poniedziałek, 24 marca 2014

Podsumowanie filmowe roku 2013




Hubert Smolarek i Piotr Buratyński

Zachęcamy do zapoznania się z dwoma skrajnie subiektywnymi podsumowaniami filmowymi roku 2013. Dwóch toruńskich kinomanów o zupełnie odmiennych gustach, w skrótowej formie, wedle kilku wybranych kategorii, podsumowuje dla „Menażerii” to, co działo się w kinach w roku ubiegłym. Forma, na którą się zdecydowaliśmy, wydać się może czytelnikom dyskusyjna, tak samo jak kształt wypowiedzi wynikający z jej rygoru. Niemniej, zdecydowaliśmy się skrótowo opisać - mimo przeciwności - to wszystko, co nas w kinie urzekło lub po prostu zniesmaczyło. Luis Buñuel zachęcał kiedyś wszystkich, aby na chybił trafił, wedle tego, co podyktuje pióro, wskazać garść swoich upodobań i niechęci. Podążając za słowami mistrza, to właśnie czynimy. Zachęcamy do zapoznania się z oklaskiwanymi przez nas filmami. A jeśli chodzi o filmy, które zdecydowaliśmy się zanegować… tym bardziej zachęcamy do ich obejrzenia. A następnie do dyskusji.



Hubert Smolarek

Najlepsze filmy roku 2013:



Rok 2013 w kinie uważam za delikatnie lepszy niż 2012, aczkolwiek nadal z trudem przychodzi mi wyłapywanie dzieł, które okazały się naprawdę znakomite. Dlatego też przy swoich wyborach kierowałem się niekiedy sentymentem, a niekiedy własnym „widzimisie”.

Shin-sae-gye” (reż. Hoon-jeong Park) – koreański thriller to zdecydowany numer jeden w moim zestawieniu. Doskonale skonstruowany scenariusz, ciężki klimat (jak to zwykle bywa u Azjatów), a wszystko to doprawione nostalgiczną muzyką znakomitego Yeong-Wook Jo (autora ścieżek dźwiękowych do m.in. trylogii zemsty). Shin-sae-gye to typowy przykład perfekcyjnie zrealizowanego kina gangsterskiego, które korzystając ze sprawdzonych schematów, wprowadza widza w mroczny świat podziemia. Na zakończenie warto odnotować, że obrazem debiutującego na stanowisku reżysera Hoon-jeong Parka zainteresowali się Amerykanie i już zakupili prawa do remake’u (plagiatu?). Sądząc po potencjale tej opowieści i mając w pamięci losy „Infiltracji”, możemy spodziewać się powtórki z historii.

„Wyścig” („Rush”; reż. Ron Howard) – w przypadku dzieła Rona Howarda trudno jest mi być obiektywnym. Filmu wyczekiwałem już od dawien dawna, jako fan Formuły 1, wnikliwie śledziłem wszelkie informacje na jego temat, niemniej obraz, który miał być tylko szybką rozrywką, okazał się dziełem pełną gębą. Starannie odwzorowany nastrój lat 70-tych, świetne aktorstwo (aby docenić kunszt realizatorski wystarczy obejrzeć autentyczne nagrania Jamesa Hunta i Nikiego Laudy) i przede wszystkim błyskotliwe dialogi wystarczyły, abym wyszedł z kina zachwycony. Bezpretensjonalna, inteligentna, efektowna (ale nie efekciarska) rozrywka na najwyższym poziomie. Zaiste świetny to film dla każdego widza w każdym wieku.

P.S. Po seansie naszła mnie refleksja, jaki to ogromny potencjał drzemie w sporcie i jak rzadko filmowcy sięgają po tak autentyczne i inspirujące historie – Hollywood jakimś dziwnym trafem pokochało tylko boks.

„Kraina Lodu” („Frozen”; reż. Chris Buck, Jennifer Lee) – i drugi wybór „sentymentalny”. Wychowany na filmach Disneya, jako dorosły już, skompletowałem sobie wszystkie kanoniczne, pełne metraże, nie dziwota zatem, że smutna opowieść, która jest parafrazą „Królowej Śniegu”, tak bardzo przypadła mi do gustu. Po fatalnych produkcjach z początku XXI wieku („Kurczak Mały”, „Rodzinka Robinsonów”) Disney odzyskuje formę i wraca do korzeni. Znów realizuje filmy w oparciu o wspaniałe baśnie, opakowując to wszystko urokliwą muzyką (powiewem świeżości okazali się „Zaplątani”). Nieprzypadkowo „Kraina Lodu” już dziś okazuje się drugim najbardziej dochodowym obrazem z owej wytwórni.

Największe rozczarowania 2013 roku:

“Szklana Pułapka 5” („A Good Day to Die Hard”; reż. John Moore) – litości. Klasyczna trylogia doczekała się coraz gorszych i gorszych kontynuacji. O ile czwarta część była jeszcze przyzwoita, o tyle „piątka” jest jakąś parodią kina w ogóle. Film bez fabuły, nakręcony w jakiejś dziwnej, zimnej, szaroburej i nieprzyjemnej dla widza kolorystyce, pozbawiony typowego dla serii humoru, bez charyzmatycznego terrorysty i ciętego dowcipu Johna McClane’a. Nie wskażę ani jednego elementu, który mógłby choć odrobinkę obronić ów obraz. Nawet początkowa sekwencja pościgu po ulicach Moskwy, która miała wciskać widza w fotel, okazała się klapą.

“The Last Days on Mars” (reż. Ruairi Robinson) – irlandzko-brytyjski film science-ficiton? Brzmi intrygująco, prawda? Pamiętając m.in. „Moon” i kilka innych kameralnych filmów tego nurtu, które ładnie nawiązują do klasycznych opowieści fantastycznych w stylu Lema, Wellsa bądź Dicka, spodziewałem się wciągającej i przejmującej historii. Otrzymałem pozbawiony klimatu „horrorek” i głupawą bieganinę za czymś co przypomina zombie.

„Gangster Squad: Pogromcy mafii” („Gangster Squad”; reż. Roben Fleischer) – kolejny film dla nikogo, bo trudno określić mi, kto tak naprawdę miał być odbiorcą tego dzieła. Tematyka i gwiazdorska obsada (takie stężenie znanych nazwisk to naprawdę rzadkość) mogły sugerować nawet kolejnego „Ojca Chrzestnego”. Niestety, pierwsze zapowiedzi pokazały wybuchową papkę połączoną z zupełnie niepasującą do epoki, hip-hopową muzyką. Już wtedy plany realizatorów wydały się podejrzane, choć miałem nadzieję, że zwyczajnie chcieli nakręcić zwyczajny, efektowny zwiastun. Ostatecznie dostaliśmy film, który nawet jako lekka rozrywka, nie sprawdza się zbyt dobrze – ni to wciągający sensacyjniak, ni to przejmujący dramat. Wielkie nic.

Zaskoczenia na plus:

“Wielki Gatsby” („The Great Gatsby”; reż. Baz Luhrmann) – pierwszy z dwóch wytypowanych przeze mnie w tej kategorii obrazów. Najnowsza ekranizacja prozy Fitzgeralda zaskoczyła urokliwą, cukierkową wręcz scenografią i ciekawą stylizacją muzyczną. Sam film nie jest wyjątkowy, ale doskonale się sprawdza w niedzielne wieczory, kiedy leżąc pod kocykiem, czujemy czasem potrzebę obejrzenia czegoś zwyczajnie ładnego i wciągającego.

„Sztanga i Cash” („Pain & Gain”; reż. Michael Bay) – a to swoiste odkrycie roku. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że słynący z efekciarskich wydmuszek Michael Bay nakręci tak odważny i różnorako stylistycznie obraz. Film, który zapowiadał się jako zwyczajna komedia, okazał się bardzo zaskakującym i na swój sposób przygnębiającym dziełem, w wielu momentach epatującym brutalnym, czarnym humorem. Brawa dla aktorów za dystans do samych siebie!

Zaskoczenie na minus:

„Kapitan Phillips” („Captain Phillips”; reż. Paul Greengrass) – mam szczerze dość stylu Paul Greengrassa. Rozumiem, że reżyser lubi korzystać z ręcznych kamer, stara się być maksymalnie naturalistyczny i oddać wrażenie „bycia w centrum wydarzeń”, ale doprawdy co za dużo, to nie zdrowo. Coś, co sprawdziło się raz, drugi (m.in. w „Locie 93” czy „Krwawej niedzieli”) i stało się znakiem rozpoznawczym jego twórczości, tutaj zaczyna męczyć, a od trzęsącego się obrazu, obecnego nawet w scenach zwyczajnie niepotrzebnych (ot choćby spokojny obchód po pokładzie statku), widzowi kręci się w głowie. Inne kwestie realizatorskie i scenariuszowe również okazały się co najwyżej przeciętne (razi przede wszystkim wydźwięk polityczny dzieła).

„Baczyński” (reż. Kordian Piwowarski) – zapowiadany jako hołd dla poezji w ogóle, różnoraki stylistycznie obraz okazał się nadymanym od snobizmu filmem, który puentowany w żenujący sposób przez artystów-samozwańców (uczestników slamu poetyckiego), wydaje się raczej krytyką tego odłamu sztuki. Połączenie paradokumentu, współczesnych zdjęć ze wspomnianego już slamu, rekonstrukcja wydarzeń z zadatkami na solidny film fabularny nie przynosły oczekiwanego efektu. Oglądając „Baczyńskiego” wcale a wcale nie poczułem jego poezji, nie nabrałem szacunku do jego postaci, a jego gamoniowata postawa (o czym mówią wprost autentyczni bohaterowie tamtych czasów) zarysowuje raczej nieprzychylny portret uznanego skądinąd artysty.

„Tajemnica Westerplatte” (reż. Paweł Chochlew) – i znów zmarnowany potencjał. Film, który wzbudzał kontrowersje zanim ruszyła w ogóle machina produkcyjna, okazał się typowo polską chałą z zadatkami na coś lepszego (chociaż tyle awansuje go o poziom wyżej od upadku ostatecznego, jakim jest „Bitwa Warszawska” czy „Bitwa pod Wiedniem”). Stracono szanse na obudzenie dyskusji społecznej, może nawet zdemitologizowanie postaci niektórych bohaterów. Kuleje także strona formalna, która razi sztucznością i kiczem. Całe szczęście, obraz Pawła Chochlewa przeszedł bez większego echa.


Piotr Buratyński

Najlepsze filmy roku 2013:


„Życie Adeli – rozdział 1 i 2” („La vie d'Adèle”; reż. Abdellatif Kechiche)
– Kechiche rozgromił zeszłoroczną konkurencję festiwalu w Cannes swoim nowym filmem. Podzielił zatem los wszystkich jego poprzednich filmów, które począwszy już od debiutu, zdobywały najważniejsze nagrody filmowe. Choć nie zwykło się już mówić o nowych filmowych arcydziełach, ten film niewątpliwie nim jest. Autor wyprowadza na nowy poziom realizmu nie formę filmu o homoseksualizmie, ale właśnie formę melodramatu w ogóle, który jest obecnie najbardziej postępowym czy wręcz awangardowym gatunkiem filmowym. To ten film, a nie „Czarna Wenus” stawia w końcu Kechicha wśród najważniejszych twórców współczesnych w typie Hanekego.

„Upstream Color” (reż. Shane Carruth)
– Drugi film najoryginalniejszego chyba współczesnego reżysera z USA. Choć na kolejne swoje totalne dzieło (Carruth zajmuje się jednocześnie reżyserią, zdjęciami, produkcją, montażem, jest autorem scenariusza oraz aktorem) od czasów niezwykłego „Wynalazku” kazał czekać 9 lat, to widzowie otrzymują coś, czego nie można było w kinie zobaczyć od czasu niektórych filmów P. P. Pasoliniego czy Godarda. Tajemniczy film quasi sci-fi, w przypadku którego próba streszczenia i konceptualizacji naraża go/nas na śmieszność. Podążę więc drogą Antonioniego, który twierdził, iż dobry film to taki, którego nie da się opowiedzieć. „Upstream Color” hipnotyzuje.

„Jimmy P.” (reż. Arnaud Desplechin)
– Najważniejszy przedstawiciel współczesnego kina francuskiego powraca z nowym filmem produkcji głównie amerykańskiej, w gwiazdorskiej obsadzie – Benicio Del Toro i Mathieu Amalric. Nie jest on utrzymany w rozpoznawalnym dlań stylu rozbuchanego dramatu obyczajowego, lecz stanowi oparty na faktach zapis relacji samozwańczego psychoterapeuty antropologa i cierpiącego na PTSD indiańskiego weterana drugiej wojny światowej. Paradoksalnie, to jednak film nie o dwóch mężczyznach, a o kobietach. ”Jimmy P.” jest wręcz feministyczny i nawiązuje do Desplechina „Ester Kahn” z 2000 roku. Na podziw zasługuje rzetelne potraktowanie narzędzi i stanu ówczesnych badań antropologicznych i psychologicznych. Wszelkie skojarzenia do „Mistrza” Andersona niewskazane.


Największe rozczarowania 2013 roku:



„W imię…” (reż. Małgorzata Szumowska)
– Szeroko dyskutowany i komentowany przez najróżniejsze opcje ideologiczne film Małgorzaty Szumowskiej utwierdza mnie w przekonaniu, iż jej twórczość, wbrew obiegowej opinii, nie jest czymś w polskiej kinematografii wyjątkowo szczególnym. Wiedziony reklamą i dyskusją spodziewałem się rodzimego „Dziennika wiejskiego proboszcza”, a w zamian otrzymałem populistyczny, a jednocześnie zamknięty na inteligencję widza kicz.

„W ukryciu” (reż. Jan Kidawa-Błoński)
– Trudno mówić o rozczarowaniu w przypadku twórców tak złych (pod względem estetycznym i etycznym) filmów jak „Różyczka” czy „Skazany na bluesa”, gdyż nie spodziewałem się niczego szczególnego po nowym filmie Kidawy-Błońskiego i scenarzysty Karpińskiego. Niemniej film jest na tyle zły, że warto o nim wspomnieć. „W ukryciu” to nagromadzenie absurdów i kiczów scenariuszowych w płaszczu przedziwnej reżyserii, któremu nie pomoże nawet fachowa campowo-postmodernistyczna interpretacja. Porażająca - bo polska - odwrotność tego, co zrobił Kechiche w „Życiu Adeli”.

Zaskoczenie na plus:

„Chce się żyć” (reż. Maciej Pieprzyca) – Biorąc pod uwagę, że ostatni film, który wzruszył mnie w podobny, co dzieło Macieja Pieprzycy, sposób to pochodzący z 1952 roku obraz Vittorio De Sici „Umberto D.”, można uznać „Chce się żyć” za swego rodzaju sukces (przede wszystkim mój osobisty). Tak mądry sentymentalizm jest w polskim kinie piękną nowością. Tym bardziej, że poparty jest doskonałą, profesjonalną filmową robotą w każdym calu.

„Grawitacja” („Gravity”; reż. Alfonso Cuarón)
– Gdybym próbował opowiedzieć komuś, czym jest „Grawitacja”, to mówiąc, że przez godzinę i trzydzieści minut Sandra Bullock i George Clooney dryfują w kosmosie, sypiąc, jak z rękawa, przeciętnymi dowcipami, sam czułbym się z tym niekomfortowo. Oraz zraniłbym ten film. Nie dziwię się, że na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji „Grawitacja”, wyświetlana poza konkursem, okrzyknięta została mimo to największym sukcesem włoskiej imprezy. Mimo patosu i miałkości filozofii w nim zawartej, jest to dzieło niezwykle filmowe, w którym – że tak ujmę – siła ciężkości została postawiona na dzianie się, ruch i atrakcyjny suspens. Hitchcock byłby dumny. Kosmiczne źródło przyjemności, kino, które znowu bawi nas za pośrednictwem oczu, a nie mózgu.

„Don Jon” (reż. Joseph Gordon-Levitt)
– To, co absolutnie urzekło mnie w tej mainstreamowej komedii rodem ze Stanów, to doskonale wywarzona reżyseria, nie szarżująca w rejony Levittowi niedostępne, a jednocześnie zaskakująco przyjemnie bawiąca się konwencją. Scenariusz i decyzje obsadowe zwodzą widza, serwując dozę przyjemnej rozrywki, która pozostaje po prostu rozrywką.

Zaskoczenie na minus:


„Tylko Bóg wybacza” („Only God Forgives”; reż. Nicolas Winding Refn)
– Zdecydowanie największe rozczarowanie ubiegłego roku. Już przy okazji „Valhalla Rising” Refn skręcał ku postmodernistycznej pustce w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, „Drive” potwierdzał te lęki, choć stanowił ciekawą zabawę z formą melodramatu w stylu Jacquesa Audiarda, natomiast „Tylko Bóg wybacza” stanowi przedziwny, kolorystycznie nieznośny hołd dla „Santa Sangre” Jodorowskiego. Refn nie powróci już do naturalizmu pierwszych dzieł, lecz decydując się na komponowanie filmów jak muzyki popularnej, szkodzi swoim scenariuszom. Lub to one szkodzą formie.

Złe gliny (Wrong Cops; reż. Quentin Dupieux)
– Z ciężkim sercem włączam nowy, pełnometrażowy film Mr. Oizo do kategorii rozczarowań. Od czasu prezentacji krótkometrażowej zapowiedzi pod tytułem „Wrong Cops: Charter I” na festiwalu w Cannes z doskonałymi rolami Marka Burnhama i Marilyna Mansona oczekiwałem na rozwinięcie tych pomysłów w dłuższym metrażu. Niestety, w porównaniu z formą krótszą, długi metraż rozczarowuje... niemniej jest to film rewelacyjny, zabawny i oryginalny na tyle, by zachwycał mnie mimo rozczarowania, jakie mi sprawił! Twórca „Wrong” i „Morderczej opony”, dla jednych niestrawny, dla mnie będący jedną z najciekawszych osobistości filmu niezależnego, ma u mnie zawsze olbrzymią taryfę ulgową.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz