic więcej o jego tożsamości nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć, bo światek kręci się wokół kobiet, a mężczyzna gubi się gdzieś w tym wirze.

Narracja Masłowskiej jak zwykle powstaje z lotnych połączeń wyrazowych i skojarzeń biorących się z języka mówionego; te zbitki są niezwykłe w swojej „zwykłości”, a do tego uzmysławiają, że to właśnie takim językiem posługujemy się na co dzień, bez silenia się na wyszukane metafory (ostatnio gdzieś przeczytałam, że wszyscy posługujemy się „masłem” i nie jest to znowuż taka nieprawda).

To wszystko to całkowita poza (nie pozuje pisarka, nie książka pozuje, a słowa pozują!) na styl współczesnych artystów przeceniających amerykanizację ponad polskość; książka ta aż prosi się,
by zostać nazwana „modną”. Mnóstwo w niej makaronizmów, które jednak nie wadzą, paradoksalnie budują dystans.Co typowe dla autorki – wszystko szczegółowo wyobrażalne. Nawet ten cały „lynchowski sen”.

To powieść ta nie jest żadnym narzędziem do walki z zanikającym poczuciem tożsamości narodowej, absolutnie jej nie dyskryminuje w dyskusji nawet na ten temat (tak samo jak toruńskich pisarzy nie
przekreśla to, że nie piszą o Koperniku). Chociaż oczywistym jest fakt, że dla autorki, uwypuklające pewne ciągoty współczesnego człowieka do jak najprostszej i najprzyjemniejszej autoidentyfikacji, czasem do granic absurdu, te problemy są nadal widoczne.

Tekst: Ewelina Kaszkowiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz