wtorek, 4 czerwca 2013

Sny, które można było kupić za pieniądze (przy Albertinaplatz 1) - Max Ernst Retospektive



Nie klej czyni kolaż. Tak samo jak surrealizmu nie czyni, nie definiuje eskapizm. Wycofanie się w głąb tego, co z bojaźnią, drżeniem ale i zapierającą dech w piersi fascynacją zwano między innymi podświadomością, nie oznaczało krańcowej negacji jednostki. Owszem, implikuje to niepewność, podejrzliwość. Owszem, wstrząsa to podstawą podmiotu, chwieje nim. Próbuje obalić, lecz jednocześnie czujna jest, by czule go pochwycić. Gdy zapytamy czy surrealizm oraz szereg awangard wczesnego wieku dwudziestego to anarchiczno-destrukcyjne formacje, musimy odpowiedzieć (zwłaszcza z perspektywy czasu), że nie. Prawdą jest, że André Breton pisał w „Manifeście surrealizmu” z 1924 roku: „Strach przed obłędem nie zmusi nas do zatrzymania sztandaru wyobraźni w połowie masztu”. A jednak – choć jako esteta i lekarz nie lękał się „obłędu” – surrealizm, któremu przewodził przez tak wiele lat, któremu nadawał tak wiele tonów i odcieni, za cel obrał sobie utrzymywanie sztandaru w połowie masztu. On i wiernie oddani mu artyści szukali bowiem tej cienkiej, niezwykle trudnej do uchwycenia i zdefiniowania granicy, gdzie funkcjonować może człowiek wyzwolony od mieszczańskich – czy ogólniej – kulturowych konwenansów. Już nie w życiu opresyjnym i skonwencjonalizowanym, takim, jakie je potocznie rozumiemy, lecz jeszcze nie we wrogiej mu rzeczywistości. Wyzwoleniu temu służyły różnorakie teorie i ideologie: początkowe zachłyśnięcie się freudyzmem, marksizmem (który, jak wiemy, doprowadził do większego rozłamu wewnątrz grupy) czy w końcu inspirowanie się ezoteryzmem, mistycyzmem, gnozą i prymitywizmem. Surrealizm, posługujący się charakterystyczną dla siebie retoryką, był w rzeczywistości ruchem wysoce pragmatycznym. Orężem była sztuka. Przykładem twórczość urodzonego w 1891 roku Maxa Ernsta.

Piątego maja zakończyła się w wiedeńskiej Albertinie trwająca od stycznia wielka retrospektywa twórczości Maxa Ernsta, jednego z najwierniejszych wyznawców Bretona, jednego z tych, którzy skierowali sztuki wizualne ku nowym ścieżkom. Obejmowała ona zestaw około 180 dzieł: collage, litografie, szkice, malarstwo olejne, grattage, frottage, dekalkomanie, techniki łączone, rzeźbę, książkę artystyczną. Sformułowane właśnie przez Maxa Ernsta zdanie, którym pozwoliłem rozpocząć swój tekst, doskonale definiuje jego dadaistyczne początki. Zachwyca nie tyle technika, co ujawnienie tkwiących w dziewiętnastowiecznej grafice nowych możliwości wizualnych. Gdyby nie Ernst, nigdy nie rozwinęłyby tak doskonale dzieła Jana Lenicy czy Harry’ego Everetta Smitha. Bretona zachwyca jego collage (któremu Ernst pozostawał wierny przez całe życie, choć podejście doń ulegało licznym przeobrażeniom). Ernst zwraca się ku malarstwu już pod sztandarem wyobraźni surrealistycznej, nie pozwalając się jednak zdominować zbyt rygorystycznemu dla niektórych Bretonowi, wciąż szukając nowych ścieżek. „Ubu imperator” (1923), serie „Petrified City” i „Entire City” (1933-36), „Kuszenie św. Antoniego” (1945) doskonale obrazują przejścia od wyzwolenia imaginacji do wyzwolonych technicznych ekwiwalentów reguł automatyzmu. Z uporem bretonowskiego „szaleńca” eksploatuje wciąż motyw swojego alter ego, Loplop, ni ptaka, ni człowieka. Po raz kolejny zauważamy, że w dojrzałej myśli surrealistycznej to motyw przejściowy występuje jako upragniony środek i cel zarazem. Od wybuchu drugiej wojny światowej, dzięki pomocy Peggy Guggenheim przebywa w Nowym Jorku, gdzie wraz z Duchampem i Chagallem wpływają na rozwój tamtejszej sceny ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Świadomość europejskiej gehenny nadaje jego frottage’owym krajobrazom nowego postapokaliptycznego znaczenia („Europa nach dem Regen”, 1940-42). Jednocześnie Ernst w Sedonie (stan Arizona), gdzie mieszka przez osiem lat z żoną i muzą Dorotheą Tanning, odnajduje żywe krajobrazy ze swoich dzieł. Tam też zwraca się ku rzeźbie (potężne, mityczne totemy i bałwany) i asamblażowi, dziedzinie, w której osiągnął mistrzostwo, nie ustępujące wielkim rzeźbiarzom swoich czasów.

Zakończona wystawa w Albertinie stanowiła nie tylko chronologiczny przegląd prac tego wpływowego i inspirującego człowieka. Dzięki błyskotliwemu zagospodarowaniu przestrzeni wystawienniczej pełnej krzywych luster, napisów oraz dadaistycznych wierszy słyszanych z głośników, traktujemy obszerne labirynty Albertiny jako surrealną podróż w głąb, do wnętrza myśli artystycznej Ernsta. Człowieka wielu talentów, którego rola nie ulegnie umniejszeniu jeszcze długo – wszak nitka łącząca go ze współczesnym konceptualizmem nie jest tak cienka. Pod koniec swojego życia, w 1972 roku Ernst wypowiedział takie oto słowa: „Wystawa Dada! Kolejna! O co chodzi tym wszystkim, którzy chcą z dadaizmu uczynić przedmiot muzealny? Dada to była bomba… potraficie sobie wyobrazić, że zechciano pozbierać kawałki bomby która wybuchła pół wieku temu, poskładać ją i zaprezentować?”. Dzięki wiedeńskiej retrospektywie możemy po 41 latach odpowiedzieć twierdząco. Niezależnie od tkwiącej w pytaniu ironii. Wszak o mocy wielkiej sztuki modernistycznej świadczy właśnie zdolność do wielkiej ironii.

