Początki są trudne. Kurewsko.
Również lektury pijaka Bukowskiego, który kiedyś mocno przykleił się do życia, choć
nie tego samego. Długa opowieść o wprasowywaniu kolejnych kobiet w pościel tym
razem nie chciała się czytać, zgrzytał kółkiem świat bez wartości, smutne to
było, dalekie i nieswoje. Sam sobie nie wierzyłem, siebie nie poznawałem, który
gdy młodszy to z wypiekami i zawsze kończąc kolejną pozycję samobójem w
knajpie. Ile razy po zamknięciu książki po prostu schodziło się klatką w dół z
azymutem nocnego, brało swoje i przez chwilę czuło, że ten bezsens może i jest
bezsensem, ale za to takim pięknym. Zimnym też jak kosmos, bo chwilowy stan
harmonii z Chinaskim gorąc rozpoznaje tylko w procencie i może jeszcze w nieświeżym
pocałunku.
Lecz nie tym razem. Bieg nie
wchodził, pięknoduchem się stałem, kumplem Apollina przepasanym szarfą. Kilka
podejść, małe rozdziały, i tylko rosnące obrzydzenie. Nawet mając wyjeżdżać w
kilkudniowy objazd, i to raczej towarzyski, nie myślałem włożyć „Kobiety” do
torby. Do czasu…
Pierwszy dzień z dawna oczekiwanego
urlopu znalazł mnie w kawałkach. Przykutego na przemian do maila, którego
akurat tego dnia nie musiałem odbierać, fejsa, który jak się przypałętał
przypadkiem tak z konieczności nie chce odejść, lektur artykułów bez związku, kolejnych
nawyków leniwca wycinanych w godzinach pracy, które w momencie urlopu puszczone
samopas zaczęły pożerać mnie częściami, jeden po drugim, rozrzucając co zostało
na boki. Jednym słowem: bezsens, rozsypka, znajomy skądinąd absurd życia jałowego,
wypychający czas dokładnie tym, co najmniej istotne. Stan pogłębiał się z
godziny na godzinę, aż do pytań w głowie co do sensu najprostszych czynności. Ostatnimi
siły zebrany, już wieczorem, miotając się między płaczem a wściekłością, wziąłem
taksówkę, torbę, szybką decyzją Bukowskiego, i ruszyłem na dworzec.
Wkurw był ostry, czekały mnie
trzy godziny jazdy w Świętokrzyskie. Nie było wyboru, trzeba czymś zająć myśli
i się uspokoić. Więc Bukowski…Teraz wchodził jak woda, spieniony ściek do
Wisły, zimna wódka w Zezie. Wszystko się zgadzało, po kilku kwadransach na
powrót rozumieliśmy się – wszechświat, pisarz i ja.
Tak wypełzła alchemia życia,
które czasem pęka, pluje kwasem i etanolem, bezsilnością wobec materii,
nawyków, małości i spazmów ambicji. Całym tym syfem, który najchętniej bym
ukrył pod cudzym łóżkiem, uniesieniem brwi odnotowując jego wykwity u innych.
Tak, Bukowski to poeta nizin, cholernie dobry poeta, precyzyjnie punktujący
pozbawiony z tych pozycji treści świat. Trzeba zejść do niego, spaść może,
zbratać się wówczas i jeśli taki wybór, na powrót wrócić do świata koszul i
lunchy. Ale drania odwiedzać trzeba, i życie samo o to zadba. Przynajmniej
moje.
Andrzej Mikołajewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz