czwartek, 25 września 2014

Zespoły wokalne na Festiwalu MAEO





Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis trwa. Kolejne koncerty zachwycają unikalnością oraz przyciągają zaciekawionych melomanów. Jako drugi w repertuarze festiwalowym odbył się koncert poświęcony chorałowi gregoriańskiemu. Wystąpił czeski zespół Schola Gregoriana Pragensis, pod fachowym okiem Davida Ebena.

Wieczór niejednokrotnie zaskoczył, natomiast sam występ odbył się w małej sali Filharmonii Pomorskiej, jako że Chorał jest muzyką na tyle specyficzną, że przyciąga jedynie wyselekcjonowane grono melomanów.

Już sama zapowiedź wprowadziła słuchaczy w wyjątkowy nastrój. Sposób wypowiedzi Pani konferansjer był bajeczny. Mówiła spokojnym, ciepłym tonem, z uśmiechem na twarzy, a przekazywane informacje były rzeczowe i nieprzeładowane treścią. Niestety, nazwiska nie udało mi się zapamiętać.

Śpiew Scholi rozpoczął się nietypowo, bo zespół zaskoczył słuchaczy, wchodząc od strony widowni. Wyłącznie jeden z wokalistów stał już na estradzie, prowadząc z pozostałymi rodzaj śpiewu responsorialnego. Zaprezentowane zostały także śpiewy antyfonalne, utwory jedno- oraz wielogłosowe, wykonania solo, w różnych kombinacjach głosowych oraz tutti. Autorami wykonywanych utworów byli Guillaume de Machaut oraz Piotr z Grudziądza, którego tożsamość ustalona została właśnie podczas jednego z Festiwali MAEO. Pozostałe utwory to anonimowe kompozycje.

Uwagę zwrócił również nietypowy sposób dyrygowania, ciągłe zmiany ustawień chóru oraz specyficzny ubiór wokalistów. Białe szaty, w połączeniu z odpowiednim oświetleniem i kameralnym charakterem wydarzenia, sprawiały wrażenie, jakby czas cofnął się do epoki średniowiecza.

Pod względem technicznym oraz brzmieniowym wykonawcom nie można było nic zarzucić. Przygotowani byli znakomicie, każdy głos brzmiał idealnie czysto, a ich współbrzmienie było, zgodnie z zapowiedzią, ucztą dla duszy. Dodatkowo, głosy pozostawały w harmonijnej równowadze, tak, że słuchacz mógł bez problemu podążać uchem za wybranym z nich.

W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałem się takiego zachwytu i zaskoczenia chorałem gregoriańskim - śpiewem sprzed wielu wieków, niestety niecieszącym się dużym zainteresowaniem.

Podobnym koncertem, bo też czysto wokalnym, były „Śpiewy cerkwi prawosławnej”. Występ odbył się w ubiegły piątek, jako trzeci koncert Festiwalu MAEO. Wielokrotnie zaznaczano, że realizacja tego wydarzenia nie była łatwa dla organizatorów, gdyż wymagała zgody władz kościoła prawosławnego w Rosji. Zdecydowanie jednak, przeciwności były warte pokonania.

Podobnie jak Schola Gregoriana Pragensis, chór Ławry Troicko-Siergijewskiej złożony był wyłącznie z mężczyzn. Tym razem wystrojonych jednak w czarne szaty i w nieco szerszej obsadzie.

Wykonane zostało 20 pieśni wybranych z liturgii prawosławnej. Śpiewy przybrały fakturę wielogłosową oraz zachowane były w ramach tonalnych. Lwia część utworów wykonywana była w formie dialogu między solistami a zespołem. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż charakterystycznym elementem było podawanie dźwięków przez dyrygenta przed każdym wejściem zespołu.

Muzyka cerkiewna słynie z ogromnej roli niskich głosów. Piątkowego wieczoru słychać było to charakterystyczne brzmienie. Nie tylko było ono przepełnione basami, lecz także pełne, soczyste oraz wcale niepozbawione głosów wysokich. Ten rodzaj muzyki nie jest nastawiony na zróżnicowanie charakteru poszczególnych utworów bądź inne kontrasty formalno-fakturalne, lecz przede wszystkim na bogactwo harmoniczne. Poszczególne utwory zachwycały ciekawymi współbrzmieniami, akordami wypływającymi z siebie. Efekt brzmieniowy całego chóru był niezwykły, pomimo niesmaku związanego z nierównymi, poszarpanymi wejściami i zakończeniami fragmentów zespołowych. Dowód sukcesu potwierdzały owacja na stojąco oraz trzykrotny bis.

Niestety, jakości odjęła wieczorowi zapowiedź, przedstawiona w sposób nużący, zbyt szeroki oraz szczegółowy. Konferansjer poruszył kwestie związane z rozwojem muzyki cerkiewnej, zawędrował aż do skal starogreckich, wprowadzając zamęt i stwarzając wrażenie, jakoby pieśni prezentowane na koncercie oparte były na tychże skalach. Ponadto, używał sformułowań, które osobie bez muzycznego wykształcenia trudno jest zrozumieć. Muzyka, na szczęście, obroniła się sama, a swoim pięknem zatarła nieprzemyślaną zapowiedź.

Czuję się także w obowiązku poruszyć kwestię strony technicznej zaprezentowanej muzyki. Wspomniane nierówne wejścia oraz zakończenia fragmentów chóralnych wskazywały na pewnego rodzaju brak profesjonalizmu zespołu. Co więcej, nierzadko słyszalne były nieczystości, zwłaszcza podczas wejść. Z drugiej zaś strony, sama znajomość nut, soczyste i zgrane brzmienie oraz wysoki prestiż chóru wskazują na co najmniej cień zawodowstwa. Powód takiej nierównowagi stanowi, moim zdaniem, przeznaczenie muzyki tego zespołu. Ich śpiew wykonywany jest bowiem podczas nabożeństw cerkiewnych, ku chwale Boga, nie zaś na estradach z ukierunkowaniem artystycznym.

Wciąż podkreślam wysoką wartość artystyczną Festiwalu Musica Antiqua Europae Orientalis i zrobię to jeszcze raz! Filharmonia Pomorska oferuje przekrój muzyki z różnych stron świata oraz z różnego czasu. Dziś często zapominamy o zdobyczach epok minionych, a, jak widać, kryją one niezmierzone zasoby piękna i wartości kulturalnych. Szczególnie ważne jest jednak to, że każdy koncert skłania do refleksji, a tym samym poszerza horyzonty!



Antoni Szymański

wtorek, 16 września 2014

Pierwszy koncert Festiwalu MAEO za nami!


W miniony piątek, 12 września, w bydgoskiej Filharmonii rozpoczął się zapowiadany przeze mnie Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis. Koncert inaugurujący rozpoczęło obszerne wprowadzenie. Oprócz Urszuli Guźleckiej i Cezarego Nelkowskiego – konferansjerów Filharmonii Pomorskiej, publiczność przywitała zastępczyni Prezydenta Bydgoszczy – Grażyna Ciemniak oraz vice Marszałek Edward Hartwig. Wystąpienia, mimo iż dalekie od ideału, podniosły renomę Festiwalu oraz nadały mu odpowiednią rangę.

MAEO otworzyło dzieło współczesnego kompozytora Romana Maciejewskiego „Missa pro defunctis” czy inaczej „Requiem”. Ta ostatnia nazwa stanowi tytuł utworu, ale również jest określeniem jego formy. Jest to bowiem msza żałobna zadedykowana „Ofiarom wszystkich wojen”. Sam Maciejewski napisał: „Pod przytłaczającym wrażeniem ogromu ludzkich cierpień i morza przelanej krwi postanowiłem pod koniec drugiej wojny światowej skomponować dzieło, które stałoby się jednym z licznych przyczynków do utrwalenia w ludzkiej świadomości przeświadczenia o tragicznym nonsensie wojen.” „Msza” opatrzona została również mottem z Ewangelii św. Łukasza: „Ojcze, zapomnij im, bo nie wiedzą, co czynią.” Podniosłości dodał zbieg koncertu z 100 rocznicą wybuchu I Wojny światowej oraz 75-leciem początku II Wojny światowej.

Piątkowego wieczoru na bydgoskiej estradzie wystąpił chór Filharmonii Narodowej w Warszawie, soliści z różnych stron kraju oraz orkiestra Filharmonii Pomorskiej. Za pulpitem dyrygenckim stanął Tadeusz Wojciechowski.

Należy wspomnieć, że „Requiem” Maciejewskiego to utwór nietypowy, bo zachowany w systemie funkcyjnym (dur-moll), mimo iż skomponowany w XX wieku. Obecnie coraz częściej powraca się do tonalności, oferując nowe, świeże spojrzenie. Tak też jest z niniejszą „Mszą”. Ślad współczesności nie mógł jednak całkowicie zniknąć. Wyraźnie słychać odważne współbrzmienia, czasem mocno wychylające się poza ramy tonalne. Wyłuskać można pewne style współczesne, takie jak jazz, muzyka filmowa czy bajkowy charakter. Na przełomie lat 50. - 60. utwór odniósł jednak fiasko podczas premiery na Warszawskiej Jesieni, pełnej awangardowych zapaleńców. Można zatem powiedzieć, że Roman Maciejewski, mniej lub bardziej świadomie, wyprzedził swoje czasy o kilkadziesiąt lat!

„Requiem” już od pierwszych taktów wprowadziło słuchaczy w nastrój podniosłości i refleksji, który perfekcyjnie oddawał ideę nonsensu wojen. Wychodząc jakoby z nicości, w ciemnych barwach, chór śpiewał: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, ...”. Kolejne fragmenty to połączenie stałych i zmiennych części mszy żałobnej. Kompozytor nie napisał jednak pełnej mszy z formalnego punktu widzenia, bowiem jej ostatnie ogniwo stanowi sekwencja „Dies Irae” (Dzień gniewu). Mimo to dzieło posiada ogromne rozmiary, a monumentalizmu dopełnia rozbudowany aparat wykonawczy. Wspomniana sekwencja jest tak rozbudowana, że stanowi znaczną część całego dzieła. Kompozytor wykorzystał jedynie tekst ze średniowiecznego „Dies Irae”, a muzykę dokomponował według własnej inwencji. Wszystkie zaś teksty w „Requiem” są bardzo krótkie, proste, ale jakże treściwe. Ponadto, to teksty obecne w sztuce od wieków, co, wobec Boga oraz Sądu Ostatecznego, obnaża hipokryzję człowieka, który wie, że powinien się zmienić, mówi o tym, ale wciąż jest taki sam!

Uwagę słuchaczy z pewnością przykuła warstwa brzmieniowa utworu. Instrumentacja Maciejewskiego stała na wysokim poziomie oraz zadziwiała ciekawymi połączeniami głosów. Za przykład niech posłuży „I Fuga”. Temat zainicjowany przez chór został zdublowany w głosie fortepianu. Tak nietypowe połączenie zabrzmiało intrygująco i bardzo nowatorsko. Co więcej, o bogactwie brzmienia i obszerności aparatu świadczy obecność choćby fagotu basowego czy dwóch tub, co spotykane jest nieczęsto. Ciekawie pod względem brzmieniowym zaprezentowała się także dwójka solistów – Sopran oraz Bas. Ich głosy były soczyste i silne. Mezzosopran i Tenor nie zaskoczyli zaś niczym szczególnym. Gwoli ścisłości dodam tylko, że w oryginale „Mszy” występuje alt. Mezzosopranistka stanowiła więc zastępstwo. Artyści dokonali także niewielkiej zmiany w treści utworu, nieco skracając całość.

Pozostając przy rzadkościach, jedno ze swoich wejść chór rozpoczął siedząc! Dopiero po kilkunastu taktach powstał, kontynuując śpiewanie. Członkowie orkiestry zapytani o powód takiego manewru wydawali się zaskoczeni bądź odpowiadali, że tak się umówili. Jednak konkretnego powodu nie poznałem. Można by znaleźć kilka argumentów usprawiedliwiających chórzystów, jednak wielu słuchaczy oceniło to jako nie do końca przemyślaną decyzję oraz zdecydowanie negatywny efekt estetyczny.

Pomimo paru skaz, podczas piątkowego koncertu wyraźnie słychać było doskonałe przygotowanie wykonawców, profesjonalizm oraz muzykę na wysokim poziomie. Z pewnością była to zasługa wysokiej klasy artystów, ale również dwukrotnie większej liczby prób oraz obecnością tak doświadczonego i konkretnego dyrygenta, jak Tadeusz Wojciechowski.

52. Festiwal Musica Antiqua Europae Orientalis został zatem otwarty! Kolejne koncerty już w najbliższych dniach i tygodniach. Prezentowany repertuar obejmie epoki od średniowiecza do współczesności. Po raz kolejny zapraszam bardzo gorąco do Filharmonii Pomorskiej, bowiem wszystkie organizowane przez nią koncerty, a szczególnie Festiwal MAEO, to okazja do spotkania z muzyką na wysokim poziomie, poznania artystów z różnych stron kraju i świata oraz po prostu zażycia sporej dawki kultury, tak potrzebnej przy dzisiejszym pędzie życia!




Antoni Szymański

sobota, 24 maja 2014

Dlaczego wszystkie dziewczyny i wszyscy chłopcy są piękni?



Z Lilianą Piskorską rozmawia Bogna Morawska

Od stycznia, na sześć tygodni Liliana Piskorska dostała do swojej dyspozycji przestrzeń „Laboratorium Sztuki” toruńskiej Wozowni. Zamieniła ją w „gabinet depilacyjny”, który stopniowo „przyozdabiała” obiektami, obrazami, portretami. Wykonywała je z materiału pozyskanego z zabiegów, na które mógł się zgłosić każdy chętny.

Sama artystka mówi : „Uzyskanie <<resztek z człowieka>> było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt”.

Idąc tym tropem, zabiegi umożliwiły bezpośredni kontakt na linii: artysta-odbiorca, odbiorca-artysta, człowiek-człowiek, poszerzający „proces poznawczy” obydwu stron.

Na dzień przed finisażem działania „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” rozmawiam z Lilianą w galerii pełnej „portretów”.

Nazwa cyklu wystaw, w ramach którego działasz, a którego kuratorem jest Maria Niemyjska, nosi nazwę „Laboratorium Sztuki – artysta jako antropolog”. W tym wypadku śmiało można stwierdzić, że jesteś artystą – „naukowcem”. Jaki jest twój „cel badawczy”?


Można na to patrzeć na kilka sposobów, pamiętając cały czas, że jest to antropologia swoista – dość instynktowna i świadoma instynktowności całego działania. Jest po pierwsze takim wchodzeniem w rzeczywistość osób, które z racji zawodu muszą wkraczać w intymne relacje z innymi. Sięgam tutaj po realia zawodu kosmetyczki, które podczas zabiegów dotykają kolejnych i obcych sobie osób. Właśnie to wejście w rolę osoby, jakiejś profesji, z którą się nie ma w ogóle kontaktu, jest chyba jedną z ciekawszych dla mnie rzeczy, ponieważ muszę się otworzyć na bardzo intymne relacje, do których nie jestem jednak przyzwyczajona.

Dlaczego właśnie kosmetyczka? Opowiadałaś mi wcześniej, że wynika to z Twojej wcześniejszej akcji „Podróż”.
Moment, w którym zaczęłam myśleć o tym materiale, miał początek we wrześniu ostatniego roku. Podczas mojej akcji „Podróż” z Martyną Tokarską miałam okazję być właśnie w salonie kosmetycznym, gdzie przeprowadzono na mnie zabieg depilacyjny woskiem. Zobaczyłam, jakie ma on właściwości, barwy, jak literalnie staje się odbiciem skóry - jest jej bezpośrednim przełożeniem na materiał plastyczny. Zobaczyłam, jak to w ogóle działa, wygląda i strasznie się tym zafascynowałam.

Tą samą formą plastyczną…


Tak, na początku rzeczywiście było to zaciekawienie formą. Stwierdziłam, że nikt tego nigdy nie robił i byłam zaskoczona, bo wydaje się to tak oczywiste. Jest to bezpośrednie przełożenie człowieka. Daje możliwość pokazania kawałka (z) osoby - takiej skórnej, biologicznej i nieprawdopodobnie intymnej.

Wiadomo, od zalążka idei do całościowego projektu jest długa droga. Stwierdziłam, że zrealizuję ten pomysł w związku z tym, że zaproponowano mi w Wozowni przestrzeń Laboratorium. Oczywiście, łączenie antropologii i sztuki umożliwia bardzo szeroki zakres poszukiwań, właściwie opiera się trochę na wszystkim i na niczym. Gdzieś w tych wszystkich zabawach sztuką, które mają pretendować do miana socjologicznych, bardzo kręci mnie przełamywanie własnych barier. Myślę, że przełamywanie barier również i innych osób, bo, jak przypuszczam, nasze spotkania depilacyjne dla wielu ludzi były ciekawe. Podczas akcji wystawowej spotkałam się także z kilkoma chłopcami, którzy, co interesujące, traktowali to w inny sposób niż dziewczyny. Wydaje mi się, że podeszli rzeczywiście do tego jak do totalnego eksperymentu. Natomiast dla dziewczyn kontakt z depilacją/goleniem stanowi rzecz oczywistą. Aspekt usuwania owłosienia i negacji naturalnego stanu skóry jest po prostu codziennością.

Nie chcemy mówić o sposobie upiększania, liczy się tylko efekt. Czasami zdarzało mi się przeczytać w kobiecym pseudo poradniku, że kobiety powinny wręcz ukrywać chociażby to, że depilują brwi, ponieważ jest to nieatrakcyjne dla mężczyzn. Pokazując ten proces „uczłowieczasz człowieka”.


Bardzo cieszy mnie ten kontekst, o którym mówisz. Prace, które wykonałam, mogą mieć potencjał, by pokazać właśnie ten proces. I zaznaczać go jako część konieczną do realizacji efektu końcowego, tj. pokazania tego, kim jesteśmy.

Dla mnie Twoja praca nie neguje estetyzacji ciała, nie ocenia jej. Raczej jest to dążenie do pokazania „prawdziwego” oblicza człowieka. Dodatkowo, skontrastowane z bardzo estetycznym wykorzystaniem materiału, który pozyskałaś.


Tak, te prace są bardzo estetyczne. Długo zastanawiałam się, w jaki sposób je wykonywać. Stwierdziłam, że nie chciałabym przetwarzać materiału w znaczny sposób np. sprawiać, że ten materiał depilacyjny będzie tylko dodatkiem. Chciałam, żeby prace funkcjonowały jako portrety, by materiał, który zebrałam, był podstawą i zasadą ich wykonywania. Portretowość prac podkreślałam dodatkowo, nazywając je imionami osób, które przedstawiały (jeśli oczywiście dana osoba zgodziła się, bym to zrobiła).

Zauważyłam, że w innych pracach również posługujesz się wysublimowaną estetyką, łącząc ją z bardzo ciężkimi tematami, często tabu. Tematami, które nie są poruszane codziennie, mówią o cechach człowieka naturalistycznego, atawistycznego. Przykładowo „Suki”.


Forma moich prac jest bardzo ważna. Na przykład futra, których używałam, są nieprawdopodobnie sensualne, bogate wrażeniowo i wizualnie. Można mało z nimi robić i już działają. Natomiast, jeśli chodzi o ten materiał cielesny, depilacyjny, to dla mnie włosy nie są obrzydliwe same w sobie. Dlatego praca na tym materiałem nie była nieprzyjemna, choć czasem stresująca. Sądzę, że sam materiał jest już estetyczny, dlatego cieszę się, że mogłam go ubrać w formy, które są formami ekspozycyjnymi.

Można powiedzieć, że obrazy powstałe podczas „Wszystkie piękne dziewczyny i wszyscy piękni chłopcy” to swoista inwersja „Suk”.


Tak, to dobrze. Cieszę się, że robię rzeczy, które można odczytywać jako ciągłość.

W pracy, o której mówimy, pobierasz włosy od ludzi, nie robiąc im krzywdy, a wręcz przeciw: oddajesz przysługę.

Bardzo się starałam nie zrobić nikomu krzywdy…

Samo użycie włosa, a nie innej części ciała. Czy ma to dla Ciebie jakieś znaczenie?


Włosy na ciele i włosy na głowie mają zupełnie inną wartość symboliczną. A w projekcie mówię cały czas o włosach cielesnych. Są one obarczone ogromną kulturową tabuizacją, stereotypy ich dotyczące dotykają ludzi, którzy ich nie usuwają lub wręcz przeciwnie dbają o to, żeby być całkowicie gładkimi. Dla kobiet i dla coraz większej liczby mężczyzn jest to codzienność. Dlatego włosy są tak ciekawe, nawet bardziej niż inny materiał biologiczny.

A w kontekście samego zabiegu depilacji dochodzą kwestie ekonomiczne. Na zabiegi depilacyjne w salonach wielu osób po prostu nie stać, w związku z tym są one dostępne tylko dla pewnej części ludzi. To sprawia, że waloryzują oni możliwości doświadczeń – stają się bardziej pożądane, bo mniej dostępne.

W Twojej pracy pojawia się aspekt śmieciowy. Nadajesz rzeczy, która powinna wylądować w śmietniku nową wartość.

Gdy rozmawiałam z wieloma osobami, zwróciłyśmy uwagę na to, że kiedy wykonuje się zabieg golenia czy depilacji, to właśnie brak owłosienia poświadcza wcześniejszą ich obecność. Gładkie, kobiece nogi świadczą o tym, że coś było wcześniej. To mi się podoba w kontekście moich prac, że świadczą o wyjściowym stanie osoby. I tutaj dochodzi ten aspekt śmieciowości, abiektalności materiału. Uzyskanie „resztek z człowieka” było przecież sposobnością do przeprowadzania zabiegów, to one wyszły na pierwsze miejsce, a proces stał się ważniejszy niż efekt.

Podczas zabiegów nagrywałaś rozmowy. Czy będziemy mogli je usłyszeć?


Tak, ale nie w całości, bo nasze spotkania trwały zazwyczaj długo, także do końcowej wersji ekspozycyjnej będą dołączone wycięte fragmenty reakcji, rozmów, wrażeń. Oczywiście nie każdy obiekt na wystawie ma swoje nagranie, bo nie każdy się na nie zgadzał. A ja nie nalegałam.

