środa, 26 czerwca 2013
Ludzie Psy, czyli my (?)
Już płyta „Maria-Awaria” wywołała sporo kontrowersji. Czy warto śpiewać o tym wszystkim? Zapuszczanie ogrodów, arktyczny wzwód, że chcesz być czyimś ciastkiem z dziurką... Czy jest to aż tak ważne?
Seksualność to bardzo ważna część człowieczeństwa, jedna z najważniejszych cech, które nas określają, określają to, kim jesteśmy. Ta płyta to już zamierzchła dla mnie przeszłość, było to parę lat temu, ale do tej pory mogę się podpisać pod każdym słowem. Seksualność jest niezmiernie ważnym tematem. U nas w Polsce nie śpiewa się, nie mówi o tych rzeczach, a nie widzę powodu, dlaczego jakiś inny temat ma być lepszy. Na twoje pytanie mogę odpowiedzieć pytaniem, dlaczego warto śpiewać o autobusach zapłakanych deszczem albo o wietrze we włosach, albo o zwiędłych kwiatach, czy o całej masie innych spraw, które są dla mnie mniej ciekawe, mniej interesujące niż śpiewanie akurat o ludzkiej seksualności. Tak więc moja odpowiedź – absolutnie warto. To jak wielki szum ta płyta zrobiła, jak ważna była dla wielu osób, pokazuje, że było to istotne i ważne.
Seks, pojmowanie patriotyzmu, zaburzeń psychicznych, prokreacji, nie są dla ciebie tematami tabu. Czy można mówić i śpiewać o wszystkim, w każdej formie? O czym Maria Peszek nie zaśpiewa?
Nie zaśpiewam o tym, co nie jest dla mnie istotne, co mnie nie przejmuje dogłębnie, co nie jest podszyte emocjami. Jeżeli nie będę miała czegoś ważnego do powiedzenia, co mnie osobiście wzrusza i dotyka, nie będę o tym śpiewać. Jeśli skończą się takie rzeczy, które mnie przejmują dreszczem, to równie dobrze mogę zająć się czymś innym niż śpiewanie.
Jednak szargasz polskie świętości. Taką świętości jest cierpiętniczy patriotyzm, mit Matki-Polki, temat prokreacji, czy też wiara w Boga. Czy taka, obrazoburcza jednak, postawa jest potrzebna? Czy nie lepiej zmieniać nastawienie Polaków powoli, w politycznie poprawny sposób? Po co wkładać kij w mrowisko?
Nie robię tego, żeby zmieniać mentalność Polaków, bo mnie średnio interesuje tak naprawdę, co Polacy cichcem czują, myślą. W przypadku płyty „Jezus Maria Peszek” miałam olbrzymią potrzebę podzielenia się moim światopoglądem, zamanifestowania moich odkryć, mojej dojrzałości i mojego światopoglądu. Musiałam odpowiedzieć sobie w pewnym momencie na podstawowe, egzystencjalne pytania. Wydawało mi się, że warto o tym powiedzieć głośno. Bardzo wyraźnie odcinam się od tego, by być głosem na przykład pokolenia. Nie miałam potrzeby, ani ochoty, by edukować Polaków, czy właśnie wkładać kij w mrowisko, żeby tylko zadrażnić. To, co śpiewa Maria Peszek na „Jezus Maria Peszek”, to jest tylko i wyłącznie dla Marii Peszek bardzo ważne. Ludzie chcą widzieć we mnie jakiś tam głos pokolenia albo chcieliby, byśmy mieli jakąś organizację, która zmieniać będzie świat. Część kobiet chciałaby, żebym była wyrazicielką ich postaw...
Marii Peszek to nie odpowiada?
Nie, dlatego że jestem artystką i charakterystyczną moją cechą jest egocentryczność. Mówię tylko i wyłącznie o sobie. Zresztą tylko wtedy mogę być wiarygodna. W momencie, w którym będę przedstawicielką jakiejkolwiek grupy, czy większej ilości osób, totalnie ją stracę. Tego się trzymam. Nie zajmuję się tym od wczoraj i wiem, że po prostu tak tylko można. Trzeba być bardzo ostrożnym, szczególnie gdy stało się to takie szerokie, duże, głośne, gdy tak wiele osób miało potrzebę skomentowania tej płyty, albo moich wyborów, moich postaw. Trzeba być bardzo ostrożnym, nie dać się nigdzie skusić bo nie jest to czasem tego warte. Muszę powiedzieć wprost – mam taką, może nie przypadłość... jestem po prostu bardzo ostrożna, jeśli chodzi o akcje charytatywne, wpisywanie się w apele, w jakieś idee... Nie chcę uczestniczyć w takich inicjatywach. Lubię być pewna, że to, co robię, robię tak jak chcę, że jestem za to w stu procentach odpowiedzialna. Nie lubię, gdy odpowiedzialność się rozmywa.
Wywiad dla „Polityki” odbił się szerokim echem. Sama przyznałaś, że zaburzyło to odbiór płyty „Jezus Maria Peszek”. Posądzono Cię o próbę cynicznej promocji, czy też o satanistyczny nihilizm. Czy warto było w ten sposób poruszać problem załamania?
Tak, absolutnie! Zrobiłabym jeszcze raz to samo, ponieważ był to kontekst niezbędny dla płyty. Ludzie się przyzwyczaili, że każda moja płyta jest kreacją. Zmieniałam się łącznie z warunkami fizycznymi i bardzo nie chciałam, by ludzie pomyśleli, że to jakaś kolejna odsłona, rola, którą sobie wymyśliłam. Płyta „Jezus Maria Peszek” jest tak osobista i tak intymna, że wydawało mi się, że jest to ważne. Poza tym było to wyrażenie radości z tego, że jestem z powrotem. Było warto. Średnio mnie interesuje, czy ktoś ma z tym problem, czy nie, czy przykłada własną, cyniczną trochę miarę. Poza tym dostałam masę siły od ludzi, podziękowań, potwierdzeń, że było dla nich ważne to, co powiedziałam. Nigdy się wszystkich nie zadowoli, nie muszę się podobać wszystkim. Zrobiłabym jeszcze raz to samo.
W tak skrajnym stanie, w jakim byłaś, trzeba znaleźć w sobie jakąś iskrę, chęć postawienia siebie samej na nogi. Z reguły próby innych są skazane na niepowodzenie. Co było tą iskrą dla Ciebie?. Czy sama ją w sobie znalazłaś, czy inne osoby ją dały, np. Pan Edek, czy metody terapeuty?...
Tak naprawdę najważniejszym odkryciem całego doświadczenia, które było rzeczywiście bardzo trudne, było, że to, czy jestem szczęśliwa czy nieszczęśliwa, czy cierpię, czy mogę przestać cierpieć, zależy ode mnie, nie potrzebuję szukać pomocy gdzieś indziej. W najbardziej strasznym, czarnym momencie, było to pierwszym kamykiem, który poruszył wszystko. Chociaż przez półtora roku korzystałam z pomocy terapeuty, tak naprawdę moment ozdrowienia był wtedy, kiedy sobie uzmysłowiłam, że to czy mnie boli, czy mnie nie boli, ode mnie zależy. Wzięcie odpowiedzialności za to wszystko, co się dzieje. To było wyrwą w jakimś murze. Odkrycie, że właśnie Bóg, czy cokolwiek, jakakolwiek siła tak naprawdę przeszkadza, bo przejmuje odpowiedzialność. To było coś niesamowitego. Gdy człowiek sobie uzmysławia, że ma się w środku siebie wszystko, co potrzeba, by sobie poradzić, że nie potrzeba ani pieniędzy wydawać, zadręczać się z terapeutą, ani do Boga się modlić, ani go słuchać, ani szukać ratunku w ukochanej osobie, ten moment jest kluczowy. Przynajmniej tak było u mnie. Daje mi to do tej pory siłę i jasność. Jest to niesamowite i w sumie takie proste, że chciałoby się tłumom to obwieścić. Ludzie, nic wam nie potrzeba, nikt wam nie jest potrzebny, nie ma się co zajmować zbawieniem i leczeniem świata, wystarczy się sobą zająć.
Bez wątpienia trudno jest być inną, ale Tobie się to jednak udaje. Sądząc po odbiorze „Jezus Maria Peszek”, zainteresowaniu koncertami, reakcji na nie, tak naprawdę chyba nie jest przerażająco tutaj żyć, jak śpiewasz...
W Polsce? Tak, ja jestem przykładem, że to ciągłe malkontenctwo i ciągłe gadanie, że Polska jest jakimś nietolerancyjnym zaściankiem, to nie jest prawda. Szczególnie silnie to odczuwamy teraz, w drugiej, wiosennej części trasy. W jesiennej zagraliśmy paręnaście koncertów w największych polskich miastach. W wiosennej wracamy do dużych miast, ale też gramy w dużo mniejszych i często reakcje w tych mniejszych miasteczkach są światowe, to znaczy ludzie są otwarci, żywiołowo reagujący i... przede wszystkim są! Branża koncertowa jest w jakimś tam kryzysie, jak wszyscy, a my mamy to szczęście, że ci ludzie przychodzą i są to zawsze fantastyczne spotkania. Jestem więc dowodem, że inność też jest potrzebna i że my, Polacy, wcale nie mamy aż takiego problemu, jak sami sobie wmawiamy.
Czyli „ludzie-psy” potrafią zebrać się w stado. Nie jestem jednak przekonany, czy potrafią wystarczająco głośno zaszczekać razem, czy potrafią faktycznie zrobić dym... Z Twoich wypowiedzi wynika jednak, że jesteś dobrej myśli i widzisz inicjatywy dążące do poprawy sytuacji. Wiemy, śpiewasz o tym przecież wyraźnie, co Ci się w Polsce nie podoba. Co się zatem podoba, co jest wdrukowane w Ciebie z tej polskości?...
Podobają mi się ludzie. To samo mnie w Polsce zachwyca, co i przestrasza. Są ludzie fantastyczni, jest ich coraz więcej i ta płyta mi to pokazuje. Spotkała mnie niewiarygodna skala wspaniałych reakcji, listów, maili, sprawiło to, że poczułam się totalnie szczęśliwym człowiekiem, artystą. Robię to, co kocham, robię to na własnych warunkach, niezależnie od czegokolwiek i kogokolwiek, po swojemu. Oczywiście nie mam jakichś strasznie wielkich wymogów, a im jestem starsza, tym mam coraz bardziej minimalistyczne wymagania. Wiem, że warto zapłacić taką cenę za niezależność i jakość tego, co robię. Jestem w stanie się z tego utrzymać, czyli Polacy zapewniają Marii Peszek byt. To mnie zachwyca w tym kraju. Śpiewam trudne piosenki, nie są super łatwe muzycznie, ani tekstowo, to nie jest płyta, którą można sobie do sprzątania puścić, ale ludzie ją kupują masowo. Pięć miesięcy temu była premiera, a ona cięgle się strasznie wysoko trzyma w sprzedażowych rankingach. Zachwyca mnie to, że Polacy chcą Marii Peszek.
Znajduje to odbiorców...
Absolutnie! Zachwyca mnie również to, że się zmieniamy. Jeśli sobie przypomnisz jak było jeszcze paręnaście lat temu, a jak jest teraz... Jak cztery lata temu robiliśmy dużą trasę przy „Marii-Awarii”, to podróże trwały dwa razy tyle czasu, co dziś.
Są lepsze samochody.
Nie, samochód mamy ten sam. Kompletnie zmniejszyły mi się wymagania materialne... Drogi są lepsze, wszędzie da się szybciej dojechać, zatrzymujemy się w hotelach, które są przyjemne, wszędzie są uśmiechnięci ludzie, którzy cieszą się, że mają pracę, w klubach jest pełno fantastycznych zapaleńców. To się zmienia i to jest świetne, a co więcej – ta zmiana zależy od nas samych.
Jakie dalsze plany, co po tej płycie?
Na razie będziemy grali dużo koncertów. W lecie będziemy grali na wielu festiwalach. Na pewno na jesieni zagramy kolejną trasę. Potem chcę wyjechać znowu w długą podróż, około półroczną. Odpocznę i zastanowię się, co chcę dalej robić i w jaką stronę ma potoczyć się to, co chcę robić w sztuce. Mam dużo różnych pomysłów, nie tylko związanych z muzyką. Trzeba dozować pracę. Teraz bardzo dużo pracujemy, to jest fantastyczne, ale już wiem, że muszę sobie zaplanować taki przestój. Odpocząć, wywietrzyć głowę i wtedy na pewno coś świetnego, ważnego dla mnie się pojawi.
z Marią Peszek rozmawiał Wiktor Łobażewicz
zdjęcia (z koncertu w Bydgoszczy 23 marca br.): Adam Braszczyński
wtorek, 25 czerwca 2013
poniedziałek, 24 czerwca 2013
D – dżins
Tym razem temat bliski ciału, jak modne w minionych sezonach rurki. Będzie o dżinsie, ale nie o tym przez „j” - obco brzmiącym jeans, ale o przedmiocie pożądania pokolenia moich rodziców.
Był taki kraj, o ustroju najlepszym z możliwych, z dziewczynami, które miały najwięcej witaminy, oraz zaradnymi, rumianymi młodzieńcami, którzy niczym nie przypominali dzisiejszych słabowitych hipsterów. Co ich łączy? Nic!? Błąd! Modowy przedmiot pożądania. Dzisiaj młodzi, mniej zasobni w złotówki hipsterzy śnią o spodniach z obniżonym krokiem i patriotycznych symbolach na odzieniu. Wczoraj, czyli w latach 60. XX wieku, mój prywatny Tato po obejrzeniu na wielkim ekranie kowbojskich wyczynów Johna Wayne'a śnił swój wielki blue dream, który urzeczywistnić mógł przy dobrych wiatrach na tak zwanych „ciuchach”, a dekadę później w pierwszym grudziądzkim Pewexie. W tym miejscu właściwie powinnam młodszemu czytelnikowi wyjaśnić, co to „ciuchy” i Pewexy, a starszemu - kto to Kupisz i co to Madox, ale może to dobry moment, by zrobić wielką modową wymianę pokoleniowych doświadczeń.
Dżins w latach 50. i 60. ubiegłego wieku był w Polsce wykwitem ideologicznie obcym, a w związku z niechęcią młodych do władzy był tym samym wykwitem niezwykle chcianym, a nawet pożądanym. Polska kochała westerny i kochała kowbojów w dżinsach. Warto dodać, że nosiły je także piękności z Dzikiego Zachodu, a poza filmowym kostiumem też całe ówczesne Hollywood, między innymi Marlon Brando, James Dean i Marilyn Monroe. Polska oszalała. Dżinsu brak. Nie od dziś wiadomo jednak, że Polak potrafi. W latach 70. pojawiła się zatem polska podróbka zwana „arizoną”, która imitowała prawdziwy jeans. Popularne „odrzaki”, czyli objawienie Szczecińskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego Odra, nie spełniały co prawda polskiego blue dream, ale ustawiały pokolenie moich rodziców w przedsionku do wielkiego amerykańskiego snu, tym bardziej że modę na nie lansowały ówczesne gwiazdy.
Moja fascynacja filmowym dżinsem ma jak najbardziej polski rodowód. Kiedy pierwszy raz, gdzieś w połowie lat 90., obejrzałam „Człowieka z marmuru”, zachorowałam na dżinsowe dzwony, które na ekranie nosiła Agnieszka, grana przez Krystynę Jandę. Domyślam się, że kostiumolożki Lidia Rzeszewska i Wiesława Konopelska miały nie lada problem, by przez kostium wyrazić osobowościowy wulkan bohaterki. Dżinsowy mundurek, tak daleki od ówczesnego schematu polskiej ulicy, był absolutnym strzałem w dziesiątkę, eksponował bunt pokolenia, niezależność i luz. Agnieszka, wyemancypowana, twarda i bezkompromisowo dążąca do celu, nie ma w sobie nic z kruchych amantek. Trudno więc dziwić się, że jej filmowy outfit tak namiętnie eksponowany był przez operatora Edwarda Kłosińskiego. Janda i jej kostium to jedność! Czekam na kolejne objawienia!
Tekst: Magda Wichrowska
Ilustracja: Żaneta Antosik
niedziela, 23 czerwca 2013
Wiosenny ferment
Wiosną zaktywizowało się jedno z kulturotwórczych miejsc w Toruniu - w istniejącej od 22 lat Galerii nad Wisłą pojawiło się zupełnie nowe życie. Z inicjatywy artysty Arka Tadycha, który realizuje w tym miejscu od 2011 r. projekt Pasożyt, i kuratora sztuki współczesnej Piotra Lisowskiego powstała artystyczno-społeczna grupa samokształceniowa. Jej członkami jest 30 osób a wśród nich artyści, animatorzy, absolwenci i doktoranci Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Galeria, w uwspółcześnionej wersji działa pod hasłem „Sztuka-Działka-Integracja”. W ciągu pierwszego miesiąca od reaktywacji była miejscem akcji artystycznych w czasie pierwszej majówki, spontanicznego pleneru studentów toruńskiej i wrocławskiej uczelni sztuk pięknych i Święta Bydgoskiego Przedmieścia. W czerwcu ruszy projekt „Powódź-śmieci-szabrownicy”, który będzie działaniem grupy samokształceniowej w obszarze radości i problemów mieszkańców okolicznych działek.
Nowe życie zostało wprowadzone do Galerii nad Wisłą przy aprobacie założyciela galerii, Mariana Stępaka. Kuratorzy chcą uczynić z niej miejsce, które byłoby autonomiczną przestrzenią łączącą w sobie elementy galerii, świetlicy i pracowni, pozwalającą na samorealizację, samokształcenie oraz działanie na polu artystycznym, edukacyjnym i społecznym. W zamyśle jest to jednak przede wszystkim galeria z regularnym programem wystawienniczym a nie dom kultury i otwarte na osoby niezwiązane z hierarchicznie i prestiżowo rozumianą sztuką.
Zdaniem Lisowskiego integracja, dialog i współdziałanie stwarzają możliwość pogłębiania samoświadomości i pobudzają do działania jednostkowego. Projekt jest nastawiony na stworzenie konkurencyjnej i autonomicznej przestrzeni aktywizująco-wystawienniczej, która promować będzie lokalne środowisko na gruncie ogólnopolskim. Szczególnie w ramach czerwcowego projektu, GnW jako ośrodek samokształceniowy otworzy się na partycypacyjny tryb pracy podczas przygotowania i prezentacji działań i spróbuje znieść edukacyjne granice mistrza, artysty - ucznia, działkowicza, wzajemnie zaspokajając potrzeby artystyczne i badawcze.
GnW znajduje się przy ul. Przybyszewskiego na Bydgoskim Przedmieściu, jest stałym elementem nadwiślańskiego krajobrazu, atrakcyjnym nie tylko dla środowiska artystycznego, ale i użytkowników sąsiednich działek, mieszkańców dzielnicy i całego miasta. Dzięki temu możliwy będzie proces integracji zarówno wewnątrz grupy samokształceniowej, jak i z odbiorcami jej działań.
Magdalena Kus
piątek, 21 czerwca 2013
Sezon na grilla
Grillować każdy może – jeden lepiej, drugi gorzej. Ja zaczęłam przygodę z grillowaniem od momentu zakupu patelni grillowej. Do tej pory wydawało mi się, że piec na grillu można tylko kiełbasę, karkóweczkę i pieczywo czosnkowe. Aktualnie grilluję wszystko: mięso, sery, warzywa, a nawet pieczywo. Nie odważyłam się jeszcze wrzucić na ruszt owoców.
Grillowanie jest ważnym elementem w kuchni śródziemnomorskiej. Dzięki „magicznej patelni” mogę stworzyć posmak świeżo złowionej rybki z morza i to jest to. Brakuje mi tylko fototapety z morskim pejzażem.
Pieczywo: Do tej pory wyciskałam czosnek do masła. Smarowałam chleb i zapiekałam. Teraz wolę wersję z pesto. Smaruję nim pieczywo (ciabatą) i zapiekam. Pyszności!
Ser: Halloumi – cypryjski ser do grillowania zaskoczy każdego gościa. Pokrojony w dość grube, bo ok 1 cm plasterki daje się upiec na patelni grillowej, jak i na grillu. Stanowi idealną opcję dla wegetarian. Dla wyostrzenia letniego smaku grillowany halloumi posypuję poszatkowanymi liśćmi mięty.
Ryba: Mama zawsze uczyła:
– Białą rybę trzeba najpierw rozmrozić, potem wysuszyć ręczniczkiem, posolić, popieprzyć i usmażyć. A jak filet bez skórki, to jeszcze go obtoczyć w jajku i w tartej bułce, by się nie rozwalił na patelni.
I jak ja mam jej wytłumaczyć, że jedyne co się zgadza, to wstęp – rozmrożenie?
Potem do oliwy z oliwek dodałam sos z limonki i cajun przyprawy. Upiekłam na patelni grillowej i jak już wyparowała woda, wrzuciłam pomidorki koktajlowe. Przed podaniem posypałam posiekaną pietruszką i miętą. Podane z kuskusem.
Grillować każdy może – zarówno w domu, jak i na dworze!
Natalia Olszowa
środa, 19 czerwca 2013
Das Geburtstagsfoto
Kryzys
Mimo, że to działanie wbrew prawom natury, Marcin Gładych przechytrzył śmierć. W kryzysie wieku średniego okazał się niezwykle twórczy i właśnie z okazji swoich 45. urodzin znalazł sposób na zapanowanie nad przemijaniem własnym i mieszkańców Torunia.
W roku 2008 toruński artysta zainicjował akcję performatywną, polegająca na fotografowaniu torunian, którzy przyjdą do zaimprowizowanych jednodniowych studiów fotograficznych. Tym samym do 2013 roku, na przestrzeni pięciu minionych lat, powstał cykl portretów w czterech odsłonach. Zdjęcia, po najkrótszych wystawach prac artystycznych w mieście, jego mieszkańcy mogli zabrać do domów. I, tym samym, ciała jeszcze pełne dusz rozpierzchły się do domów, niosąc w przyszłość – na wieczną pamiątkę – odbicia swoich wrażeń, twarzy, min, grymasów, póz.
Wskrzeszenie
Fotografia ogarnęła wszystkie aspekty ludzkiego życia, znajdując zastosowanie w absolutnie każdej jego dziedzinie. Wszechobecna – stała się niezauważalna. Gromadzimy zdjęcia i filmy na nośnikach – od telefonów, przez pamieci przenośne, po komputery. Przytłoczeni ilością, nie nadążamy z przeglądaniem zdjęć i ich „konsumpcją” (bo kontemplacja jest słowem już nieznajdującym tu zastosowania). To niedobrze, ale – czy źle, skoro taka okazuje się kolej rzeczy? Mając wyczucie tego, że nowe to dobrze zapomniane stare, i z nieskrytego sentymentu do tego dawnego, Gładych wskrzesił tradycję portretowania.
Kreator
Każda kolejna edycja „Das Geburtstagsfoto” cieszy się rosnącą sympatią i popularnością wśród mieszkańców miasta. Świadomy swojej przemijalności, Gładych spieszy dać z siebie innym jak najwięcej. Tym samym już dziś oglądamy nie tylko pojedyncze fotografie, ale portret miasta – ludzi chętnych do udziału w akcji fotografowania mieszkańców miasta, którzy uczestniczą w tym z pasji i aby być razem, niekoniecznie zarobić – i portret ludzi, którzy „wchodzą” w czyjś nietuzinkowy pomysł.
Właśne przy okazji takich realizacji Toruń pokazuje, że jest czymś więcej, niż „gotyk, piernik, Kopernik”, czymś wykraczajacym poza wyobrażenia urzędowych specjalistów zajmujących się budowaniem wizerunku miasta i definiowaniem jego znaczeń jako „produktu” turystycznego. Nieustannie udowadniają to osoby zajmujące się kulturą – pomysłodawcy, artyści i kuratorzy. Potwierdzają to takie właśnie, oddolne, realizacje twórczych projektów.
Tekst: Magdalena Kus
Zdjęcie: Marcin Gładych
wtorek, 18 czerwca 2013
Epitafium dla Harryhausena (1920 – 2013)
Przybyły z Wenus Ymir, zielonkawa i obmierzła kreatura wciąż rośnie i rośnie. Chaos w Wiecznym Mieście. Marynarka Stanów Zjednoczonych toczy bitwę z radioaktywnym Krakenem pod zniszczonym Golden Gate Bridge. Niewyobrażalnych rozmiarów dwugłowe pisklęta, cyklop, zionący ogniem smok. Sindbad i Jazon. Uzbrojona w miecze armia szkieletów, monstrualny krab, jednorożec i latające spodki. Pojedynek tytanów.
Jeden z Tytanów opuścił nas, maluczkich, 7 maja bieżącego roku. Ray Harryhausen. Strącony do Tartaru w wieku 92 lat. Znany tym, którym znany być powinien, a kochany i wielbiony przez miliony nie zdające sobie sprawy z tego, kogo w rzeczywistości darzą kinofilskim uczuciem. Harryhausen, mistrz animacji poklatkowej, niestrudzony eksperymentator, którego wyniki badań i poszukiwań w dziedzinie efektów specjalnych zawsze były pozytywne, trafne, pchające świat filmu wciąż do przodu. Windował produkcje Columbii, MGM, braci Warner z klasy B do klasy A. Kultowy kicz? Nie żartujmy, bo czymże jest film, jeśli nie jednym wielkim efektem specjalnym? Harryhausen był człowiekiem kina, jego esencją i sensem.
Urodzony w Los Angeles, już jako nastolatek będący pod wpływem „King Konga” (1933) Coopera i Schoedsacka próbuje sił w animacji stworzonych przez siebie modeli. „Zdaje Pan sobie sprawę, że zniechęca mnie Pan swoimi kompetencjami?” powiedział po zobaczeniu amatorskich prób Harryhausena Willis H. O’Brien, główny animator „Zaginionego świata” („The Lost World”; 1925) Harry’ego Hoya i wspomnianego „King Konga”. Objęty jego protekcją wkracza w świat amerykańskiej animacji, która od tej chwili nie będzie już taka sama. Współpracuje z George’m Palem nad unikatową techniką Puppetoon, rozwija technikę split-screen aż w końcu… „This is Dynamation!”. Hasło to krzyczy lektor kilkakrotnie (nie zdołamy go zapomnieć) w zwiastunie „7. podróży Sindbada” („The 7th Voyage of Sindbad”; 1958) z wytwórni Columbia Pictures. Dynamation, technika własna Harryhausena jest niezwykle efektowna, a zarazem niezwykle prosta. Polega na projekcji akcji żywego planu (dajmy na to z Laurencem Olivierem jako Zeusem) na ekran, przed którym stawia się animatorski stół z modelami (na przykład model Hydry) przeznaczonymi do wprawienia w ruch. Za stołem stawiano matową szybę uzupełnioną stosownymi obrazami w celu nadania przestrzeni głębi. Kamera rejestruje, klatka po klatce, arcydzieło animatora. Tak właśnie, arcydzieło animatora, tego trybika w seryjnej produkcji, technika. Bo kto pamięta nazwiska reżyserów „Latających talerzy” („Earth vs. The Flying Saucers”; 1956), „Jazona i Argonautów” („Jason and the Argonauts”; 1958), „Tajemniczej wyspy” („Mysterious Islands”; 1961), „Doliny Gwangi” („The Valley of Gwangi”; 1969) czy „Zmierzchu tytanów” („Clash of the Titans”; 1981)? Po seansie owacja na stojąco i wołanie: „Autor! Autor!”.
Nostalgia i kult retro? Lev Manovich, pisząc o paradoksach współczesnej techniki cyfrowej w błyskotliwym tekście „Park Jurajski i realizm socjalistyczny”, stwierdził, że współczesna animacja komputerowa, za pomocą której Spielberg w swoim filmie starał się wpisać przyszłość w teraźniejszość, prowadziła do paradoksu socrealistycznego. Była zbyt prawdziwa. Harryhausen nad prawdę stawiał zasadę „nie kłamać”. Tworzenie świadomej i sugestywnej iluzji, to nie to samo, co nieograniczone możliwości dzisiejszego kina, w którym triumfy święci prewizualizacja. Nawet Manovich, nestor Nowych Mediów nie podniesie ręki na prehistoryczne gady z „Milion lat przed naszą erą” („One Million Years B.C.”, 1966)[1]. A wiemy przecież, że rosyjski teoretyk nie wartościuje.
„Bez niego nie byłoby «Gwiezdnych wojen»”, rzekł podobno ongiś George Lucas. To nie ulega wątpliwości, nie byłoby wielu filmów Lucasa, Spielberga, Zemeckisa, Dantego. Lecz czemu wszelkie mainstreamowe media informując nas o śmierci Mistrza tak tytułowały swoje oschłe epitafia/newsy? Nobilitacja przez negację? Nie byłoby „Gwiezdnych wojen”, gdyby nie Méliès, gdyby nie Verne, gdyby nie malowidła z Lascaux. Pełen podziwu i szacunku dla geniusza, z którym przyszło nam się rozstać, pokuszę się jednak na bezczelność: nie byłoby Harryhausena bez Harryhausena. Wydobądźmy go z „fordowskiej fabryki snów”.
Ray Bradbury, z którym Harryhausen jako nastolatek oglądał wspomnianego „King Konga”, z okazji 90 urodzin animatora powiedział: „Co było świętego w naszej przyjaźni Ray? Kochałeś mnie i wierzyłeś w moją przyszłość, ja kochałem Ciebie i wierzyłem w twoją przyszłość”. Obu nie ma już wśród nas, ale my nadal wierzmy w ich przyszłość.
Tekst: Piotr Buratyński
[1] Obok Harryhausena pionierem dino-animacji był Karel Zeman z Czechosłowacji i jego nagradzana w świecie produkcja „Wyprawa w przeszłość” („Cesta do pravĕku”, 1955).
Subskrybuj:
Posty (Atom)