wtorek, 6 maja 2014

Kultura, społeczeństwo... polityka?

fot. MR

Po co nam ona? Tak mocno się nam narzuca każdego dnia - gdy otworzymy lodówkę, okno, tablet...

Ale może problem polega na tym, że ta „polityka” nam narzucana jest odarta z wszelkich istotnych treści i media niezależne, takie jak nasze pismo, mogą delikatnie zasugerować inne rozumienie polityki... Nie skupiając się na sensacji, nie chcąc też na siłę narzucić swojej wizji świata, a próbując pokazać, że prawdziwa troska o to, co nas otacza, co współtworzymy, jest czymś więcej niż niemądrymi przepychankami tanich cyników zwanych politykami.

Ostatnio pod wpływem polemicznych opinii odnośnie umieszczenia w niedawnym numerze „Menażerii” ukraińskiej flagi, a z drugiej strony – przez skrupuły wynikające z mej niezgody na umieszczenie w miesięczniku ogłoszenia dotyczącego spotkania określającego się bardzo wyraźnie po jednej ze stron naszego bieżącego dyskursu politycznego, zastanawiałem się, gdzie powinna leżeć ta granica albo raczej - pogranicze, za którym stajemy się kolejną tubą propagandową, ale bez wejścia na jego teren chowamy się w miękkiej, wygodnej otulinie hipokryzji, puszczając w świat komunikat, że nie mamy żadnych poglądów...

Inna sprawa, że w naszej redakcji reprezentowane są różne opcje. Jeszcze nikt się nie pokłócił, ale bardzo jasno widać rozbieżności. Uczciwe zatem rozwiązanie polegałoby na podpisywaniu się każdego autora pod prezentowanymi – nawet kontrowersyjnymi – poglądami, bez próbowania rozszerzania pola ich rażenia na całą, liczną dość, redakcję. I tu biję się w pierś...

Ostatnia lekcja ukraińska pokazała, że zaangażowanie w politykę ludzi, którzy są na co dzień przekonani, że powinni siedzieć cicho, ma sens. Głębszy niż podejrzewaliśmy. I dla osób współtworzących naszą redakcję, które w okresie nieco podobnych zajść w naszym kraju były dziećmi albo nastolatkami, stanowi to bezcenne repetytorium. Życzmy naszym ukraińskim Korepetytorom podobnych sukcesów do tych, które udało się osiągnąć na naszych wyszehradzkich obszarach; a sobie życzmy Szczęśliwego Nowego Roku nr 2 „Menażerii” - w którym komercja, sensacja ani jakiekolwiek podobne pokusy nie odwrócą kolejności, w której kultura jest na pierwszym miejscu, zaraz za nią, wynikająca z niej jasno (choć wciąż skromnie reprezentowana na naszych łamach – ale obiecuję poprawę), troska o sprawy społeczne i dopiero przez taki pryzmat – trochę bardziej odporny na wspomniane wyżej pokusy - postrzegana polityka.

Marek Rozpłoch

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wideo jest esencją

Ilustracja: Sabina Sokół

Podczas „Nocy Wideoklipów” w toruńskiej „Od Nowie”, gdzie prezentowano klipy biorące udział w 22. Yach Film Festiwalu, spotkaliśmy się z organizatorem festiwalu Yach Film Festiwal, Yachem Paszkiewiczem.


- Festiwal Yach Film, którego jest Pan twórcą, od wielu lat prezentuje i docenia twórczość rodzimych artystów wideo. Jak zapowiada się przyszłoroczna edycja?

23. Festiwal Yach Film już się zaczął, za pośrednictwem zaprzyjaźnionego portalu Klipon. Internauci mogą oddawać swoje głosy na zgłaszane prace. Na razie mamy 5 prac, zresztą bardzo interesujących, bo są to klipy między innymi: dla zespołu Dick4Dick autorstwa Grzegorza Nowińskiego, dla mnie bardzo duży odlot, nowy animowany klip dla Grzegorza Skawińskiego. Nadesłane prace od razu publikujemy na portalu Klipon, który przechadza się po ścieżkach Yach Filmu, zasadą Cyber Yacha jest co miesięczna prezentacja klipów oraz głosowanie internautów, dzięki któremu wyłaniany jest zwycięzca.

- W jaki sposób ograniczacie nadużycia w oddawaniu głosów? Czy poszczególni widzowie mogą oddać jeden czy kilka głosów?

Mamy specjalny program uniemożliwiający szturmowanie na hura jednej pracy i głosowania na jakiś niesamowity przebój. W tym roku (2013 r. przyp. red.) nagrodę Cyber Yacha zdobył zespół Lemon, który nie jest w moim guście muzycznym, trochę przypomina mi Feel'a, pamiętajmy jednak, że każdy ma swoje gusta. Natomiast klip, który został zrealizowany do ich piosenki, wymagał dużego poświęcenia od ekipy filmowej. Odwiedzili wiele miejsc na świecie, angażując ludzi do happeningu polegającego na wybraniu tego, co jest im najbardziej niezbędne, np. miłość, pieniądze itp. Jest to bardzo ciekawy pomysł i podoba mi się, że internauci dorastają do tego, aby docenić dobre wideo, a nie głosować na wielki przebój pod tytułem: "makarena”. Widzowie doceniają świeżość i umiejętność łączenia i oscylowania między popem a poważniejszą sztuką.

- Czy każda praca wideo, stworzona nawet do tak zwanej muzyki popularnej, jest sztuką?
Uważam, że wideoklip jest sztuką i w takiej kategorii należy o nim myśleć. Wszyscy producenci wytwórni fonograficznych, którzy przybywają na mój festiwal, starają się mi wmówić, że wideo to forma promocji, reklama, ale są w błędzie. Nie można przecież tylko pokazywać powierzchowności muzyka pod tytułem: "dobrze wyglądam przed kamerą", tego, że jest ładnie ubrany lub, jeżeli chodzi o kobiety, wyróżniać jedynie ich seksapil, to jedynie komercyjne zabiegi mające na celu przyciągnięcie widza, sprawienie, aby nie przełączył kanału. Ja tak nie myślę i, robiąc Yach Film, staram się pokazywać tę przestrzeń wideoklipu artystycznego, który dotyka zupełnie innych sfer, wchodzi w obszar intymności z dziełem, jakim jest muzyka.

- Czy twórcy wideo ciężko jest uciec od czysto promocyjnych zabiegów i zrealizować w pełni swoją wizję?
Artysta, który tworzy wideoklip, zawsze pozostaje w cieniu artysty tworzącego muzykę. Zawsze musi on dochodzić kompromisu z wytwórnią fonograficzną, musi spierać się z producentami, kreatorami, którzy na końcu powiedzą mu: "Stary, zatrzymaj się, nie możesz robić tutaj swojego widzimisię tylko coś, co sprawi, że wszyscy pokochają artystę, pójdą na jego koncert i kupią płytę". I tutaj jest ten najważniejszy styk, jak w przypadku ruchów tektonicznych, stykają się dwie idee i wtedy wybuchają wulkany. Sądzę, że zawieranie kompromisów jest właśnie sztuką robienia wideoklipów. Jeżeli znajdą się osoby przystępne, gotowe dać więcej wolności w tym kompromisie artyście, to mogą powstać dzieła, takie jak np. Czesław Śpiewa Miłosza "Postój zimowy". Zresztą klip ten jest dziełem wybitnym, broniącym się na pewno przed upływem czasu, historia uniwersalna pokazana z takim filmowym sznytem. Z drugiej strony, klip promocyjny, który jest tak naprawdę produktem, tworzy tylko aurę pomagającą w reklamie muzyki, płyty, prezentuje jakiś nowy sposób realizacji, efekt, ale nie wnosi żadnej długotrwałej wartości. Taki klip utrzymuje się na fali przez trzy miesiące, po czym znika i przepada, zostaje przebity przez większą kartę i zastąpiony czymś nowym.

Na moim festiwalu i pokazach, które organizuję, staram się pokazywać klipy, które zachowają swoją świeżość nawet za te 15 lat. Wspomniany już "Postój zimowy" czy prace Krzysztofa Skoniecznego są tak naprawdę filmami, dobrze zrealizowanymi, z oryginalną wizją autora i będą długo aktualne.

- Często się zdarza, że klip w pewnym sensie przebija muzykę, oglądamy niektóre wideo dla nich samych, pomijając często warstwę dźwiękową…
Ja bardzo lubię oglądać klipy nieznanych mi wykonawców. Pokazałem np. pracę do utworu "Od dzisiaj" artystki MoMo. Kompletnie nie wiem, skąd ona jest, dla mnie zjechała wprost z kosmosu, ale artysta, który chciał przedstawić swoją kreację do jej utworu, zrobił to znakomicie. Dziewczyny były fajnie umalowane, cała scenografia świetnie grała, rzecz dzieje się na złomowisku, niesamowita aura. Dla mnie jest to artyzm sam w sobie. Utwór, jak dla mnie, nie za bardzo fajny, taki typowy pop, ale ta właśnie kreacja wizualna, w połączeniu z tą muzyką, dała niesamowity efekt. Od polskiej muzyki oczekuję, żeby odważniej działała w przestrzeni wideo. Chodzi mi o to, aby klip nie przedstawiał tylko ujęcia gitary, machania instrumentem, tupania nogą, zbliżeń na struny i na stopę perkusji i gdzieś tam ujęcie wokalisty. Należy wchodzić w kreacje totalne, nie wizualizować warstwy dźwiękowej w taki ostentacyjny, dosłowny sposób. Zwróćmy uwagę na świetną polską animację tradycyjną, dzięki której doganiamy cały świat, przebijając czasem nawet animację 3D. Wspaniałe rzeczy, nadal tworzone techniką poklatkową, przy użyciu plasteliny czy kreskówki są znakomite, posiadają swojego oryginalnego ducha i wymagają wielu godzin pracy animatora. Nasza animacja stoi bardzo dobrze w świecie wideoklipu czy filmu i tutaj nie ma wstydu. Natomiast często zdarza się, że w wideoklipie, kiedy muzyka jest słaba, to wideo może ją podreperować lub odwrotnie. Najlepiej, oczywiście, aby obie te warstwy były super i docierały do ludzi swoim przesłaniem.

- Yach Film od zawsze stawiał na artystów alternatywnych, zarówno muzyków, jak i twórców wideo próbujących pokazać się szerszej publice...

I tu muszę powiedzieć, że źle na tym wyszedł, ponieważ finanse festiwalu są w opłakanym stanie, ale ja nie poddaje się i, z duszą na ramieniu, cały czas kontynuuję tę ścieżkę. Zostałem kiedyś wezwany na dywanik do wytwórni fonograficznej, której producenci zostali obrażeni przez zespół Sweet Noise, który zdobył u mnie pierwszą nagrodę. Wybuchł skandal, dla mnie straszna akcja pod tytułem: „jak artysta może krytykować producenta, że ten ostatni nie idzie drogą sztuki tylko komercji?”. Próbowano wtedy zapędzić Yach film do produkcji telewizyjnej na żywo, gdzie widzowie mieli wysyłać smsy i wygrać samochód. Chciano w ten sposób złagodzić sprawę, zatuszować, założyć jakiś kaganiec mnie i artystom, z którymi współpracuję. Odżegnałem się od tego, miałem przez to kłopoty, popadłem w rozmaite konflikty, ale w dalszym ciągu kontynuuję mój festiwal. Wygląda to tak, że co roku budzę się pewnego dnia rano i odbieram jakieś 3 może 4 telefony z pytaniem: "Yachu, czy robisz ten festiwal?". Odpowiadam, że nie wiem, jak to będzie w tym roku, czy uda mi się, ale zawsze zachęcam do nadsyłania prac. Nagle dochodzi do momentu, kiedy zaczyna się wrzesień i ja nagle mam zgłoszonych 200 prac i wtedy, wbrew wszystkim przeciwnościom losu, realizuję festiwal. Artyści w tym roku tłumnie przybyli na Yach Festiwali, między innymi: Dawid Krępski, Mela Melak, Krzysztof Skonieczny. Otrzymałem wiele pochwał za moją inicjatywę.

- Wiadomo, że kwestia finansów jest zawsze problematyczna w działaniach kulturalnych i artystycznych. Pański festiwal radzi sobie jednak z tymi problemami. Jak przebiega proces organizacyjny takiego przedsięwzięcia?
W tym roku po raz pierwszy zrezygnowałem z pomocy finansowej miasta. W dzisiejszych czasach, kiedy pojawiają się możliwości dofinasowania z Unii Europejskiej, jakieś granty itd., opieranie się na tym przestaje mieć w pewnym momencie sens. Tyczy się to zarówno organizacji festiwali, jak i tworzenia wideoklipów. Pokazywałem świetny teledysk L.U.C & Trzeci Wymiar - Kosmostumostów, gdzie jacyś ufonauci przylecieli na Ziemię i przyczynili się do powstania Wrocławia, Słowian. To klip, w którym widać tę polemikę pomiędzy artystami a urzędasami, którzy, dając swoje pieniądze, oczekują jakichś laurów dla miasta. I tutaj ta współpraca zadziałała, idea kompromisu sprawdziła się. Z drugiej strony, w moim przypadku, po latach współpracy z urzędami, zauważyłem, że jednak nie chodzi o to, żeby ktoś stał za Twoimi plecami i mówił, co robić, jakie wideoklipy wybierać, co kreować. Trzeba umieć powiedzieć: "Sorry, ale najważniejszy jest artysta, który przesyła do mnie pracę". Ciężko jest utrzymać zainteresowanie wideoklipem ludzi, którzy mogą wspomóc finansami, nadal istnieje przekonanie, że sztuka wideo to niszowa sprawa. Dwa razy wręczałem i dwa razy byłem nominowany do Fryderyka za moje prace dla Big Cyca i duetu Maleńczuk-Waglewski, w zeszłym roku zaś jury Fryderyków odpuściło sobie nagrodę za wideoklip. Stwierdzili, że nie są na tyle silni, aby kontynuować tę ideę i pozostawili całą sferę wideoklipów mnie i Yach Filmowi. Kiedyś zostałem namówiony, aby zrobić konkurs wideoklipów o zasięgu międzynarodowym. Robiłem to przez 3 lata, ale to jest zbyt wiele do ogarnięcia. Pięknie jest spotkać emisariuszów kultury z innych krajów, którzy przyjeżdżają z wideoklipami, sam też podróżowałem, ale uświadomiłem sobie, że najważniejszy dla mnie jest ten klip polski, który wymaga weryfikacji. Twórcy naszych wideoklipów, jak wspomniałem, pozostają anonimowi i zawsze ten splendor przechodzi na artystów- muzyków. Podoba mi się pomysł wydawanych na zachodzie płyt Directors Label, gdzie prezentuje się dzieła wybranych twórców wideo. Kilku z tych wielkich gościłem na festiwalu, np. Tima Pope'a, który stworzy ponad trzydzieści klipów dla The Cure. Chętnie przyjechał, wręczyłem mu nagrodę, przeprowadził warsztaty. Przybył również Terence Bulley, autor klipów dla Depeche Mode, Pink Floyd i Grace Jones i wielu innych. Ci wspaniali autorzy są pod wrażeniem polskiego wideoklipu. To bardzo motywujące.

- Jak idea powinna przyświecać twórcom naszego rodzimego wideoklipu?
Szczególnie chciałem przedstawić przesłanie Zbiga Rybczyńskiego, z którym się kolegujemy. On sam wdarł się do początkującego MTV i nagle zrealizował około 120 klipów przez 4 lata. Jego prace były naprawdę pionierskie, jeżeli chodzi o technikę i jej artystyczne wykorzystanie. Słynny klip do "Imagine" Johna Lennona jest po prostu mistrzowski. Sam Rybczyński popadł ostatnio w tarapaty właśnie z urzędnikami, związane ze studiem, które chciał założyć i prowadzić. Ale jest to człowiek niosący w sobie ducha wideoklipu. Wzruszył mnie kompletnie przesłaniem do młodych twórców. Opowiadał, że kiedy zaczynał współpracę z MTV i dostał już parę nagród, zadano mu pytanie, czego spodziewa się po tej nowej, raczkującej stacji. Odpowiedział, że chciałby, aby dotarła ona do krajów Europy Wschodniej, a chodziło mu o Polskę. Chciał, aby artyści tworzący w naszym kraju użyli sztuki wideoklipu jako oręża w walce ze złem i tymi wszystkimi niedobrymi rzeczami, z jakimi musimy się mierzyć. I rzeczywiście, nawet dzisiaj, oglądamy wideoklipy, które wpisują się w to przesłanie. Przedstawiają bowiem te miejsca w naszym kraju, gdzie wciąż żyje się źle.

-Dzisiaj wideo może dotrzeć do każdego z nas za pośrednictwem Internetu, nie ma ograniczeń, a MTV przestaje nadawać muzykę. Co sądzi Pan o tych zmianach?
Dzisiaj powstała tak zwana nacja 2.0., czyli ludzi odbierających rzeczywistość za pomocą Internetu, nieoglądających telewizji, z wszystkimi jej śmieciami, mogących samodzielnie wybierać, co chcą oglądać i kiedy. Sądzę, że jest to dobre zjawisko, zwłaszcza w czasach, kiedy serwuje nam się bardzo dużo migających obrazków, podczas gdy sami powinniśmy wytyczać sobie indywidualne ścieżki we własnym odbiorze.

- Czy zauważył Pan zależność pomiędzy wideoklipami a miejscem, w którym powstają? Czy można wyróżnić grupy wideoklipów, których styl i forma świadczą o pochodzeniu?
To jest trudne pytanie, bo z wideo jest jak z malarstwem. Istnieje wiele stylów, abstrakcjonizm, malarstwo figuratywne i również mamy malarzy niedzielnych, czyli ludzi, którzy po prostu lubią malować i sprawia im to przyjemność i nie można mieć do nich pretensji, bo każdy tworzy taką sztukę, jaka mu się podoba. Jeżeli ktoś pięknie maluje kwiaty, to zostawmy go w tej dekoracji i podobnie w wideoklipie, ktoś świetnie portretuje piękne kobiety, dobrze je oświetla, charakteryzuje, itp., to też go zostawmy, bo on robi świetną rzecz. Nie możemy mówić takim twórcą, że ich sztuka jest banalna, bo ludzie potrzebują miłego wizerunku artysty, te klipy mają sens pod tytułem: "ładnie wyglądam i ładnie śpiewam". Warto jednak, tworząc wideo, starać się przekazać wartości, emocje, poruszyć tematy warte zaprezentowania. Wracając do Rybczyńskiego, swoje przesłanie do twórców wideo podsumował dość wyraziście, aby nie tworzyć czegoś, co opowiada o "dupie Maryni”, czyli o niczym.

- Ważne zatem jest poważne podejście realizatorów, twórców do wideoklipu i potraktowanie tej sztuki jako wyraźnego nośnika, którego nie można lekceważyć, bo to, co raz dobrze stworzone, pozostanie w sercach i umysłach widzów na zawsze.


Tak, szczególnie mogę o tym powiedzieć na przykładzie zwycięzcy 22. Yach Film Festiwal, czyli wspomnianym klipie Czesław Śpiewa Miłosza "Postój zimowy". Jest to tak naprawdę opowieść filmowa, dzieją się tam zwroty akcji zachodzące w sekundach, oglądamy projekcje całego życia bohatera. Gdyby ten klip rozcieńczyć, dodać dialogi i każde z ujęć powydłużać, powstałby wspaniały film fabularny. Dlatego uważam, że wideoklip jest taką esencją filmu i pokazuje, jak, w krótkim czasie i przy wsparciu muzyki, można przekazać widzom wspaniałe i ważne treści. Tworząc wideoklip należy pamiętać, aby walczyć z przeciwnościami i nie dać się wpędzić w pułapkę producenckiej cenzury. Należy uparcie dążyć do realizacji swojej wizji, razem z artystami, do muzyki, którą tworzymy.

- W tym miejscu proponujemy zakończyć rozmowę…

Dziękuję bardzo i polecam przybycie oraz nadsyłanie swoich prac na 23. Yach Film Festiwal.

Z Yachem Paszkiewiczem rozmawiali Michał Kowalski i Magda Strzyżyńska.











środa, 23 kwietnia 2014

Beksińskich portret własny



Od samego początku wiemy, jak zakończy się ta opowieść czy raczej dwie historie, których oddzielić niepodobna. Syn popełni samobójstwo w wigilię Świąt, tuż przed końcem dwudziestego stulecia. Ojciec sześć lat później zginie od dwudziestu ciosów kłutych, w przeddzień swoich siedemdziesiątych siódmych urodzin.

Zdzisława Beksińskiego, ojca, znamy z mrocznych fotografii, grafik i rysunków szokujących często „sadystyczną pornografią”, obrazów o mglistych pejzażach i ruinach miast wypełnionych tłumach zdeformowanych ni to ludzi, ni potworów. Znamy jako artystę, który po sprzedaniu Japończykom prac za milion dolarów, przyćmił u schyłku PRL-u sławą innych artystów. Za sprawą książki dowiadujemy się także o Jego innowacyjnych i pełnych rozmachu projektach nadwozi dla "Autosanu", pomysłach zbyt „imperialistycznych” dla władz, by mogły być poważnie brane pod uwagę, realizatora „dzienników fonicznych” i zapisów video. Poznajemy samotnika, który nie lubił podróży i nie bywał na wernisażach swoich wystaw, którego życie upływało w sterylnej pracowni przy sztalugach, w otoczeniu najnowszego sprzętu; dziwaka, który używał tylko dwóch kompletów ubrań (jednego do malowania, drugiego do podejmowania gości), ale i kochającego męża, który po śmierci żony, żywił się tylko gotowymi daniami, popijanymi Pepsi.

Tomasza Beksińskiego, syna, znamy jako autora kultowych audycji w radiowej Dwójce, a następnie Trójce, które kształtowały gust muzyczny całego pokolenia; tłumacza ścieżek dialogowych serii z Jamesem Bondem, Monty Pythona, filmów grozy i westernów, autora felietonów "Opowieści z Krypty" publikowanych na łamach pisma "Tylko Rock". Za pośrednictwem Grzebałkowskiej poznajemy go także jako wstającego o godzinie trzynastej kochliwego i bezkompromisowego nudziarza, który terroryzował najbliższych; fascynującego się śmiercią i wampiryzmem; szokującego pomysłami (jako nastolatek rozwiesił w Sanoku klepsydry o swojej śmierci), kreatywnego uciekiniera w świat filmu i muzyki,.