Jakie spotkania wywarły na Tobie silne wrażenie?


Najbardziej intymne były spotkania, kiedy depilowałam komuś wąsik. Po prostu dotykałam czyjeś twarzy, co było nieprawdopodobnie intymne. Przypuszczam, że dla tych czterech osób, z którymi wykonywałam właśnie ten rodzaj zabiegu, było to też bardzo osobliwe.

Ciekawi mnie stosunek odbiorców do Twojego działania. Rozmawiałam z osobą, która na początku negowała sam pomysł, jednak po obejrzeniu prac zmieniła zdanie…


Słyszałam dużo reakcji: „ obrzydliwe”, „po co?” Mogę Ci podać jeden ciekawy przykład, który zdarzył się na początku trwania projektu. Pierwszego dnia przyszła do mnie starsza Pani, która przychodzi tutaj często, jest stałą bywalczynią. Bardzo jej się nie podobało, nie wiedziała, o co chodzi i nie dała się przekonać. Zniesmaczona, szybko wyszła. Po miesiącu weszła kolejny raz, zobaczyła projekty i całkowicie zmieniła zdanie. Bardzo ją zaciekawiły same formy. Pogadałyśmy trochę o samej idei i naprawdę zmieniła swoje nastawienie. Dla mnie był to ważny sygnał, szczególnie, że pokazuje, że próba działania długofalowego umożliwia badanie/przerobienie tematu zarówno mnie samej, jak również odbiorcom/odbiorczyniom.

Co zyskałaś z tego działania, nie mówiąc w tym momencie o Twoich pracach prezentowanych w Wozowni?


Każdy kolejny projekt, który opiera się na kontakcie z ludźmi, jest nieprawdopodobnym przełamywaniem własnych barier, własnych słabości. Konfrontacja umożliwia dookreślanie siebie, umożliwia zyskiwanie świadomości tego, co się robi, ponieważ podczas każdej kolejnej rozmowy muszę udowodniać logiczność mojego projektu.

W tekście promującym wystawę mówisz, że w Twoim działaniu dochodzi do wymiany, gdzie obydwie strony coś zyskują, ironicznie nadając jej miano kuriozalnej.


To jest trochę igranie z tym, kiedy mówi się o sztuce, że jest niepotrzebna. Trochę zabawa z tym stwierdzeniem i z tym doświadczeniem. Oferuję zabieg kosmetyczny, który w żaden sposób nie jest konieczny, nie jest elementarny dla życia, za sztukę, którą wielu odbiera za równie niepotrzebną. Depilacja jest nacechowana wręcz stereotypowo antyfeministycznie, ale sam projekt przecież antyfeministyczny nie jest. Ma raczej, poprzez obnażanie samego procesu, pokazywać codzienność, cieszyć się cielesnością i z niej czerpać.

To może zadam trochę patetyczne pytanie, jaka jest Twoim zdaniem rola artysty?

Strasznie trudne pytanie, bardzo ciężko nie odpowiedzieć na nie w nadęty sposób....

Nawet ciężko jest je zadać…


To jest ważne pytanie, ponieważ wielokrotnie się nad nim zastanawiałam. Decydując się na robienie sztuki, trzeba się samej zmierzyć z nim zmierzyć. Właściwie uważam, że tak - sztuka może mieć znaczenie poza obszarem sztuki. Ewa Tatar powiedziała takie trafne zdanie, że sztuka to „performatywna przestrzeń projektowania zmian rzeczywistości opartych na pragnieniu„. Poprzez sztukę realizujemy wizje rzeczywistości, które teraz są utopijne, ale może kiedyś nie będą. Wydaje mi się, że staram się obierać taki sposób myślenia.

wtorek, 20 maja 2014

Och Karol!



Skromny, cichy, przystojny, z rysunkami na rękach. Karol Banach studiuje na 3 roku grafiki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Studenci dobrze go znają, a jak nie znają, to kojarzą, gdyż jego nazwisko jest głośne na wydziale Sztuk Pięknych. I w zasadzie nie tylko tu, Karol wystawiał się wielokrotnie w Toruniu i Warszawie. Rysuje, projektuje, jeździ na rowerze. Odnosi spore sukcesy i tworzy własny świat, który możemy obserwować, w którym możemy uczestniczyć.

Rzeczywistość Karola to świat różnorakich kształtów, dziwacznych form, wariactwa na papierze, nawału elementów, które bawią się ze sobą, współistnieją, dopełniają kompozycję. Zapytany o określenie swojego stylu odpowiedział:

Uważam, że nie jestem na tyle doświadczonym graczem, aby mówić tu o swoim własnym stylu. To cel, który każdy ilustrator, twórca pracuje bardzo długo i ciężko, a ja chyba jeszcze do tego celu nie dotarłem. Moje rysunki to często bazgroły, jakiś żart, czasem przyjemny miks kolorów, postaci i kształtów. Daje to mi frajdę, a to chyba najważniejsze.

I tu częściowo nie pozwolę się zgodzić. Każdy, kto spotkał się z jego twórczością, gdy widzi niepodpisaną pracę wie, że to Karol. Są one bardzo charakterystyczne i autorskie. Bije z nich świeżość, pasja. Karol dużo pracuje, a efekty powstają bardzo szybko. Sprawia mu to ogromną przyjemność, robi to co lubi. Jak zaczyna pracę?

Banach nie lubi chaosu i nieładu artystycznego. Rysuje nawet w pociągu i pije kawę w białym kubku. Chaos i wariactwo zarezerwowane jest dla papieru. Jak sam twierdzi, jest sporo przypadku w jego kompozycjach, bardziej działa pod wpływem emocji niż chłodnej kalkulacji.