Tekst: Piotr Buratyński

piątek, 31 maja 2013

UCZTA DLA OCZU

Czy dom bez dywanu jest kompletny? 
Pomysł na kolejny „Obiekt pożądania” przychodzi do mnie całkiem naturalnie. To, o czym chcę tym razem pisać, to równocześnie coś, czego sama pilnie potrzebuję. Jest to mianowicie dywan. Podobno można bez niego żyć, czerpiąc estetyczną radość z rysunku drewna podłogi, albo – co dla mnie niepojęte – ciesząc się praktycznością kafli lub wykładziny plastikowej. Dla mnie salon bez dywanu wygląda niekompletnie, meble zdają się chaotycznie rozsypane po pokoju, a podłoga, nawet drewniana, wydaje się duża, pusta i zimna.
Moja historia z dywanem w tle zaczyna się od funkcji. Uprzytulnia on wnętrza i wycisza je, daje poczucie komfortu. Co najważniejsze, czyni z podłogi przestrzeń zamieszkaną – ekstra miejsce do siedzenia, zabawy i relaksu. Z tym użytkowym ujęciem splata się jednak ściśle – i często dominuje – aspekt wizualny, a więc dywan jako element wnętrza, w którym, tak samo jak na ścianach czy w doborze mebli, można wykazać się stylem w urządzaniu własnego „M”. Liczy się więc przede wszystkim kształt, kolor, wzór i faktura.
W projektowaniu dywanów dużo się dzieje. Mimo że w designie każdy materiał ma prawo bytu, jakość reprezentowana przez nieśmiertelną wełnę lub jedwab pozostaje absolutnie na topie i, chcąc utrzymać produkt na najwyższym poziomie, większość projektantów nie ucieka się do tanich włókien sztucznych. Wełna to jednak nie nowość, tylko pewien standard, a sam materiał nie czyni projektu. Liczy się przede wszystkim pomysł, a na wartość docelową składają się kolejne wysmakowane szczegóły, takie jak ręczne wykonanie, powrót do korzeni rzemieślniczych w dziedzinie tkania i farbowania, sprytne nagięcie klasycznych kanonów wzorniczych. Świat przetrząsany jest w poszukiwaniu tego, co rdzennej jest to potem miksowane odważnie z tym, co przynoszą wzory czerpane garściami z każdej dziedziny życia (a, jak zobaczymy, czasem nawet i śmierci). Tematycznie – wyniki takich eksperymentów mogą zaskakiwać, ale produkty te, tak czy inaczej, satysfakcjonują swoimi kompozycjami kolorystycznymi, nietypowym kształtem i mistrzowskim wykonaniem.

Zacznę od Sonyi Winner (sonyawinner.com). Jako designer Sonya przeszła drogę od grafiki do dywanów i widać to bardzo dobrze w jej geometrycznych kompozycjach. Jak sama mówi, tworzy z radością i swobodą metodą prób i błędów. Jej gotowe produkty to mocno nieregularne kształty, zrywające na zawsze z prostokątną połacią dywanu, jaki znamy. To bardzo sprytny zabieg, bo zwielokrotnione rogi, wcięcia i zatoczki pozwalają na wiele różnych orientacji tego samego produktu w przestrzeni, a tym samym – dają szereg unikatowych możliwości zgrania dywanu z meblami. Wizytówką Sonyi Winner są jednak przede wszystkim piękne, soczyste kolory, wspaniale ze sobą połączone. Całe dywany są niby osobne kwadratowe, okrągłe lub trójkątne szkiełka nakładające się na siebie pod światło w pozornym chaosie, tworząc w konsekwencji szerokie pasmo umiejętnie zaplanowanych kolorów pochodnych. Produkty marki Sonya Winner powstają w Nepalu z nowozelandzkiej wełny oraz jedwabiu, a artystka osobiście nadzoruje każdy etap ich produkcji. Tradycyjnie farbowana wełna występuje często aż w 23 kolorach w jednym dywanie, jest też delikatnie zróżnicowana pod względem wysokości włosia, co wzmaga efekt nakładania się poszczególnych elementów. Niektóre krótkie serie limitowane zawierają zaledwie 10 lub 15 egzemplarzy, można też zamówić dowolny wzór w wymarzonym rozmiarze.


 
 „Flat Surgery” to również nieregularny kształt. Dywan autorstwa Mathieu Lehanneur (http://www.mathieulehanneur.fr/) dla Carpenters Workshop Gallery (http://carpentersworkshopgallery.com/) uderza, mimo że to zaledwie kilka prostych, żywych kolorów. Styl będzie tu bardziej przemawiał do wielbicieli komiksu. Dodatkowo, idea przewodnia już na pierwszy rzut oka szokuje, bo tematem są spłaszczone ludzkie narządy. Trzeba więc mieć wielki dystans albo mocne nerwy, tym bardziej że artysta sugeruje dopasowanie zestawu rozjechanych wesolutko wnętrzności do pomieszczeń domowych z nimi powiązanych; tak więc do kuchni polecane są fragmenty układu pokarmowego, w sypialni sprawdzą się organy płciowe, a w wystroju miejsca pracy przyda się rozpłaszczony mózg. Kontrowersyjny temat odbity został w najwyższej jakości wełnie, a kolor wspomagany jest przepiękną fakturą załamań, wgłębień i wypustek, wszystko to przemawia ponad okrutnym tematem i mimo wszystko trafia w mój czuły punkt estetyczny.

Teraz mój ulubieniec od pierwszego wejrzenia, a więc „Losanges Rug” genialnych braci Bouroullec (http://www.bouroullec.com/) dla znanego dywanowego królestwa Nanimarquina (http://www.nanimarquina.com/). Tym razem mamy przed sobą płaski kilim perski, tworzony od podstaw przez afgańskich rzemieślników. Wełna jest więc od podstaw ręcznie wytwarzana, farbowana, a potem tkana z czułością i gęstościa 156 000 pętli na metr kwadratowy. Godny podziwu ogrom pracy i wielowiekowe tradycje, a dla zachodnich konsumentów gwarancja unikatowości każdego egzemplarza z racji lekko odmiennych wyników barwienia, drobnych zmian we wzorach. Wizualnie – dla mnie bomba; wielki romb z powtarzającym się wielokrotnie charakterystycznym wzorem mniejszych, kolorowych lub tylko zarysowanych konturem. W wersji pierwotnej wykorzystano zaledwie trzynaście tradycyjnych wschodnich kolorów, stonowanych i pięknie współgrających z naturalną złamaną bielą surowej wełny. Od niedawna kilim dostępny jest również w monochromie wełnianej bieli i czerni.

W temacie dywanów Polacy również mają czym się pochwalić, jak chociażby firma mohodesign (mohodesign.com), która w 2008 roku zgarnęła prestiżową Red Dot Award za swój dywan „Mohohej! DIA” z kolekcji Folk. Projekt już teraz nieco opatrzony, ale wciąż bardzo fajny; wykonany z kilkuwarstwowego filcu krąg imituje wzorem ludowe wycinanki, w ten sposób, zarówno materiałem, jak i wzorem nawiązując do polskich korzeni. Inne dywany mohodesign, na przykład „Immortal Rugs”, także zasługują na uwagę. Tu motywem jest noszony przez żołnierzy na szyjach identyfikator-nieśmiertelnik. Jego obła forma obleczona jest w kolory kamuflażowe i zarysy map, a więc nieregularne plamy szarości i zieleni, z okazjonalnym cięciem kontrastowego koloru, błękitu lub żółci. Podoba mi się!
 



Zakończę niedawną propozycją słynnej Patricii Urquioli, „Mangas Rugs” dla GAN (http://www.gan-rugs.com). Ponownie materiałem jest tu jakościowa wełna, ale efekt końcowy nieco mniej wymuskany, a bardziej swojski. Dywany „Mangan” wyglądają jak nieregularne fragmenty wielkich swetrów robionych samodzielnie na drutach. Utrzymane są w tonacjach szarości i barw ziemi, z kilkoma bardzo modnymi akcentami żółci, brudnego różu (moje ulubione), stonowanego turkusu, ale także mniej zaskakującej zgaszonej czerwieni czy zieleni. Wielkoformatowy, typowo swetrowy wzór manewruje swobodnie poprzez kolejne pasy dywanu, pojawia się i znika. Zmieniają się także faktury i ściegi. Bardzo przyjemna, ciepła, zimowo-jesienna kompozycja, odarta z wszelkiego zadęcia wielkiego designu. Ot, taki hipisowski dotyk w świecie wysublimowanej perfekcji. Wydaje się niemalże, że przy odrobinie wysiłku damy radę sami sobie wykonać takie cudo, za oryginał trzeba jednak słono zapłacić.



Niepohamowany postęp w kolorach i wzorach, niezachwiana pozycja luksusu wełny. Takie dywany to majstersztyk rzemiosła oraz kropka nad „i” w wystroju wnętrza. Wystarczy jednak zerknąć na ceny, żeby dojść do wniosku, że dzisiejsze modne dywany nie są dla zwykłych śmiertelników. Designerski kilim może i daje komfort dla ciała, ale psychicznie wykończyłby niejednego: zwierzęta, dzieci i goście w domu odpadają w przedbiegach, a drobne wypadki w postaci plam i dziur mogą przy takich cenach odebrać człowiekowi rozum. Można jednak przecież pomarzyć i popodziwiać pomysłowość i kunszt projektantów w temacie, a do kupna takiego cuda podejść tak jak do samego użytkowania – ucztować głownie okiem.

Tekst: Karolina Wiśniewska

środa, 29 maja 2013

Dipomania


Co roku pojawiają się nowe odmiany grypy, ja natomiast zostałam zarażona “dipomanią”.

Tak, blenderuję wszystko, co się da produkując w ten sposób smarowidła na chleb, bądź dipy do surowych warzyw. Najpopularniejsze w moim domu to:
– hummus,
– guacamole,
– tzatziki.

Jeśli ktoś szuka magnezu znajdzie go właśnie w hummusie, którego głównym składnikiem jest ciecierzyca.

Jeśli ktoś chce wyglądać wiecznie młodo i chce zgubić zbędne kilogramy, tajemnica tkwi w guacamole, smarowidle z avocado o czarodziejskiej mocy.

Jeśli ktoś nie wie jak połączyć zieleninę typu: koperek, mięta i pietruszka – tzatziki jest  dobrym rozwiązaniem.

Tak, tak nie wszyscy na świecie trzymają masło, margarynę, czy mas-mix w lodówce.

Kiedy podróżowałam po Izraelu i poznawałam „lokalnych”, zadziwiał mnie jeden fakt:
co ci ludzie jedzą, że wyglądają tak młodo czasem o 10 – 20 lat mniej.
 
Hummus – zblenderowana puszka ciecierzycy z solą, pieprzem, czosnkiem, kminkiem oraz odrobiną soku z limonki i oliwy z oliwek. Oryginalnie powinno być też tahini, czyli pasta z sezamu, ale mój partner za nią nie przepada, więc oszczędził mi tego wysiłku w przygotowaniach posiłku;-)
 
Guacamole – utrzyj widelcem dojrzałe avocado, przypraw solą, pieprzem i skrop limonką, żeby owoc nie ściemniał. Dodatki, jak czosnek czy chilli, to już kwestia uznania, ale najprostsza wersja jest, jak dla mnie, najsmaczniejsza.
 
Tzatziki – jest to odmiana naszej mizerii, tyle, że zamiast śmietany dodajemy jogurt grecki. W Indiach będzie to „raita”, a w Bułgarii, Macedonii, czy Serbii – „tarator”, na Kaukazie zaś – „okroshka”.
Idea pozostaje ta sama: świeży ogórek ze śmietaną, jogurtem greckim, bądź kefirem (w przypadku Kaukazu) z przyprawami i ziołami.

Z czym je jemy? Z chlebem, mięsem (w przypadku tzatziki) albo z warzywami: marchewka, papryka, ogórek.

Natalia Olszowa

wtorek, 28 maja 2013

„C” – „Cuda niewidy”



Tym razem „c” z naszego podwórka, czyli Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” i wystawa „Cuda niewidy”, którą jeszcze do 26 maja możemy w Toruniu oglądać, plus importowany Chalayan. Ale od początku.

Dlaczego wystawa, a nie kolejny projektant? Bo to wielka frajda, gdy na toruńskim podwórku pojawia się wystawa tak bardzo udana. W tak ciekawy sposób nawiązująca dialog między rozmaitymi artystycznymi aktywnościami – i w zestawieniu z modą, która w tym układzie sił daleko wykracza poza schematyczne ujęcie.

Pierwszą próbą zderzenia poetyk i nawiązania dialogu był cykl wydarzeń „Czwarty stan skupienia wody: od mikro do makro”, zorganizowany w CSW we współpracy z kalifornijskim NanoSystemsInstitute oraz UCLAArt | Sci Center + Lab w Los Angeles. I tak, od sztuki, nauki i ekologii, poprzez (tym razem!) mariaż sztuk wizualnych i stosowanych, doszliśmy do mody w bliskiej relacji z architekturą i designem. „Cuda niewidy” to – jak deklarują twórcy wydarzenia – „podróż przez światy wyobrażone, umiejscowione na skrzyżowaniu różnych odmian kreatywności i ekspresji”. Brzmi równie zachęcająco, co nazwisko Husseina Chalayana, które otwiera cudowną listę artystów skupionych wokół wystawy.

Chalayan to bodaj jedna z najbardziej intrygujących indywidualności modowej przestrzeni. Ze szczególnym naciskiem na przestrzeń właśnie. Jego pokazybowiem to nie tylko odsłona nowej kolekcji, ale misternie zorganizowane i bardzo spójne widowisko, które opiera się na solidnych fundamentach współczesnego designu.

Dorzućmy do tego bajeczną historię zawodowej trampoliny. Chalayan urodził się w Nikozji. Pod koniec lat 70. wraz z rodziną zamieszkał w Londynie. Studiował modę i projektowanie ubioru w Warwickshire School of Arts i w niezwykle prestiżowej Central Saint Martins College of Art and Design. Na młodego projektanta zwrócono uwagę już po premierze jego kolekcji dyplomowej „The Tangent Flows”, a stroje natychmiast wykupił znany dom towarowy Browns.  Co zrobił Chalayan, by zaintrygować modowy światek? Kolekcję zakopał w ziemi, by tuż przed pokazem odkopać ją i zaprezentować. Ta nieszablonowość w myśleniu o ubraniu spowodowała, że Chalayana od lat uważa się bardziej za artystę i wizjonera, niż krawca. Pokochała go artystyczna awangarda z Björk na czele, która nie tylko nosi jego projekty, ale też wystąpiła jako modelka na jednym z londyńskich pokazów Chalayana kilkanaście lat temu. Świat mody pokochał go za nowatorstwo i świeżość, czyli samozdejmujące się sukienki oraz ubrania wykonane z części samolotów. Lista eksperymentów modowych Chalayana jest długa i nieprawdopodobna, podobnie jak lista osobowości, których prace znalazły się na wystawie „Cuda niewidy”.

Obok Chalayana możemy zobaczyć prace między innymi: Iris van Herpen, która ubierała Lady Gagę; Tomoko Hayashi, tworzącej biżuterię z cukru i łez; Any Rajcevic, twórczyni nietuzinkowej biżuterii-masek; czy Daniela Widriga, który w swoich projektach wykorzystuje drukarki 3D. Kuratorką wystawy jest Dobrila Denegri.Warto zajrzeć do CSW i spojrzeć nieco dalej, ponad modowe oczywistości i schematy.


niedziela, 26 maja 2013

Samotny wilk: Lutosławski



Tekst ten proponuję wziąć w nawias opinii samego Witolda Lutosławskiego na temat osób piszących o muzyce: „Komentatorzy nie dają przemówić samej sztuce, wtłaczają się pomiędzy dzieło i odbiorcę, zagadują czytelnika, każą milczeć autorowi i przeczekiwać ich gadanie” (11/III 66). Instynkt samozachowawczy podpowiada, że niezbyt rozsądnie byłoby drażnić wilka. Dlatego postaram się zagadywać możliwie mało, w miarę możliwości dopuszczając go jak najczęściej do słowa. W końcu głosu nie mają ponoć dzieci i ryby, natomiast mają go umarli – ci przynajmniej, którzy zawczasu zatroszczyli się o jego utrwalenie (lub zatroszczyli się o to inni) – ot, choćby dzięki takim autorefleksyjnym „Zapiskom” (W. Lutosławski, „Zapiski”, opr. Z. Skowron, Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego, Warszawa 2008) czy nagraniom w archiwach Polskiego Radia, będących pozostałością rozmaitych wywiadów („Witold Lutosławski w Polskim Radiu”, Polskie Radio SA, Warszawa 2004, PRCD 181–182).
Wilczą samotność proponuję więc rozgryźć tropem wilczych śladów – tyle że nie łap, a wypowiedzi. Samotność nie cierpiętniczą, bo wybraną świadomie, będącą ukierunkowaniem się osobnika, podejmującego twórczość na osobności, w stronę inną od stada współczesnych. Rozgryzać będę z nadzieją, że autor przytaczanych wypowiedzi (nawet jeśli nie zgodzi się z łączącym je komentarzem) nie zarzuci mi, że nie dopuściłam go do głosu i spokojnie przeczeka moje gadanie (nie takie zresztą odosobnione w roku Lutosławskiego).

Samotność wilka – samotność języka
Oddajmy głos kompozytorowi – niech sam wytłumaczy się i postawi problem wilczego aspektu swojej artystycznej tożsamości:
„Zdecydowałem się na pracę od… od zera w 48 roku. Nie znajdowałem wokół siebie żadnych modeli, żadnych trendów, które mogłyby mi w tym pomóc, aby odnaleźć język muzyczny i w ogóle estetykę, której pragnąłem. To była praca całkowicie samodzielna. Nie zależało mi na tym, aby uczestniczyć w jakichś prądach, w jakichś modach, w jakichś – ewentualnie –kierunkach estetycznych – nie dlatego, żebym się specjalnie od tego chciał dystansować – ale po prostu miałem pilniejsze zadanie – to jest powiedzieć to, co chciałem powiedzieć – i do tego potrzebny był mi język, którego wokół siebie nie znajdowałem – musiałem go sam wypracować. Tak się też stało. Ktoś mnie się kiedyś zapytał: «czy pan należy do jakiegoś kręgu, czy do jakiegoś trendu, czy jest pan samotnym wilkiem?» («lonely wolf» – jak powiedział ten interviewer – bo to był Amerykanin), a ja powiedziałem: «Tak. Ja jestem lonely wolf»” (PRCD 181-182).
Wybór wilczej samotności podyktowany jest u Lutosławskiego pragnieniem wypracowania własnych środków muzycznego wyrazu, umożliwiających komunikację tego, co istotnego ma on do powiedzenia. Traktując twórczość jako wypowiedź – językowo-muzyczną makietę mikrokosmosu indywidualności – wilk gardzi językiem stada, który nie odnosi się do tej rzeczywistości, na opisywaniu której szczególnie mu zależy. Do artykulacji własnego świata potrzebny jest inny kod, jakiego kompozytor wokół siebie nie znajduje – i dlatego postanawia go wypracować. Samotność wilka jest więc samotnością języka.
Paradoks sytuacji polega jednak na tym, że to język najwydatniej podkreśla stadność człowieka, a wspólnie podzielane reguły komunikacji stoją na straży międzyludzkiej zrozumiałości – możliwości odnoszenia się do tych samych rzeczy, zjawisk. Funkcjonowanie mowy zakłada intersubiektywność odniesień i znaczeń, wiąże się z zewnętrzną determinacją zachowań przez otaczający świat – i równie zewnętrzną kontrolą grupy, w ramach której komunikacja zachodzi. Języka prywatnego – mówiącego o świecie zamkniętym w jednostce – nikt nie mógłby zrozumieć, bo człowiek – jak wilk – jest zwierzęciem stadnym – i mowa, jaką się posługuje, jest zawsze językiem stada, poza którym niemożliwa jest komunikacja, zostaje tylko samotność (lub – równoważna jej – kompletna niezrozumiałość). Czemu więc wilk odrzuca język stada i zdaje się tylko na siebie, wyruszając na bezdroża stepu?

Język samotności i jego nędza
Taki wybór okazuje się w kontekście przekonań Lutosławskiego koniecznością, jedyną drogą do pełnej samorealizacji – urzeczywistnienia świata osobowości w ukształtowaniach materii muzycznej.
 „Charakterystyczne i istotne dla naszych czasów jest w sztuce tworzenie indywidualnych sposobów wyrażania się – języków – w przeciwieństwie do dawnych epok (np. baroku), w których istniały mniej lub więcej wspólne, ogólnie obowiązujące sposoby wyrażania się. Dziś, w epoce zamierzonej «wieży Babel» traktowanie cudzej indywidualnej zdobyczy w dziedzinie języka jako wspólnej własności jest nie tylko zapożyczeniem, imitacją, plagiatem, jest poza wszystkim anachronizmem” (10/XI 61). Dla wilka-modernisty świat ograniczony zostaje językiem – obwarowany i zindywidualizowany jego odrębnością. Na nowo więc, jak niegdyś dla Wittgensteina „granice mego języka oznaczają granice mego świata”. Osobowość modernisty szuka adekwatnego dla siebie wyrazu – tworząc swój indywidualny kod. Ten jednak – wobec braku intersubiektywnego dookreślenia pozajęzykowych odniesień – zdolny jest tylko do monologu, podobnego wilczemu wyciu. Odczuwany jako wewnętrzna konieczność imperatyw osobności języka wymusza w końcu zobojętnienie na komfort bycia rozumianym. „Każdy musi sam sobie szukać pokarmu, skazany jest na «nędzę awangardowości»” (6 II 59). Nędzarze-awangardziści, jak głodne wilki, chwytają się wszelkich sposobów zdobyczy, działając na własną rękę, od czasu do czasu stykają się na festiwalach i popisują pomysłami, by znowu rozbiec się w różne strony.

Samotność i instynkt przetrwania
Skoro samotność stała się imperatywem, z porzuceniem stada nastąpiło konieczne uniezależnienie się od życia intersubiektywnego na rzecz wiary we własną wewnętrzną busolę. Instynkt stadny zdominowany został instynktem przetrwania – możliwego tylko dzięki trwałości mikrokosmosu dzieła.
„Aby dojść do czegoś sensownego, trzeba być całkiem uniezależnionym od życia zewnętrznego” (24/X 59). Przecięcie więzów języka łączącego ze stadem przecina też więzi dialogu, choćby tylko potencjalnego. Toteż Lutosławski krytykuje webernistów spod znaku drugiej awangardy za to, że „są zdani na ciągłe konfrontacje i dlatego żaden z nich nie próbuje nawet skupić się nad czymś bardziej trwałym, konsekwentnym, długodystansowym. Zaangażowanie się w ustawiczny dialog z opinią jest rodzajem niewoli” (24/X 59). Wspólność języka opiera się na zaakceptowaniu przez grupę niewoli podporządkowania się regułom gry, nastawieniu na interakcje i poddaniu intersubiektywnej kontroli porównań w ramach porządkujących życie konwencji. Jeśli odnoszenie się twórczości do wspólnych reguł stanowi kryterium stadnej przynależności, to samotność wilka jest deklaracją niepodległości krnąbrnego mikrokosmosu: „zasadniczym celem w mej twórczości nie jest dialog z innymi twórcami czy polemika z zastanym stanem rzeczy. Jest nim zupełnie co innego: danie możliwie najwierniejszego wyrazu temu wszystkiemu, co narzuca się mej kompozytorskiej wyobraźni i co odpowiada mym osobistym pragnieniom i gustom. Aby to osiągnąć, konieczna jest stała praca nad wzbogacaniem i odnawianiem własnego muzycznego języka” (12/IX 65). Żeby w przestrzeni intersubiektywnej mógł zaistnieć świat niepowtarzalnej wilczej osobowości, trzeba przełożyć go na struktury partytur sobie tylko znanym kodem, nieobecnym we wspólnym języku, zaistnieć głosem całkowicie odmiennym. Zawsze będzie to jednak podobny wyciu do księżyca monolog, nie dialog; język prywatny, skazujący na samotność, w której kształtuje się wolno i utrwala w partyturach językowa makieta wilczego mikrokosmosu, rysującego się innym zawsze z odległości.

Wilk i księżyce nieznanych światów
Samotne wilki wyją do księżyca. Lutosławski przyznaje, że jego poszukiwaniami jeszcze nieistniejących rozwiązań formalnych w samotności kieruje „stała tęsknota za nowym, nieznanym światem dźwiękowym” (3/XI 64) – językowo-muzycznym ekwiwalentem własnej indywidualności. Ale w wilczej samotności dalekie może stać się bliskie – jak księżyc majaczący z horyzontu – wobec perspektywy urzeczywistnienia odosobnionych światów w jakoś dostępnych percepcji strukturach. Toteż „twórczość w dziedzinie samego języka jest koniecznością i każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu ją uprawia” (10/X 62). Na język skazani są wszyscy – nawet samotne wilki, ryzykujące kompletną niezrozumiałość w międzyludzkiej przestrzeni, pełnej wycia nieznanych światów.
Jednak te nieznane, percepcyjnie odległe światy dźwiękowe kuszą wilka jak księżyc, bardziej niż stado i jego korzyści, skłaniają do konstruowania: „Prawdziwie dobra muzyka rodzi się na gruncie zasadniczego znudzenia wszystkim, co się słyszało i słyszy; rodzi się z tęsknoty za czymś nieznanym, czymś, co może wyrwać nas z nudy. Tęsknota ta jest źródłem pomysłów, te zaś – nowych utworów!” (8 VIII 64). Samotny wilk utożsamia się ze światami dalekimi jak księżyc, konstruuje w wyobraźni sięgające ich mosty, pokonując odległość i nudę. Oddalony od stada – poprzez zerwanie z automatyzmem i przewidywalnością reguł – wypuszcza się na bezdroża, zdając się na instynkt, prowadzący ku światom, jakoś odpowiadającym samotno-wilczej wyobraźni. Włócząc się po bezdrożach, pogardzając łatwo dostępną zdobyczą, kieruje się ku celom odległym, niepewnym, niewiadomym – podejmuje ryzyko polowań w miejscach dotychczas nieoznaczonych. „Okres, który od dłuższego już czasu przeżywam (parę lat) jest nieciekawy. Jest to okres wzmożonych poszukiwań odpowiednich dla mnie środków wyrazu. (…) te poszukiwania postępują wolno, (…) niewiele przynoszą trwałych zdobyczy. Rezultatem tego stanu rzeczy jest fakt, że utwory tego okresu (…) stoją na pewno niżej od niektórych poprzednich moich utworów (…). Dla mnie osobiście mają jednak wartość większą niż tamte, ponieważ prowadzą do czegoś, przygotowują coś, ułatwiają coś, co będzie o wiele bardziej moje własne” (12/II 61).
Samotność wilczych poszukiwań jest też samotnością długodystansowca – z dala od stada przemierza on przestrzenie czasu, pokonuje niezmierzone dystanse – i to w okresie wielkiej niecierpliwości, w którym niezmiennie upragniona nowość jest tym, co najszybciej się starzeje. Ale wilka interesuje tylko trwałość światów przynoszonych z drogi po bezdrożach nieprzeliczonego czasu. Za ten właśnie czas – potrzebny na konstrukcję własnego języka „od zera” – Doktor Faustus sprzedał duszę diabłu.
Te zadziwiające cierpliwością kształtowania solidnej makiety mikrokosmosu długodystansowe łowy to „instynktowne poszukiwanie tego, co wydaje się w muzyce trwałe. Między innymi poszukiwanie formy, która byłaby czymś więcej, niż rezultatem procesu jej rozkładu” (2/X 66). Ze swojej włóczęgi w czasie wilk chce koniecznie wynieść trwałość czegoś własnego, co zostanie jak księżyc, choćby nawet daleko nad horyzontem, na uboczu współczesności.

Co widzą wilki na krążku księżyca?
Wilkiem kieruje więc pragnienie ocalenia monologu, własnego przekazu – w samotności. Zamknięte w sobie, uzbrojone w zęby, oporne mikrokosmosy obracają się w kółko, zagęszczając wokół siebie materię muzyczną w świat. Planety płyt jak światy zapisane w partyturach przywołują do życia dziwne stwory, „dziwotwory wilczej wyobraźni”. Skrzeczą, trzepoczą i wyją ptaki, ptaszyska, wilki – ożywa menażeria emocji, zaklętych w komplikacje muzycznej struktury, wyrzeźbionych w fakturze orkiestry, ściganych chmarami blachy, rozwijających się drzewem, najeżonych smyczkami, osiągających komunikatywność na poziomie zwierzęcym – galopu, świstu, skowytu, trzepotań i wzniesień, zawsze bardziej lub mniej daremnych.
Pytanie o zrozumiałość twórczości – mikrokosmosu ograniczonego językiem – jest w tej sytuacji pytaniem o jego „być albo nie być” we wspólnej przestrzeni. Ale takiej samotne wilki nie mają. Komunikują się na duże odległości w oparciu o księżyc, pozamykane jak całkiem osobne planety w swoich językach. Przestrzeń międzyludzka jest dla nich przestrzenią kosmiczną, w której odległe od siebie o lata świetlne estetyki krążą po orbitach zimna i samotności, kręcąc się w kółko wokół własnych, egocentrycznych osi – nocą, w której na odległych planetach płyt, monologując w wyosobnionych, wykluczających interakcję odtwarzaczach, wyją samotne wilki.

Wilk nie wyje z żalu
W końcu intelektualny chłód partytury dobrze konserwuje upolowaną zdobycz, materializuje wilcze marzenia, a świadomy wybór samotności wiąże się z wiedzą co jej do konsekwencji:
„Trudno jest się oprzeć wrażeniu, że poszukiwania w dziedzinie języka muzycznego, prowadzą do rozchwiania się kontaktu artysty twórczego z jego odbiorcą. Ale jestem pod tym względem optymistą – uważam, że jest to rozchwianie tylko czasowe – po prostu słuchacz po pewnym czasie oswaja się z językiem wprowadzanym przez kompozytora i zaczyna nie tylko go rozumieć, ale – może go nawet polubić. Ze swej strony zawsze staram się być niezależnym od ewentualnego powodzenia czy niepowodzenia, czy zrozumienia, czy niezrozumienia u moich słuchaczy, a tym bardziej u krytyki. Ta niezależność, uważam, jest warunkiem pierwszorzędnego znaczenia. Staram się w swojej muzyce powiedzieć przede wszystkim to, co jest dla mnie najważniejsze – prawdę artystyczną, jak to się pompatycznie mówi. I żywię się po prostu nadzieją, że istnieje pewna ilość ludzi, do których jestem podobny. I dla tych ludzi – ta muzyka – tworzona przeze mnie – chociaż w oderwaniu bezpośrednim od myśli o tym słuchaczu – jednak dla tego słuchacza jest pisana” (PRCD 181-182).
Niezależność, swoboda twórcza jest dla wilka warunkiem pierwszego znaczenia, ze względu na które porzuca on skrępowane wspólnym językiem stado. Jednak z dala od stada żywi się nadzieją, która jak księżyc – punkt odniesienia – podtrzymuje go w samotności. Samotne wilki komunikują się na dużą odległość w oparciu o księżyc, okrągły i błyszczący jak płyta, przynosząca materializację świata w języku.
 „Naczelnym motywem w mym działaniu jest danie najwierniejszego świadectwa, «materializacja» świata istniejącego we mnie i ustawicznie się rozwijającego. (…) Czy moje stanowisko jest ściśle introwersyjne? (…) Żarliwe pragnienie łączności z ludźmi poprzez sztukę stale mi towarzyszy. Moje wysiłki jednak nie mają na celu zjednania sobie jak największej ilości słuchaczy i zwolenników. Nie pragnę zjednywać, natomiast pragnę odnajdywać. Odnajdywać tych, którzy w najgłębszych warstwach duszy czują tak samo jak ja” (24/III 72). Wilk, mówiąc twórczością o własnym świecie, wypowiada się bez kompromisów co do reguł intersubiektywności. Taka postawa może wprawdzie eliminować słuchaczy, ale „ci, którzy zostają, stanowią za to skarb nieoceniony. Są ludźmi bliskimi, mimo że mogą być nieznanymi osobiście. Twórczość artystyczna może wiec stanowić między innymi swoiste łowy dusz ludzkich, zaś wyniki takich łowów przynoszą lekarstwo na jedno z najdotkliwszych cierpień człowieka: uczucie samotności” (24/III 72). Paradoksalnie, samotność wilka służy kojącym uczucie samotności łowom dusz – kompozytor wybiera odosobnienie, by przezwyciężyć je mostem oddziaływania twórczości na odległość. W ciszy tego odosobnienia zachodzi dziwna komunikacja mikrokosmosów, oddalonych i niezależnych od siebie jak planety, a jednak oddziaływaniem na odległość podtrzymujących się w swoim ruchu. Przestrzeń kosmiczną, pustkowia stepu, bezdroża milczenia – samotny wilk wypełnia je brzmieniem monologu, kierowanego ku nieznanym światom.



Tekst i ilustracje: Małgorzata Burzyńska

poniedziałek, 20 maja 2013

Szczęśliwego nowego roku


Piszę ten felieton na tydzień przed moimi dwudziestymi dziewiątymi urodzinami. W sztywnych ramach postu przed wielkim świętem popijam whisky, dokonując sortowania myśli. Jaki był ten miniony rok? Chyba jak bigos – trochę tego, trochę tamtego, mieszamy, mieszamy w wielkim garze… kapusta – głowa pusta, cykliczne odgrzewanie, a na koniec i tak 2 kg więcej w biodrach.

Nie będzie to nic odkrywczego. Wielu moich znajomych zauważa pewną prawidłowość.  Kiedy mamy naście lat, marzymy, by być starsze. Dorosłość w naszym mniemaniu gwarantuje nam nieograniczony dostęp do wszystkich sieci. Wyobrażamy sobie, że w końcu przestaną nas pytać o dowód zza lady do „nieba bram”. Nikt nie będzie wypominał zbyt przesadnego makijażu, punkowej fryzury, a kolejnego tatuażu babcia nie zasłoni ci sweterkiem.

I potem nadchodzi ten dzień. Stopniowo twój wygląd przestaje budzić wątpliwości pani z monopolowego, nikt ci się nie wtrąca, wszyscy od ciebie wymagają, a najbardziej twój przyjaciel – operator sieci komórkowej, upominający się o zapłatę faktury. Aż chciałoby się rzec za Villonem: „gdzież te niegdysiejsze śniegi”?

Zaczyna się myślenie strategiczne w tej wielkiej grze, gdzie w rolę Stanisławy Ryster wciela się bóg, fatum, szef – jak zwał, tak zwał. Ubywa niekontrolowanych wyprysków na twarzy, sercowych rozterek, klasówek z matematyki, przybywa godzin, wstawania na szóstą rano, wypitych drinków i wypalonych papierosów, obowiązków, kilogramów i zmarszczek (czyt. „zmartwień”). Dokoła ludzie, twoi znajomi, którzy spędzali beztroskę na winie w parku.  Kolejno odlicz – słucham – postanawiają legalizować związki i zmieniają swoje zdjęcia profilowe na obrazki berbecia upaćkanego kaszką. Nagle przestają mieć czas. A ty i pozostałe niedobitki czasami pozwalają się wolno zdmuchiwać na wietrze.

My, ludzie z „Pokolenia Y”, bez piątych klepek, za to z klapką i IPodem, ludzie z globalnych wiosek, pożeracze dnia do cna, uzależnieni od wszystkiego,co możliwe, prócz wyboru tysiąca kolorów lakierów, dostępu do morza i prasy światowej, nie mamy wiele. Hołubimy albo realizmowi magicznemu, albo totalnemu realizmowi. Kochamy na 105% albo wcale. Biegniemy za karierą, jakby miała nam uciec. Nie uciekamy się za to do świętości, coraz mniej ich w wiadomościach, poza newsem o wyborze nowego papieża – co i szczególnie nas ani ziębi, ani parzy. Przecierają się pojęcia – te najprostsze, na rzecz kreowania rzeczywistości i ułudy. I pokażcie mi kogoś, kto nie ma „swojego psychiatry”. Nie posiadamy już byłych partnerów, tylko byłych współpracowników bez rozdzielności majątkowej i alimentów za stracony czas i złamaną wiarę.  A nieumiejętność zawalczenia o związek tłumaczymy tym, że mleko do ogórka nie pasuje i nic na to nie poradzimy – wszak wynikiem tego ryzykownego połączenia może być tylko… i tylko jedno. Więc, po co psuć żołądek? Miłość otwarcie manifestujemy, rozstania po mistrzowsku, jak u Bergmana, zamiatamy pod dywan. I mieszamy, będąc ze sobą po drugich stronach ulic. Rozmawiając przez telefon, machamy żółtym ręcznikiem przez okno na wzór Mii Farrow i Woody`ego Allena. Dobrze opierać się na publicznym wzorcu.

Słucham współczesnej muzyki i zastanawiam się, czy my wszyscy jesteśmy skażeni genem nadwrażliwości? A może ja tylko tak mam. W tym miejscu pragnę podziękować Przyjaciołom za miłość. Kto by wytrzymał człeka kontemplującego niebo.

Do meritum. Jechałam autobusem do mieszkania siostry, której życie się udało i patrzę… Wsiadły TRZY sztuki młodych osób. Długie włosy, szczupłość, trzepot i takie tam, jakie się miało. Dwie dziewczyny i chłopak – niczego sobie, nastoletni, buntowniczy. I wiecie, co? Patrzyłam na te smukłe talie, długie włosy, nieświadomość w oczach i myślałam… „już to przerobiłam”. Czytelnicy (jeśli są jacyś) – największą miłość mam za sobą. Tę jedyną, wybaczalną,wszystko, każdy wygląd…swąd – nie ukrywajmy. Teraz pozostają mi wyrachowania. Będzie dobrze, nie martwcie się.


Karolina Natalia Bednarek

niedziela, 19 maja 2013

Ludzie Psy, czyli my (?)


Relacja z koncertu Marii Peszek


23 marca br. w bydgoskim klubie Egoist przystanek miała Maria Peszek ze swoją trasą koncertową. Zastanawiałem się, jak wypadnie koncert artystki dość kontrowersyjnej, o której często można usłyszeć opinie dość niewybredne, w mieście bądź co bądź średniej wielkości. Nie spodziewałem się wprawdzie tłumu rozwrzeszczanych starszych pań wiadomej proweniencji (taka rzecz mogłaby się zdarzyć w Toruniu), ale jakiejś mniejszej próby zakłócenia koncertu – owszem. Po szumie, jaki wywołała ostatnia płyta Marii Peszek, „Jezus Maria Peszek”, mogłem się tego obawiać... Niestety, wszystko przebiegło w świetnej atmosferze.

Egoist jest położony w samym centrum Bydgoszczy, przy Gdańskiej 15. Mimo, że na co dzień oferuje imprezy w klubowych rytmach, okazał się świetnym miejscem również do tego rodzaju koncertów. Niezłe nagłośnienie, przyjemny wystrój i sporo miejsca, które się przydało, gdyż przyszło naprawdę wiele osób. W pierwszym momencie moją uwagę zwrócił szeroki przekrój publiczności wypełniającej klub. Nastolatki, ludzie w średnim wieku, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, kobiety w zaawansowanej ciąży... Pokazuje to, że twórczość Peszek jest uniwersalna, a to, co artystka ma do powiedzenia – atrakcyjne.

Trasa „Jezus Maria Peszek” nie jest tak teatralna jak poprzednie(„Miastomania” i „Maria-Awaria”), bardziej chodzi tu o treść, niż o formę. Co prawda, już przy płycie „Maria-Awaria”, na której Peszekporusza głównie temat seksualności, przylgnęła do niej łatka artystki kontrowersyjnej. Ostatnim albumem, w ramach którego otwarcie zmierzyła się z tematem wiary, patriotyzmu, prokreacji i załamania nerwowego, wywołała już prawdziwą burzę. Odsądzano ją od wiary (z czym się pewnie zgadza), czci (nie wiadomo, czy wypowiadające się autorytety moralne posiadały wzorzec moralności z ważnym atestem), a po wywiadzie Jacka Żakowskiego dla „Polityki” oskarżano ją o cyniczną próbę promocji i szerzenie satanistycznego nihilizmu. Mimo to,koncerty zbierają komplet słuchaczy, którzy znają teksty i bez skrępowania je wyśpiewują. Tak było i w Bydgoszczy. Nie zabrakło elementów teatralnych, jak czerwona korona cierniowa i płomienie. Nie zabrakło zwyczajnej zabawy. Bez bufonady, bez zbędnych słów i gestów. Z wielokrotnymi bisami.

Jest coś dziwnego w koncertach Marii Peszek. Porusza ona tematy trudne, używa brzydkich słów, przedstawia radykalne poglądy, a jednak robi to w inteligentny, ujmujący i pełen wdzięku sposób. Rozmawiałem o niej z moją mamą, która, jako osoba starsza, wiedziała, że to taka dziewczyna, która przeklina i nieodpowiednio się zachowuje. Nie zdziwiła się jednak, gdy jej powiedziałem, że to tak naprawdę osoba grzeczna i odważna.

Przed koncertem, dzięki uprzejmości samej Marii Peszek, jak i organizatorów koncertu z klubu Egoist, miałem okazję przeprowadzić rozmowę. Wypytać o to, co mnie samego interesowało, czyli... czy łatwo jest istnieć takiej indywidualności w Polsce, czy zasadne jest szarganie świętości i wkładanie kija w nasze polskie mrowisko i czy nie żałuje wydźwięku, towarzyszącego jej ostatniej płycie. Okazało się, jak z reguły w takich wypadkach bywa, że odpowiedzi były o wiele bardziej interesujące od pytań, o czym przekonacie się w następnym numerze „Menażerii”.

Tekst: Wiktor Łobażewicz
Zdjęcia: Adam Braszczyński