Książka „Beksińscy. Portret podwójny” Grzebałkowskiej to wciągający reportaż, gotowy scenariusz na mroczny, kasowy film o sławnym artyście i jego synu, znanym dziennikarzu muzycznym, o dużych pieniądzach i gadżetach, o miłości i nienawiści, zbrodni i tajemnicy. Autorka, która ukończyła historię, jest reporterką "Gazety Wyborczej" i laureatką nagrody Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne, ujawniła dobry warsztat oraz rzetelne podejście do tematu. Swoja pracę oparła na odręcznych listach i e-mailach Beksińskich, dzienniku pisanym i „dzienniku fonicznym”, artykułach, wywiadach telewizyjnych i radiowych, a przede wszystkim na rozmowach przeprowadzonych z bliskimi obu bohaterów. Talent reporterski uwidoczniła w umiejętnym stopniowaniu i podsycaniu napięcia oraz rekonstrukcji codzienności. Odmalowała obraz prowincjonalnego, krępującego Sanoka, z którym Beksińscy związani byli od pokoleń; Warszawy, w której mieszkali od 1977 r., ale także kadrów z Krakowa, Katowic i Rzeszowa. Dokonała zapisu przemian, od szarego PRL-u, gdzie trzeba było zmagać się z bylejakością i walczyć o przydział farb, po pstrokaty, wolny rynek, który oferował najnowsze nowinki techniki, zwłaszcza te niepotrzebne. Nie zabrakło w książce momentów humorystycznych, jak zaproszenie od Prezydenta Kwaśniewskiego skierowane do Zygmunta, zamiast Zdzisława Beksińskiego czy opisu palenia suszonych łupin banana w zastępstwie liści marihuany, w wyniku czego zamiast odjazdu, nastąpiło cierpnięcie nóg u „pociągających”.

Udało się pokazać Beksińskich z krwi i kości, zwykłych i zupełnie niecodziennych ludzi z wszystkimi ich fobiami i natręctwami, obu naznaczonych emocjonalną blokadą, odbieraną jako przesadny egocentryzm. Jeden ze znajomych Beksińskiego powie, że „Zdzisław wypluwał demony z siebie na obrazy. A Tomek nie. W nim to wszystko siedziało.” W książce o Beksińskich dotykamy czegoś, co nas niepokoi, a może i budzi grozę, bo każdy z nas przeżył swój Sanok, każdy czuł się bezsilny i każdego z nas dopadały zmory.



Sławomir Majoch



Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret podwójny”
Wydawnictwo Znak
Kraków 2014

piątek, 4 kwietnia 2014

Czeski Verne w Baju



Nie ulega wątpliwości, że miks powstały z nietypowej książki Juliusza Verne’a i czeskiego poczucia humoru może być istną mieszanką wybuchową! Przed trzydziestu laty „Tajemnicę zamku w Karpatach”, tuż po międzynarodowym sukcesie komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, zekranizował Oldřich Lipský – i do dziś w Czechach teksty z jego filmu „Tajemnica…” krążą w języku potocznym, tak jak w Polsce po „Seksmisji”. Można się więc było spodziewać, że będzie filmowo, „…będzie zabawa, będzie się działo…” – ale konwencja półopery i komediowego romansu gotyckiego w Teatrze Baj Pomorski – to już autentyczna eksplozja śmiechu i rewelacyjnej zabawy!

Czarodziej z Nantes w „Tajemniczym zamku w Karpatach” odszedł mocno od swych klasycznych kanonów powieści z pogranicza przygody czy wczesnej science fiction i wprowadził czytelników w wyraźnie gotycki romans, a właściwie transylwański trójkąt miłosny z tragicznym finałem. Adaptując powieść na scenę Baja Pomorskiego Vit Perina – autor scenariusza, zawęził ten pikantno-drastyczny wątek do zabawnej komedii z elementami czeskiej parodii i absurdalnym poczuciem humoru. Powstało widowisko bardzo spójne i kończące się jednak szczęśliwie, wszak Czesi i Słowacy nie chcieli wcale straszyć toruńskich siedmiolatków. Reżyser i autor scenografii do przedstawienia – Marek Zákostelecký zadbał przy tym idealnie, by całość zamknąć w koherentnym obrazie filmowo-teatralno-operowym, a właściwie półoperowym (jak dowiadujemy się już w tytule). Nie udałoby się to tak wspaniale, gdyby nie udział w projekcie wybitnego słowackiego kompozytora Vratislava Šrámka, który do spektaklu stworzył wspaniałe „pół-libretto”!

Ale o czym opowiada "Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland"? Francuski prekursor science fiction oparł intrygę swej powieści nietypowo: na miłości Hrabiego do Stilli Alsanty, porwanej przez złego Barona Gorca do złowrogiego zamku, u którego stóp mieści się wioska zamieszkała przez przerażonych sąsiedztwem rozkosznych wieśniaków. Wolą trzymać się od zamku z daleka, gdyż sama wyprawa w jego pobliże grozi wielkim niebezpieczeństwem… Zbyt wielu szczegółów nie zdradzę, by nie psuć Państwu świetnej zabawy, uspokoję jednak rodziców, iż bez obaw mogą zabrać swe pociechy do Baja Pomorskiego, gdyż wszystko kończy się dobrze – nie tak jak u pana Verne’a. Sami przy tym bawić się będą równie wyśmienicie, gdyż skosztują w nim świata swych dziecięcych przygód z książkami Verne’a, przyrządzonego przez tak lubianych Bajowych aktorów, według przepisów zaskakujących i przezabawnych.

Marek Zákostelecký zebrał w tym przedstawieniu aktorów bukiet wyjątkowy, jak przystało na żywą zabawę mroczną historią prosto z Transylwanii, i to z dużym przymrużeniem oka. Właściwie wszystkim należałoby oddać sprawiedliwość, gdyż idealnie dostroili się do „Tajemniczego zamku…”, ale przede wszystkim, podnieść piękną rolę Marty Parfieniuk-Białowicz – Stilli, cudnie śpiewającej arie i świadomej swego operowego talentu. Dalej, przyklasnąć interesująco odtworzonej przez Jacka Pysiaka postaci Hrabiego Franciszka Teleka – dotkniętej uroczym dydaktyzmem i romantyczną miłością, lecz jednocześnie nieświadomej czyhających na nią niebezpieczeństw, przed którymi ostrzega go wierny sługa Quido Rocko (Krzysztof Grzęda). Ponadto, nie sposób nie zauważyć komicznie nawiedzonej narratorki półopery – Kustosz Bożeny (Edyta Łukaszewicz-Lisowska), jakby wyrwanej z „Pana Samochodzika i Templariuszy” Nienackiego; także zapomnieć wywołującej ból brzucha ze śmiechu Dominiki Miękus, w roli Mirioty – niemej narzeczonej Leśnika Ruperta (Mariusz Wójtowicz) oraz córki sołtysa (Jacek Pietruski), czy absolutnie ludycznych sióstr syjamskich (Grażyna Rutkowska-Kusa i Agnieszka Niezgoda). Są też mieszkańcy groźnego zamczyska: teutoński wynalazca Orfanik (Andrzej Korkuz), Robot Mirka (aż trudno uwierzyć, że to żywa Anna Katarzyna Chudek) i wreszcie ekscentryczny Baron Gorc (Krzysztof Parda), który swą rolą zachwycił najmniej. Może to wina charakteryzacji, tłumiącej jakże świetną mimikę aktora.

W tym spektaklu został wydobyty ton genialnej czeskiej satyry z nutą reżyserskiej przekory wobec osobliwej powieści Juliusza Verne’a – gotyckiej i nieco wampirycznej. Nie ma się zupełnie czego obawiać i warto dać się porwać rodzinnie w świat tajemnic zamku, sympatycznie zamkniętego w Bajowej szafie. Szczególnie teraz, gdy na co dzień traktujemy wszystko zbyt poważnie!

Aram Stern



Juliusz Verne, "Tajemniczy zamek w Karpatach,
czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland"
reż. i scenografia: Marek Zákostelecký
premiera 1 grudnia 2013
Teatr Baj Pomorski

Pod słońcem Portugalii



Prawda stara jak świat – aby uporać się czy to z zalęgłymi w duszy demonami, czy twórczą niemocą, czy też zwykłą, codzienną „trudną sprawą”, trzeba po prostu wyjechać i zmienić otoczenie, w którym będzie można spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy, z większym dystansem i z całkowicie odmiennego punktu odniesienia. To prawda stara i zużyta jak świat. Ale czasami właśnie takie zużyte motywy najlepiej się sprawdzają w klasycznych i dobrze opowiedzianych historiach. Tak jest właśnie z „Portugalią”, w której Cyril Pedrosa przedstawił nam zapadającą w pamięć historię młodego człowieka i jego trafnych oraz tych nienajlepszych życiowych wyborów.

Fabuła. W większości przypadków najważniejsza składowa utworu. W „Portugalii” zaś to dosłownie i w przenośni historia z życia wzięta (sic!). Mamy tu – bliskie sytuacjom z rzeczywistości Cyrila Pedrosy – dzieje Simona Muchata oraz ograny i starty już przez wieki (zapowiedziany we wstępie) motyw podróży – zarówno tej sentymentalnej, jak i czysto poznawczej (bo na kanapie w kapciach raczej nikt nie dowie się o sobie zbyt wiele). Podróż w „Portugalii” obok poznania siebie służy też głównemu bohaterowi do odnowienia – zagubionych gdzieś po drodze – więzi z rodziną. Te rodzinne portrety, obrazy zagmatwanych relacji Simona z ojcem, kuzynami, wujkami itd. to jeden z mocniejszych atutów portugalskiej historii. Pedrosie udało się tu bardzo celnie odmalować nasze codzienne zmagania i próby znalezienia wśród najbliższych tej cennej nici porozumienia. Dla Simona jest to o tyle trudne, że sam nie potrafi odnaleźć się w świecie, a dodatkowo cierpi na brak jakiejkolwiek motywacji do działania. Nie pisze, irytuje go otoczenie, niszczy nawet swój długoletni związek. Jest nie tyle zagubiony, co po prostu zobojętniały na wszystko, zawieszony w działaniu, w gąszczu niepodjętych decyzji, z których nie jest jeszcze gotów wyjść. Co w takiej sytuacji zrobić? Panaceum na życiowy marazm może okazać się właśnie podróż „prorodzinna” – najpierw na południe Francji, a następnie do Portugalii – aby spróbować odnaleźć siebie i swoje korzenie, które rosną coraz bardziej w odbywanych przez bohatera rozmowach i snutych, pełnych bliżej nieokreślonej nostalgii, wspomnieniach. Tak w wielkim skrócie można streścić fabułę historii Simona, którą autor podzielił na trzy „nierówne” części – różne zarówno pod względem formy, jak i przekazywanych treści. Razem z Simonem, jego myślami i atmosferą postrzeganego przez niego otoczenia uczestniczymy bowiem w wielkim akcie metamorfozy, i to nie tylko samego bohatera! Rzadko kiedy się zdarza, że jesteśmy świadkami równoczesnej transpozycji podmiotu oraz kompozycji/konstrukcji utworu. Ostatnio zrobił coś takiego Joseph Gordon-Levitt w swoim debiucie reżyserskim „Don Jon” (Best Film, 2013). W przypadku „Portugalii” to niestety zarazem wielka zaleta, jak i jej pewna skaza, ponieważ autor w ostatniej części trochę niechcący zmarnował dobrze nastrojony motyw.

Dwa pierwsze rozdziały komiksu to czas wspomnianego już wyżej zawieszenia i zobojętnienia Simona, który powoli, krok po kroku, układa w sobie otaczający świat. To również miejsce licznych rozmów i unoszącej się nad nimi nostalgii, która dodatkowo – wtórując tematowi/treści historii – oddana jest przez Pedrosę w odcieniach bardzo chłodnych, acz intensywnych, czasem wręcz ciemnych i zgaszonych. Kadry (w większości) są tu tak wyraźne, jak opowiadana historia. Bliskie życia, emocjonalne i pełne eksperymentów z tonacją, oddającą trafnie wszystkie nastroje bohatera. Tylko miejscami kreska jest niedokończona, urwana czy zbyt cienka, żeby była dostrzeżona na pierwszy rzut oka (tu upatruję metaforę wspomnianego zawieszenia głównego bohatera pomiędzy rzeczywistościami – tą ogólną i osobistą). Wszystko jest tu przemyślane i pod każdym względem dopracowane, dlatego tym bardziej żal, że historia w trzeciej części tak drastycznie i niewłaściwie zmienia nie tylko tor, ale i sam środek lokomocji/wyrazu/formy, wpadając przy tym w koleiny łatwych i jasno rozrysowanych rozwiązań. Można bowiem zapytać, dlaczego gdy bohater odnajduje wreszcie życiową równowagę, dostajemy od razu kadry z ciepłymi barwami oraz ledwo naszkicowane, rozmyte kontury postaci, przedmiotów i krajobrazów, które tworzą jakby jeden wspólny element, absolutną i nieznośną wręcz spójnię przedstawianej rzeczywistości (taki zabieg nudzi już po kilku stronach). To tak jakby autor chciał nam powiedzieć, czy raczej wskazać palcem – patrzcie, jakie to wszystko jest piękne, jasne, radosne, ze sobą połączone. Tak piękne, że nawet otaczający nas świat traci swoją ważność, jawność, dokładność i ostrość (czyt. problemy), a obcy język nie stanowi bariery, jest raczej dźwięcznym i harmonijnym obrazem miejsca, w którym przebywamy i które naturalnie wchłaniamy. To tak jakby ciekawe i warte namysłu były jedynie stany naszego rozedrgania, nieprzystosowania... A przecież wcale tak nie jest.

Reasumując: z jednej strony, muszę przyznać, jestem pod wrażeniem zastosowanych przez Pedrosę technik i konsekwentnie dopracowanej koncepcji całości, tej swoistej zabawy z „kolorowaniem” treści, z drugiej jednak uważam, może i trochę intuicyjnie, że forma ostatniej części zburzyła nieco tak dobrze skonstruowaną opowieść, i że na koniec – poprzez zastosowanie przez autora właśnie tych ciepłych barw i dość jasnej wymowy – jedynie obniżyła temperaturę całej opowieści. Dla mnie to jedyny zgrzyt „Portugalii”, przez większość pewnie nawet nieuznany. Ostatecznie Cyril Pedrosa stworzył dość lekką w wymowie, niemoralizującą, bezpretensjonalną i zachwycającą wizualnie opowieść o poszukiwaniu siebie i własnej tożsamości. A jest to nie lada sztuka, biorąc pod uwagę podjęty temat – z jednej strony pompatyczny, z drugiej zaś trącący banalnością. Niewielu bowiem potrafi znaleźć w sobie zdrowy dystans nie tylko do otaczającego świata, ale przede wszystkim do samego siebie. Cyril Pedrosa wyszedł z tej historii obronną ręką (a nawet dwiema, i tylko trochę nazbyt spalonymi zbyt ciepłym słońcem Portugalii).

Szymon Gumienik
"Portugalia" Ciril Pedrosa
Wydawnictwo: Timof i cisi wspólnicy, 2013

wtorek, 25 marca 2014

Nowe

Mój nowy wujek, z którym pani Grażynka pisze felietony, wymyślił temat, który cioci nie przypadł do gustu. Powiedziała ona, że „nowinki technologiczne na pewno są niezmiernie ciekawym zjawiskiem w kinie, nic jednak nie dorówna prawdziwym emocjom, jakie potrafi wzbudzić kino artystyczne, nie mając ani centa na produkcję”. A na to mój tata powiedział, że po prostu nie kuma bazy. Ale ja jestem w stanie zrozumieć stanowisko mojej filmowej patronki. Zresztą dorośli powiedzieli, ku mojemu zdziwieniu, że mój poprzedni felieton o Bergmanie bardzo się spodobał. Zdziwiłam się głównie dlatego, że ktokolwiek to przeczytał, bo z moich obserwacji wynika, że ludzie czytają „Wysokie Obcasy”, a nie „Menażerię”. Tak właśnie dorośli gadają do dziecka, jak do głupiego.

Tak czy siak, nowe technologie w kinie nie są mi obce, bo właściwie to innych technologii w kinie nie znam, więc co nieco napiszę.

Mistrzostwo animacji w tej kwestii to zna nawet każde dziecko. Każdy zna, kto widział sierść kotka ze „Shreka” albo włosy „Meridy Walecznej”, albo suchą skórę zwierząt pustynnych w „Rango”. Animatorzy tak potrafią pokazać rzeczy, że nawet minionki wyglądają na prawdziwie. Ale proszę zwrócić uwagę, że nie jest to też taka nowość, bo w „Śpiącej królewnie” sukienka królewny tak faluje na powietrzu, jakby była to moja sukienka, prawdziwa, a to był rok czterdziesty piąty, jak tę bajkę zrobili. Swoją drogą to bajki niby mają być dla rozbudowania wyobraźni, a to tak wszystko się prawdziwe robi, że trochę się gubię już, jakie w końcu jest to zamierzenie twórcze. One wyglądają na prawdziwsze, żebym bardziej w nie uwierzyła?

A z kolei na festiwalu Animacji w Poznaniu, jak byłam z rodzicami, to usłyszałam, co mojej mamie podczas wywiadu powiedział taki pan, Michaił Gurevich. On bardzo mądrze powiedział, że animacja niby jest niszowa, a tak naprawdę to animacja zjada film, bo film właściwie staje się już animacją, tylko aktorzy zostają prawdziwi na tym ekranie. Sprawy więc, jak zwykle, mają się różnorako, mam nadzieję kiedyś to zrozumieć.

No więc o czym zatem warto napisać, bo już niewiele miejsca mi zostało. A więc żeby nie gadać o oczywistościach takich, jak kino cyfrowe czy kino 3D - o tym pewnie zresztą napisze, jak zwykle w przewrotny sposób, mój nowy wujek - postanowiłam przybliżyć zmiany w kinie dokumentalnym związane np. z helikopterami i super kamerami.

Albowiem przez długi czas filmy dokumentalne , przyrodnicze były filmami ciekawymi, bo widzieliśmy na nich te nowe rzeczy i zwierzęta. Ale teraz, jak oczy ludzkie widziały już wszystko, na pewno przyznają mi państwo rację, że formuła filmu przyrodniczego się wyczerpała. Ileż można oglądać słonia, co się ochlapuje wodą. Poza tym widziałam już też Marrus orthocanna, rybę-wędkarza, ośmiornicę Grimpoteuthis, ćmę Argema, która nie ma otworu gębowego i nigdy nie je nic, a nawet Brazilian Threehopper (niestety, do tego filmu nie miałam polskich napisów) oraz gatunki, które jeszcze nie mają nazwy. No więc stacja BBC postanowiła wydać pieniądze na ten nowy super sprzęt, co im zrobi pierwszy film dokumentalny w HD. Stacja wydała też pieniądze na superludzi, bo film jest nie tylko superancki, ale i również bardzo mądry, to znaczy ma mądry sposób opowiadania. Owszem, nowe rzeczy się tam widzi, co się ich wcześniej nie oglądało, ale pan, co do nas z ekranu mówi trzyma się ciekawszych tematów niż losy słoni, jak np. zimne miejsca na ziemi albo polany, czyli niby tematy właśnie nudne. A tam okazuje się, że same ciekawe rzeczy się kryją, ale ciekawe nie dlatego, że są ciekawe, tylko dlatego, że są ciekawie opowiedziane. Bo nie trzeba od razu np. zwierząt pokazywać od urodzin do śmierci, tylko malutki kawałeczek o nich. Albo w ogóle nie musi być o zwierzętach. No i tam tak właśnie jest, co ma być i nie ma, co ma nie być.

A komu się wydaje, że to się dobrze ogląda tylko dlatego, że jest ładnie i nowe miejsca, to niech np. obejrzy kolejny film w HD “Blue planet”, który właśnie zrobiony jest po staremu, czyli jak dla dzieci: jak jest temat wielkiego kwitnienia glonów, to wymyślili, że raz pokazują, co się dzieje w tym miejscu z glonami, a potem, że wieloryb już się tam wybiera, i on się tam wybiera, i wybiera, bo ma daleko, a w międzyczasie się wiele rzeczy o tym wielorybie dowiadujemy, i nie jest to wcale na miejscu.

Trochę mi brakuje jeszcze słownictwa i filmoznawczego autorytetu, żeby profesjonalnie sprawy opisać, jak to jest zrobione, czyli powiedzieć o sposobach prowadzenia wątku przyrodniczego w tej produkcji zrobionej najlepszym sprzętem i jak metody narracyjne są innowacyjne, i jakiej dobrej sprawie ten wydatek BBC posłużył, ale mniemam, że jak ktoś obejrzy, to zrozumie.

Aha, a te filmy, o których piszę, nazywają się “Planet Earth”.



poniedziałek, 24 marca 2014

Podsumowanie filmowe roku 2013




Hubert Smolarek i Piotr Buratyński

Zachęcamy do zapoznania się z dwoma skrajnie subiektywnymi podsumowaniami filmowymi roku 2013. Dwóch toruńskich kinomanów o zupełnie odmiennych gustach, w skrótowej formie, wedle kilku wybranych kategorii, podsumowuje dla „Menażerii” to, co działo się w kinach w roku ubiegłym. Forma, na którą się zdecydowaliśmy, wydać się może czytelnikom dyskusyjna, tak samo jak kształt wypowiedzi wynikający z jej rygoru. Niemniej, zdecydowaliśmy się skrótowo opisać - mimo przeciwności - to wszystko, co nas w kinie urzekło lub po prostu zniesmaczyło. Luis Buñuel zachęcał kiedyś wszystkich, aby na chybił trafił, wedle tego, co podyktuje pióro, wskazać garść swoich upodobań i niechęci. Podążając za słowami mistrza, to właśnie czynimy. Zachęcamy do zapoznania się z oklaskiwanymi przez nas filmami. A jeśli chodzi o filmy, które zdecydowaliśmy się zanegować… tym bardziej zachęcamy do ich obejrzenia. A następnie do dyskusji.



Hubert Smolarek

Najlepsze filmy roku 2013:



Rok 2013 w kinie uważam za delikatnie lepszy niż 2012, aczkolwiek nadal z trudem przychodzi mi wyłapywanie dzieł, które okazały się naprawdę znakomite. Dlatego też przy swoich wyborach kierowałem się niekiedy sentymentem, a niekiedy własnym „widzimisie”.

Shin-sae-gye” (reż. Hoon-jeong Park) – koreański thriller to zdecydowany numer jeden w moim zestawieniu. Doskonale skonstruowany scenariusz, ciężki klimat (jak to zwykle bywa u Azjatów), a wszystko to doprawione nostalgiczną muzyką znakomitego Yeong-Wook Jo (autora ścieżek dźwiękowych do m.in. trylogii zemsty). Shin-sae-gye to typowy przykład perfekcyjnie zrealizowanego kina gangsterskiego, które korzystając ze sprawdzonych schematów, wprowadza widza w mroczny świat podziemia. Na zakończenie warto odnotować, że obrazem debiutującego na stanowisku reżysera Hoon-jeong Parka zainteresowali się Amerykanie i już zakupili prawa do remake’u (plagiatu?). Sądząc po potencjale tej opowieści i mając w pamięci losy „Infiltracji”, możemy spodziewać się powtórki z historii.

„Wyścig” („Rush”; reż. Ron Howard) – w przypadku dzieła Rona Howarda trudno jest mi być obiektywnym. Filmu wyczekiwałem już od dawien dawna, jako fan Formuły 1, wnikliwie śledziłem wszelkie informacje na jego temat, niemniej obraz, który miał być tylko szybką rozrywką, okazał się dziełem pełną gębą. Starannie odwzorowany nastrój lat 70-tych, świetne aktorstwo (aby docenić kunszt realizatorski wystarczy obejrzeć autentyczne nagrania Jamesa Hunta i Nikiego Laudy) i przede wszystkim błyskotliwe dialogi wystarczyły, abym wyszedł z kina zachwycony. Bezpretensjonalna, inteligentna, efektowna (ale nie efekciarska) rozrywka na najwyższym poziomie. Zaiste świetny to film dla każdego widza w każdym wieku.

P.S. Po seansie naszła mnie refleksja, jaki to ogromny potencjał drzemie w sporcie i jak rzadko filmowcy sięgają po tak autentyczne i inspirujące historie – Hollywood jakimś dziwnym trafem pokochało tylko boks.

„Kraina Lodu” („Frozen”; reż. Chris Buck, Jennifer Lee) – i drugi wybór „sentymentalny”. Wychowany na filmach Disneya, jako dorosły już, skompletowałem sobie wszystkie kanoniczne, pełne metraże, nie dziwota zatem, że smutna opowieść, która jest parafrazą „Królowej Śniegu”, tak bardzo przypadła mi do gustu. Po fatalnych produkcjach z początku XXI wieku („Kurczak Mały”, „Rodzinka Robinsonów”) Disney odzyskuje formę i wraca do korzeni. Znów realizuje filmy w oparciu o wspaniałe baśnie, opakowując to wszystko urokliwą muzyką (powiewem świeżości okazali się „Zaplątani”). Nieprzypadkowo „Kraina Lodu” już dziś okazuje się drugim najbardziej dochodowym obrazem z owej wytwórni.

Największe rozczarowania 2013 roku:

“Szklana Pułapka 5” („A Good Day to Die Hard”; reż. John Moore) – litości. Klasyczna trylogia doczekała się coraz gorszych i gorszych kontynuacji. O ile czwarta część była jeszcze przyzwoita, o tyle „piątka” jest jakąś parodią kina w ogóle. Film bez fabuły, nakręcony w jakiejś dziwnej, zimnej, szaroburej i nieprzyjemnej dla widza kolorystyce, pozbawiony typowego dla serii humoru, bez charyzmatycznego terrorysty i ciętego dowcipu Johna McClane’a. Nie wskażę ani jednego elementu, który mógłby choć odrobinkę obronić ów obraz. Nawet początkowa sekwencja pościgu po ulicach Moskwy, która miała wciskać widza w fotel, okazała się klapą.

“The Last Days on Mars” (reż. Ruairi Robinson) – irlandzko-brytyjski film science-ficiton? Brzmi intrygująco, prawda? Pamiętając m.in. „Moon” i kilka innych kameralnych filmów tego nurtu, które ładnie nawiązują do klasycznych opowieści fantastycznych w stylu Lema, Wellsa bądź Dicka, spodziewałem się wciągającej i przejmującej historii. Otrzymałem pozbawiony klimatu „horrorek” i głupawą bieganinę za czymś co przypomina zombie.

„Gangster Squad: Pogromcy mafii” („Gangster Squad”; reż. Roben Fleischer) – kolejny film dla nikogo, bo trudno określić mi, kto tak naprawdę miał być odbiorcą tego dzieła. Tematyka i gwiazdorska obsada (takie stężenie znanych nazwisk to naprawdę rzadkość) mogły sugerować nawet kolejnego „Ojca Chrzestnego”. Niestety, pierwsze zapowiedzi pokazały wybuchową papkę połączoną z zupełnie niepasującą do epoki, hip-hopową muzyką. Już wtedy plany realizatorów wydały się podejrzane, choć miałem nadzieję, że zwyczajnie chcieli nakręcić zwyczajny, efektowny zwiastun. Ostatecznie dostaliśmy film, który nawet jako lekka rozrywka, nie sprawdza się zbyt dobrze – ni to wciągający sensacyjniak, ni to przejmujący dramat. Wielkie nic.

Zaskoczenia na plus:

“Wielki Gatsby” („The Great Gatsby”; reż. Baz Luhrmann) – pierwszy z dwóch wytypowanych przeze mnie w tej kategorii obrazów. Najnowsza ekranizacja prozy Fitzgeralda zaskoczyła urokliwą, cukierkową wręcz scenografią i ciekawą stylizacją muzyczną. Sam film nie jest wyjątkowy, ale doskonale się sprawdza w niedzielne wieczory, kiedy leżąc pod kocykiem, czujemy czasem potrzebę obejrzenia czegoś zwyczajnie ładnego i wciągającego.

„Sztanga i Cash” („Pain & Gain”; reż. Michael Bay) – a to swoiste odkrycie roku. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że słynący z efekciarskich wydmuszek Michael Bay nakręci tak odważny i różnorako stylistycznie obraz. Film, który zapowiadał się jako zwyczajna komedia, okazał się bardzo zaskakującym i na swój sposób przygnębiającym dziełem, w wielu momentach epatującym brutalnym, czarnym humorem. Brawa dla aktorów za dystans do samych siebie!

Zaskoczenie na minus:

„Kapitan Phillips” („Captain Phillips”; reż. Paul Greengrass) – mam szczerze dość stylu Paul Greengrassa. Rozumiem, że reżyser lubi korzystać z ręcznych kamer, stara się być maksymalnie naturalistyczny i oddać wrażenie „bycia w centrum wydarzeń”, ale doprawdy co za dużo, to nie zdrowo. Coś, co sprawdziło się raz, drugi (m.in. w „Locie 93” czy „Krwawej niedzieli”) i stało się znakiem rozpoznawczym jego twórczości, tutaj zaczyna męczyć, a od trzęsącego się obrazu, obecnego nawet w scenach zwyczajnie niepotrzebnych (ot choćby spokojny obchód po pokładzie statku), widzowi kręci się w głowie. Inne kwestie realizatorskie i scenariuszowe również okazały się co najwyżej przeciętne (razi przede wszystkim wydźwięk polityczny dzieła).

„Baczyński” (reż. Kordian Piwowarski) – zapowiadany jako hołd dla poezji w ogóle, różnoraki stylistycznie obraz okazał się nadymanym od snobizmu filmem, który puentowany w żenujący sposób przez artystów-samozwańców (uczestników slamu poetyckiego), wydaje się raczej krytyką tego odłamu sztuki. Połączenie paradokumentu, współczesnych zdjęć ze wspomnianego już slamu, rekonstrukcja wydarzeń z zadatkami na solidny film fabularny nie przynosły oczekiwanego efektu. Oglądając „Baczyńskiego” wcale a wcale nie poczułem jego poezji, nie nabrałem szacunku do jego postaci, a jego gamoniowata postawa (o czym mówią wprost autentyczni bohaterowie tamtych czasów) zarysowuje raczej nieprzychylny portret uznanego skądinąd artysty.

„Tajemnica Westerplatte” (reż. Paweł Chochlew) – i znów zmarnowany potencjał. Film, który wzbudzał kontrowersje zanim ruszyła w ogóle machina produkcyjna, okazał się typowo polską chałą z zadatkami na coś lepszego (chociaż tyle awansuje go o poziom wyżej od upadku ostatecznego, jakim jest „Bitwa Warszawska” czy „Bitwa pod Wiedniem”). Stracono szanse na obudzenie dyskusji społecznej, może nawet zdemitologizowanie postaci niektórych bohaterów. Kuleje także strona formalna, która razi sztucznością i kiczem. Całe szczęście, obraz Pawła Chochlewa przeszedł bez większego echa.


Piotr Buratyński

Najlepsze filmy roku 2013:


„Życie Adeli – rozdział 1 i 2” („La vie d'Adèle”; reż. Abdellatif Kechiche)
– Kechiche rozgromił zeszłoroczną konkurencję festiwalu w Cannes swoim nowym filmem. Podzielił zatem los wszystkich jego poprzednich filmów, które począwszy już od debiutu, zdobywały najważniejsze nagrody filmowe. Choć nie zwykło się już mówić o nowych filmowych arcydziełach, ten film niewątpliwie nim jest. Autor wyprowadza na nowy poziom realizmu nie formę filmu o homoseksualizmie, ale właśnie formę melodramatu w ogóle, który jest obecnie najbardziej postępowym czy wręcz awangardowym gatunkiem filmowym. To ten film, a nie „Czarna Wenus” stawia w końcu Kechicha wśród najważniejszych twórców współczesnych w typie Hanekego.

„Upstream Color” (reż. Shane Carruth)
– Drugi film najoryginalniejszego chyba współczesnego reżysera z USA. Choć na kolejne swoje totalne dzieło (Carruth zajmuje się jednocześnie reżyserią, zdjęciami, produkcją, montażem, jest autorem scenariusza oraz aktorem) od czasów niezwykłego „Wynalazku” kazał czekać 9 lat, to widzowie otrzymują coś, czego nie można było w kinie zobaczyć od czasu niektórych filmów P. P. Pasoliniego czy Godarda. Tajemniczy film quasi sci-fi, w przypadku którego próba streszczenia i konceptualizacji naraża go/nas na śmieszność. Podążę więc drogą Antonioniego, który twierdził, iż dobry film to taki, którego nie da się opowiedzieć. „Upstream Color” hipnotyzuje.

„Jimmy P.” (reż. Arnaud Desplechin)
– Najważniejszy przedstawiciel współczesnego kina francuskiego powraca z nowym filmem produkcji głównie amerykańskiej, w gwiazdorskiej obsadzie – Benicio Del Toro i Mathieu Amalric. Nie jest on utrzymany w rozpoznawalnym dlań stylu rozbuchanego dramatu obyczajowego, lecz stanowi oparty na faktach zapis relacji samozwańczego psychoterapeuty antropologa i cierpiącego na PTSD indiańskiego weterana drugiej wojny światowej. Paradoksalnie, to jednak film nie o dwóch mężczyznach, a o kobietach. ”Jimmy P.” jest wręcz feministyczny i nawiązuje do Desplechina „Ester Kahn” z 2000 roku. Na podziw zasługuje rzetelne potraktowanie narzędzi i stanu ówczesnych badań antropologicznych i psychologicznych. Wszelkie skojarzenia do „Mistrza” Andersona niewskazane.


Największe rozczarowania 2013 roku:



„W imię…” (reż. Małgorzata Szumowska)
– Szeroko dyskutowany i komentowany przez najróżniejsze opcje ideologiczne film Małgorzaty Szumowskiej utwierdza mnie w przekonaniu, iż jej twórczość, wbrew obiegowej opinii, nie jest czymś w polskiej kinematografii wyjątkowo szczególnym. Wiedziony reklamą i dyskusją spodziewałem się rodzimego „Dziennika wiejskiego proboszcza”, a w zamian otrzymałem populistyczny, a jednocześnie zamknięty na inteligencję widza kicz.

„W ukryciu” (reż. Jan Kidawa-Błoński)
– Trudno mówić o rozczarowaniu w przypadku twórców tak złych (pod względem estetycznym i etycznym) filmów jak „Różyczka” czy „Skazany na bluesa”, gdyż nie spodziewałem się niczego szczególnego po nowym filmie Kidawy-Błońskiego i scenarzysty Karpińskiego. Niemniej film jest na tyle zły, że warto o nim wspomnieć. „W ukryciu” to nagromadzenie absurdów i kiczów scenariuszowych w płaszczu przedziwnej reżyserii, któremu nie pomoże nawet fachowa campowo-postmodernistyczna interpretacja. Porażająca - bo polska - odwrotność tego, co zrobił Kechiche w „Życiu Adeli”.

Zaskoczenie na plus:

„Chce się żyć” (reż. Maciej Pieprzyca) – Biorąc pod uwagę, że ostatni film, który wzruszył mnie w podobny, co dzieło Macieja Pieprzycy, sposób to pochodzący z 1952 roku obraz Vittorio De Sici „Umberto D.”, można uznać „Chce się żyć” za swego rodzaju sukces (przede wszystkim mój osobisty). Tak mądry sentymentalizm jest w polskim kinie piękną nowością. Tym bardziej, że poparty jest doskonałą, profesjonalną filmową robotą w każdym calu.

„Grawitacja” („Gravity”; reż. Alfonso Cuarón)
– Gdybym próbował opowiedzieć komuś, czym jest „Grawitacja”, to mówiąc, że przez godzinę i trzydzieści minut Sandra Bullock i George Clooney dryfują w kosmosie, sypiąc, jak z rękawa, przeciętnymi dowcipami, sam czułbym się z tym niekomfortowo. Oraz zraniłbym ten film. Nie dziwię się, że na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji „Grawitacja”, wyświetlana poza konkursem, okrzyknięta została mimo to największym sukcesem włoskiej imprezy. Mimo patosu i miałkości filozofii w nim zawartej, jest to dzieło niezwykle filmowe, w którym – że tak ujmę – siła ciężkości została postawiona na dzianie się, ruch i atrakcyjny suspens. Hitchcock byłby dumny. Kosmiczne źródło przyjemności, kino, które znowu bawi nas za pośrednictwem oczu, a nie mózgu.

„Don Jon” (reż. Joseph Gordon-Levitt)
– To, co absolutnie urzekło mnie w tej mainstreamowej komedii rodem ze Stanów, to doskonale wywarzona reżyseria, nie szarżująca w rejony Levittowi niedostępne, a jednocześnie zaskakująco przyjemnie bawiąca się konwencją. Scenariusz i decyzje obsadowe zwodzą widza, serwując dozę przyjemnej rozrywki, która pozostaje po prostu rozrywką.

Zaskoczenie na minus:


„Tylko Bóg wybacza” („Only God Forgives”; reż. Nicolas Winding Refn)
– Zdecydowanie największe rozczarowanie ubiegłego roku. Już przy okazji „Valhalla Rising” Refn skręcał ku postmodernistycznej pustce w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, „Drive” potwierdzał te lęki, choć stanowił ciekawą zabawę z formą melodramatu w stylu Jacquesa Audiarda, natomiast „Tylko Bóg wybacza” stanowi przedziwny, kolorystycznie nieznośny hołd dla „Santa Sangre” Jodorowskiego. Refn nie powróci już do naturalizmu pierwszych dzieł, lecz decydując się na komponowanie filmów jak muzyki popularnej, szkodzi swoim scenariuszom. Lub to one szkodzą formie.

Złe gliny (Wrong Cops; reż. Quentin Dupieux)
– Z ciężkim sercem włączam nowy, pełnometrażowy film Mr. Oizo do kategorii rozczarowań. Od czasu prezentacji krótkometrażowej zapowiedzi pod tytułem „Wrong Cops: Charter I” na festiwalu w Cannes z doskonałymi rolami Marka Burnhama i Marilyna Mansona oczekiwałem na rozwinięcie tych pomysłów w dłuższym metrażu. Niestety, w porównaniu z formą krótszą, długi metraż rozczarowuje... niemniej jest to film rewelacyjny, zabawny i oryginalny na tyle, by zachwycał mnie mimo rozczarowania, jakie mi sprawił! Twórca „Wrong” i „Morderczej opony”, dla jednych niestrawny, dla mnie będący jedną z najciekawszych osobistości filmu niezależnego, ma u mnie zawsze olbrzymią taryfę ulgową.