Każdy z branży ma swojego idola, jakiego więc ma Banach?

Największą inspiracją jest dla niego muzyka. Nie ma bez niej pracy. Jego playlista składa się z różnorakich utworów. W zależności od nich powstają charakterystyczne prace z określoną estetyką. Motywy czerpie z życia codziennego książki i filmu. Ceni sobie styl holenderskich ilustratorów i twórców znad Wisły. Idolem Karola jest bóg wielu – Pablo Picasso.


Anna Cieszyńska




piątek, 16 maja 2014

Z życia pracowni – wklęsłodruk

Beata Starczewska

28 lutego 2014 roku w Domu Muz przy ulicy Podmurnej otwarta została wystawa prac studentów Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu z pracowni wklęsłodruku. Swoje prace zaprezentowali wykładowcy – prof. Bogumiła Pręgowska i dr Marek Zajko oraz studenci. Prezentacja rozpoczęła cykl wystaw Pięciu Pracowni, gdzie oprócz wklęsłodruku zaprezentują się jeszcze pracownie: druku wypukłego, litografii, serigrafii i multimediów.

Akwatinta, akwaforta, mezzotinta, odprysk, miękki werniks – czyli słowniczek każdego wklęsłodrukowca. Właściwie nie jest to ważne, bo chodzi o stworzenie matrycy z wyżłobionymi kreskami, płaszczyznami, a nawet dziurami. Chodzi o to, żeby było w co „włożyć” farbę i żeby tam została. Proces samego tworzenia matrycy jest bardzo czasochłonny. Efekt – nie do końca jasny, nigdy nie wiadomo, co dokładnie wyjdzie na papierze. Nie wiadomo, czy przypadkowo wylany kwas na blachę, nie da lepszego efektu niż żmudnie przemyślana wcześniej koncepcja „tworzenia” pracy.

Tematyka prac – tu panuje pełna dowolność. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Oczywiście jest etap zatwierdzania projektu – i tu nie ma co czarować, wygrywają te nieco dramatyczne, nie wesołe. Idąc za ironicznym stwierdzeniem Beksińskiego, który o sowich pracach powiedział że: „nie nadają się do powieszenia w salonie nad stołem, przy którym konsumuje się kurczaka”, to samo można powiedzieć o pracach wklęsłodrukowych.

Chociaż praca prof. Bogumiły Pręgowskiej nie przywołuje na myśl smutku czy przygnębienia, wręcz odwrotnie – zawarta w niej wyrazista gama kolorystyczna oraz sam temat – zwielokrotniony portret kobiety – najprawdopodobniej autoportret, przyciągają oko odbiorcy.

Podobnie prace Olgi Głuchowskiej – nawiązujące do stylistyki renesansowej, korzystające z fotografii, ornamentyki, liternictwa, wytworzone z niezwykłą dbałością o szczegół, wzbudzają odczucia podziwu – chociaż to stwierdzenie bardzo górnolotne…

Reakcja odbiorców. Jest ważna, ale nie do końca stanowi cel sam w sobie. Raczej chodzi o zrobienie czegoś dla siebie, czegoś, przez co możemy wyrazić to, o czym myślimy. I nie jest też tak, że robimy do szuflady, jeśli nadarza się okazja, chętnie konfrontujemy twórczość z widzem, a krytyka, jeśli jest pozytywna – to oczywiście najbardziej cieszy. I tak spotkana przeze mnie na wystawie pewna pani, bardzo zainteresowana twórczością graficzną, zachwyciła się pracą Emmy Kwiatkowskiej, której wywróżyła sukcesy artystyczne i oceniła jako pracę na wysokim poziomie. Dyptyk przedstawiający dwie niezidentyfikowane wynaturzone formy, będące dobrym przykładem zaprezentowania „tak zwanego mięsa graficznego” – którym szczególnie zainteresowany jest Piotr Leszczyński. Piotr pokazał na wystawie prace bardziej ilustracyjne – przywołujące trochę stylistykę „Kaprysów” Francisca Goi.

Pisząc o „mięsie graficznym”, nie sposób nie zwrócić uwagi na pracę dr Marka Zajko, którego przerysowany, zdeformowany twór – głowa ludzka jest chyba najlepszym przykładem wykorzystania technik wklęsłodrukowych, a najbardziej tej - podobno najtrudniejszej – suchorytu.

Ariadna Żytniewska, której niewątpliwie ulubionym mistrzem druku wklęsłego jest Marcin Białas, zaprezentowała budowlę nieco nawiązującą do twórczości tego artysty. Drobiazgowość w detalach pokazuje, z jak wielką pasją autorka zaangażowała się w stworzenie tej pracy.

Oprócz wyżej wymienionych autorów zobaczyć jeszcze można prace: Beaty Starczewskiej, Agaty Konkol, Oliwii Kohnke, Joanny Klepadło, Darii Murawskiej, Moniki Wiśniewskiej, Oksany Budnej, Przemka Zglejszewskiego, Krzysztofa Szulca i moją.

Tę, jakże obiektywną, recenzję powinnam już zakończyć: polecam tę przekrojową wystawę, na której oprócz przekroju prac, zaprezentowane zostały przede wszystkim charaktery tworzące pracownię wklęsłodruku.

Marta Grzywińska

poniedziałek, 12 maja 2014

Bełkot miasta


W marcu strategia najeżdżania bez strzelania oparta została o statystykę defekowania rozłączną brutalnie. Czy oddałbyś życie za swoje mieszkanie w bloku familioku czy wolisz bunkier w lesie? Najbardziej lubię alternatywy bez niedomówień jednak jestem w tej kwestii nieliczny. Mogliby przynajmniej kłamać, żeby ta kraina nie wyglądała jak pizda w szczerym polu. Ale nieważne co mówią sondaże, z których i tak uznaje tylko heterohomini. Nie rozumiem tych faszystów. Podpisałem wam wołczer na freedom, a wy mi z butami do galeonu? Tak, zarabotaiłem 70 miliardów lampek chujnikowych, ale wyobraźcie sobie jak skorumpowana byłaby władza gdyby była tak żałośnie biedna jak wy! Oooo, łachudry zapomniały o swojej comiesięcznej grubej kresce koksu dla Wojtusia i reszty bełkotu. Powinniście zrobić to samo, przecież tam z drugiej strony też był kiedyś wasz kraj, chociaż na 123% jak u nas w tataraku nie macie co liczyć. Zapomnieli już o swoim kupowaniu pogłosów wróżbiarskich w andrzejki. Heil Marker i raus do Breslau! A ten wywiesza kolejną tłustą chorągiewkę i chowa głowę pod poduszkę pokojówki, tak mu się ta gwiazda wryła w gogle. Mogliśmy te medale zamiast z meteorytem zrobić z tego kombajnu co się u nas rozbił o drzewo. Złom jeden mógł kogoś zabić, jeszcze paręnaście lat śledztwa i się okaże gdzie tak naprawdę pędziliście i czego uniknęliśmy dzięki naszej bujnej przyrodzie, a raczej bojowemu przyrodzeniu. Brak kolejnych pięciu blaszek nie zrobi przecież różnicy, a ile beki będzie z tych jełopów jak srają w zbiorowych kiblach. Eh, gdzie mój złoty wychodek z kotkami, gdzie moje zwierzaczki!? Ci dranie na pewno rozszarpią je na oczach swoich dzieci i powiedzą, że to edukacja. Zresztą w tym sporcie to jest z nich największa polewka. Boisko w każdej wsi – są daleko w tyle za jakimś zielonym przylądkiem. Toru nie mają – wygrywają. Teraz niby wybudują nagle więc pewnie wszystko się spierdoli jak zwykle kiedy jakieś prezesy się tym zajmują, ale jest jeszcze nadzieja że jednak przechlają kasę na jakimś koncercie gwiazdy klopu, oczywiście na lodowisku narodowym, żeby nikt się nie czepiał impondebiliów.

Józef Mamut

piątek, 9 maja 2014

Drugie życie van Gogha


Biografia jednego z najsłynniejszych malarzy, Vincenta van Gogha, fascynuje i zaskakuje po dziś dzień, i to nie tylko miłośników sztuki. Dzieje się tak, ponieważ jego życie to pasmo porażek oraz twórczej pasji, a jego dzieła o wiele silniej oddziałują na wrażliwość odbiorców współczesnych niż jemu współczesnych. Skomplikowaną i tragiczną biografię twórcy na język komiksowy przełożył serbski artysta Gradimir Smudja, tworząc inspirowane malarstwem van Gogha tomy: ,,Vincent i van Gogh” oraz ,,Trzy Księżyce” (Timof Comics, Warszawa 2013). Powodem, dla którego dzieło Smudji nie wpisuje się w żaden schemat, jest niecodzienne ujęcie losu van Gogha. Autor nie poprzestał na odtworzeniu najważniejszych momentów w życiu malarza, on niejako stworzył van Gogha na nowo, dając mu dosłownie drugie życie. Ale zacznijmy od początku.

Vincent van Gogh (1853–1890), autor słynnych ,,Słoneczników” oraz szeregu autoportretów, jest znany jako artysta niespełniony, który dopiero pośmiertnie zyskał sławę[1] . Niezrozumienie jego twórczości, kłopoty natury finansowej, trudny charakter oraz początki choroby umysłowej doprowadziły go do samobójstwa. Taką wersję wydarzeń znamy z biografii malarza. W dziele Smudji van Gogh jest zaś tylko jednym z bohaterów. Serbski artysta pokazuje nam historię zupełnie inną, historię niejako na opak, a rozpoczyna się ona w momencie, gdy marzący o karierze malarza van Gogh znajduje na ulicy rannego, rudego kota o imieniu Vincent… Vincent nie jest zwykłym dachowcem. Pod wpływem jego niezwykłych umiejętności malarskich powstają znane nam „Słoneczniki” i nie tylko. Wkrótce van Gogh i Vincent stają się nierozłączni, kocur zyskuje coraz to większe znaczenie w tym duecie, a malarz jest jedynie cieniem swego futrzanego kompana. Stopniowo to zwierzę dominuje nad człowiekiem. Do dnia, w którym van Gogh zyska możliwość podpisania się pod dziełami swego zwierzęcego mistrza własnym imieniem i … niezwłocznie wykorzysta tę możliwość. Tak według Smudji – przez przywłaszczenie sobie cudzych dzieł – zrodził się geniusz van Gogha.

Obrazoburcze? Nieprawdopodobne? Możliwe. Wszak dzieło Gradimira Smudji nie predestynuje przecież do miana naukowej biografii. Bohema artystyczna Paryża jest tu przedstawiona z dużym przymrużeniem oka. Spotykamy malarza Henriego Toulouse-Lautreca (1864–1901), malującego kabarety i nocne życie kawiarń. Pojawia się postać Gauguina (1848–1903), znanego z przesyconych kolorem płócien z Tahiti. Smudja przywołuje też, jakżeby inaczej – Claude’a Moneta, zwanego ojcem impresjonizmu, oraz postaci Degasa i Maneta[2]. Bohaterowie przewijają się przez nocne kluby, spelunki i pracownie artystów, zwiedzają dworzec Orsay oraz poznają magiczną Prowansję. Wymienieni malarze istnieli i działali w Paryżu w czasie pobytu Vincenta van Gogha. Van Gogh znał Paula Gauguina, który potem wyjechał na Tahiti. Obaj malarze podróżowali nawet razem do Prowansji, gdzie w Arles powstało wiele sławnych obrazów, jak choćby ,,Żółty Dom” (1888) – wizerunek nieistniejącego już budynku, w którym obaj mieszkali[3].

W Prowansji objawiły się ponownie choroba Vincenta, nastąpił też epizod z odcięciem sobie ucha[4]. Malarzem opiekował się miejscowy lekarz, doktor Gachet, uwieczniony na wielu obrazach. W ataku choroby van Gogh próbował się zabić i w konsekwencji śmiertelnie się postrzelił. Zmarł po kilku dniach, po czym jego prochy złożono na cmentarzu w Auvers-sur-Oise. W rok potem obok niego pochowano jego ukochanego brata, Theo, który zawsze wspierał van Gogha i stał się propagatorem jego sztuki. Tyle o faktach.

W komiksie tym swobodnie mieszają się czas i miejsca, bohaterowie oraz obrazy. Smudja pełnymi garściami czerpie w końcu ze sztuki impresjonistów i z całej historii malarstwa europejskiego. Pojawiają się jeszcze elementy całkowicie fantastyczne. W magiczno-komicznej podróży obserwujemy, jak swoiste alter ego malarza, kot Vincent, stopniowo zaczyna nad van Goghem dominować, a para ta ma w sobie coś z Dr. Jekylla i Mr. Hyde’a. Mamy tu papugę Gauguina o imieniu Paul, którą czeka tragiczny koniec jako danie główne. Ulice Paryża przemierza słonica Carmen, a cyprysy, którym van Gogh poświęcił szereg obrazów, zyskują własny głos. Smudja tworzy bajeczny konglomerat groteski i humoru, kpiny i realizmu, żongluje odniesieniami i obrazami. W komiksie znajdziemy nawiązania do popkultury oraz ikon francuskiej historii kina oraz komiksu. Nieprzypadkowo ukochana Vincenta, aktorka M.M, przypomina Marilyn Monroe. Pojawiają się Brigitte Bardot (znaną z obrony praw zwierząt) i komiksy o Tintinie, a także nawiązania do „Ojca Chrzestnego”.

Ilustracje są oczywiście inspirowane soczystą i intensywną twórczością van Gogha. W niektórych kadrach komiksu odnajdziemy nawiązania do Salvadora Dalego (1904–1989) (zegary w ,,Trzech Księżycach” a zegary w dziele Dalego „Trwałość Pamięci” z 1931) czy amerykańskiego realisty Edwarda Hoppera (1882–1967). W jednej ze scen widzimy postać znaną z rzeźby autorstwa E. Degasa „Czternastoletnia tancerka”[5]. Smudja z mistrzostwem pokazuje czytelnikowi scenę, w której Vincent i van Gogh trafiają do fast foodu, gdzie rodzina spożywa akurat… frytki. Jednak nie każdy rozpozna w tym kadrze nawiązanie do mniej znanego obrazu van Gogha „Jedzący kartofle” (1885). Pastisz? Smudja dostarcza nam wiele takich niuansów, jednak żeby w pełni je docenić, należy znać nieco biografię malarza. Stąd przed lekturą komiksu wskazane jest przypomnieć sobie parę faktów z historii sztuki. Utrudnia to nieco odbiór komiksu przeciętnemu czytelnikowi, który nie jest specjalistą w dziedzinie postimpresjonizmu. Dzieło serbskiego artysty jest to zatem rzecz dla określonego czytelnika, który w założeniu powinien te nawiązania i drobne cytaty odczytać. Jeśli jednak ktoś niekoniecznie chce zagłębiać się w umysł van Gogha i śledzić, czym różnią się „Słoneczniki” (1888) od drugiego obrazu namalowanego w tym samym roku, pozostaje warstwa pierwsza dzieła. To uniwersalna opowieść o pasji, wierze, przyjaźni i potędze sztuki. Okraszona bogatą wyobraźnią, humorem i przygodą, oraz niezwykłymi rysunkami i kolorami inspirowanymi „Gwiaździstą nocą” i „Pokojem malarza w Arles”. Za mało? Nie sądzę. Chętni zawsze mogą odwiedzić National Gallery w Londynie, gdzie po raz pierwszy od 65 lat zestawiono dwie wersje „Słoneczników” van Gogha[6].

Joanna Wiśniewska




[1] Wiadomości dotyczące biografii malarza pochodzą z publikacji „Van Gogh” Ingo F. Walther, wyd. Taschen, Warszawa 2007. W 2002 roku Czytelnik wydał zbiór listów braci van Gogh – Theo i Vincenta, dający niezwykłą możliwość wejrzenia w umysł artysty oraz zrozumienie relacji łączących go z bratem, por. ,,Listy do brata” V. van Gogh, Czytelnik, Warszawa 2002. O życiu i malarstwie Vincenta traktuje też znakomita powieść Irvinga Stone’a „Pasja Życia”, Muza, Warszawa 2012.

[2] Na temat postimpresjonizmu oraz artystów związanych z tym nurtem pisze w swej monografii W. Juszczak, por. „Postimpresjoniści”, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985, (wyd. III).

[3] Do Arles Vincent pojechał w 1888 roku, tam też powstały jego najlepsze obrazy.

[4] Pamiętny „Autoportret z odciętym uchem i fajką” z 1889 roku, znajdujący się w Collection Niarchos.

[5] Obecnie w Metropolitan Museum of Art rzeźba przedstawia dziewczynkę w stroju baletnicy, powstała ona w 1879 roku.

[6] Por. http://www.nationalgallery.org.uk/whats-on/exhibitions/the-sunflowers.