poniedziałek, 25 marca 2013

[...]




Początki są trudne. Kurewsko. Również lektury pijaka Bukowskiego, który kiedyś mocno przykleił się do życia, choć nie tego samego. Długa opowieść o wprasowywaniu kolejnych kobiet w pościel tym razem nie chciała się czytać, zgrzytał kółkiem świat bez wartości, smutne to było, dalekie i nieswoje. Sam sobie nie wierzyłem, siebie nie poznawałem, który gdy młodszy to z wypiekami i zawsze kończąc kolejną pozycję samobójem w knajpie. Ile razy po zamknięciu książki po prostu schodziło się klatką w dół z azymutem nocnego, brało swoje i przez chwilę czuło, że ten bezsens może i jest bezsensem, ale za to takim pięknym. Zimnym też jak kosmos, bo chwilowy stan harmonii z Chinaskim gorąc rozpoznaje tylko w procencie i może jeszcze w nieświeżym pocałunku. 

Lecz nie tym razem. Bieg nie wchodził, pięknoduchem się stałem, kumplem Apollina przepasanym szarfą. Kilka podejść, małe rozdziały, i tylko rosnące obrzydzenie. Nawet mając wyjeżdżać w kilkudniowy objazd, i to raczej towarzyski, nie myślałem włożyć „Kobiety” do torby. Do czasu…

Pierwszy dzień z dawna oczekiwanego urlopu znalazł mnie w kawałkach. Przykutego na przemian do maila, którego akurat tego dnia nie musiałem odbierać, fejsa, który jak się przypałętał przypadkiem tak z konieczności nie chce odejść, lektur artykułów bez związku, kolejnych nawyków leniwca wycinanych w godzinach pracy, które w momencie urlopu puszczone samopas zaczęły pożerać mnie częściami, jeden po drugim, rozrzucając co zostało na boki. Jednym słowem: bezsens, rozsypka, znajomy skądinąd absurd życia jałowego, wypychający czas dokładnie tym, co najmniej istotne. Stan pogłębiał się z godziny na godzinę, aż do pytań w głowie co do sensu najprostszych czynności. Ostatnimi siły zebrany, już wieczorem, miotając się między płaczem a wściekłością, wziąłem taksówkę, torbę, szybką decyzją Bukowskiego, i ruszyłem na dworzec.

Wkurw był ostry, czekały mnie trzy godziny jazdy w Świętokrzyskie. Nie było wyboru, trzeba czymś zająć myśli i się uspokoić. Więc Bukowski…Teraz wchodził jak woda, spieniony ściek do Wisły, zimna wódka w Zezie. Wszystko się zgadzało, po kilku kwadransach na powrót rozumieliśmy się – wszechświat, pisarz i ja.
Tak wypełzła alchemia życia, które czasem pęka, pluje kwasem i etanolem, bezsilnością wobec materii, nawyków, małości i spazmów ambicji. Całym tym syfem, który najchętniej bym ukrył pod cudzym łóżkiem, uniesieniem brwi odnotowując jego wykwity u innych. Tak, Bukowski to poeta nizin, cholernie dobry poeta, precyzyjnie punktujący pozbawiony z tych pozycji treści świat. Trzeba zejść do niego, spaść może, zbratać się wówczas i jeśli taki wybór, na powrót wrócić do świata koszul i lunchy. Ale drania odwiedzać trzeba, i życie samo o to zadba. Przynajmniej moje.

Tak sobie myślałem, już spokojny wychodząc z autobusu. By lecieć w dół nie potrzebuję niczego, wystarczy puścić się w co najprostsze i zdać na grawitację. Pajęczyna szybko pęka. Ewentualny sprzeciw pobić szkłem, lub inną ucieczką. Bezwolnie gdzieś tu mieszka. A teraz szedłem w górę, do domu rodzinnego, gdzie żem synuś itd., żaden melanż, samo światło. Zwarcie i gotowość. Cóż, mieszając w szklance słowa Bukowskiego: skoro i tak będzie na dwoje - a po oświetlonej stronie drogi ciągle iść nie sposób - wybierz to, co kochasz bardziej, i pozwól, by właśnie to cię zabiło.

Andrzej Mikołajewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz