sobota, 30 marca 2013

Niedosko się nie czuję, nie wszystko kapuję...




Osoba X, którą dobrze znam, zgadza się na opisanie swojej historii. Od dawna świat nie jest dla niej najweselszym miejscem, a sama egzystencja jawi się jako przykry obowiązek. Życie, życie jest nowelą, nie przyjazną – raczej wrogą. Jazda na sinusoidzie, odruch wymiotny, nieżyt, nieżywot. A przecież nie zawsze tak było: coś się w trybikach przestawiło. 

X postanawia zasięgnąć porady specjalisty. 

Dowiaduje się, że w jednej z pobliskich przychodni przyjmuje „bardzo dobra pani psycholog, która niejednej osobie pomogła”. Spróbujmy. Jako że X była ostatnimi czasy dość zestresowana i w dodatku mało spała, wizyta pięknie, acz dość fałszywie realizuje kliszowy obrazek spotkania z „lekarzem od duszy”. Pacjentka rzeczywiście czuje się źle, mówi cicho i bez energii, unikając wzroku rozmówczyni opowiada dramatyczne koleje swojego losu. Psycholożka zadaje niedorzeczne w ocenie X pytania, jednak ostatecznie stawia straszliwą diagnozę – ciężka depresja.Bez farmakologii (a może i hospitalizacji) się nie obejdzie. Tu pomóc może tylko psychiatra. X zna siebie troch ę lepiej i elegancko wyraża powątpiewanie, jest jednak osobą otwartą, toteż ostatecznie zgadza się zapisać na wizytę do tego, kto teoretycznie więcej może (i może pomoże). Mózg to narząd jak każdy inny i jeśli rzeczywiście jest chory, lekarstwo się przyda. Ciało nie jest doskonałe, a to, jak czuje się „dusza”, bardziej zależy od jakości działania materialnej reszty, niż od wahań natężenia energii kosmosu. 

Psychiatra po wysłuchaniu opowieści X podtrzymuje diagnozę Psycholożki, mimo iż tym razem pacjentka ma znacznie lepszy dzień i nie roztacza wokół siebie zapachu stęchłej ziemi. Lekarka jest jednak osobą rozważną i nie działa pochopnie (co podoba się X). Pewne symptomy depresji widzi, innych nie. Tłumaczy trudności w odróżnianiu choroby (depresji) od choroby (afektywnej dwubiegunowej) i „zwykłych zaburzeń osobowości”. Nigdy nic nie wiadomo (tu X zaczyna powątpiewać w swoje istnienie, zresztą nie po raz pierwszy). Sposób na wyjście z decyzyjnego impasu: propozycja ośmiotygodniowego pobytu diagnostycznego w znanym szpitalu psychiatrycznym, którego nazwa notorycznie powtarza się w lokalnych żartach. X może i miałaby na to ochotę, zastanawia się jakie obserwacje mogłaby tam poczynić, a jakie poczyniono by na niej. Poza tym dwumiesięczny urlop na koszt NFZ, z daleka od wszystkiego kusi. Jednak psychiatryk to nie wakacje pod palmami – rozsądek zwycięża. X uprzejmie dziękuje, chowając skierowanie do torebki. Obiecuje Pani Doktor, że się zastanowi, a sobie samej, że już więcej do tej przychodni nie wróci. 

Odstraszenie od konkretnej placówki nie równa się odstraszeniu od poszukiwania pomocy – X tym razem kieruje swe kroki ku przybytkowi wyspecjalizowanemu – ośrodkowi psychoterapii i leczenia uzależnień. Tam spotyka uśmiechniętą Psycholożkę 2, która odnosi się do opisanych problemów w sposób zgoła odmienny – złe samopoczucie jest wynikiem trudnej sytuacji życiowej. X traci energię psychiczną nie tam, gdzie należy i to właśnie trzeba zmienić. Pacjentka oddycha z ulgą, podoba jej się ta teoria, usterka zdaje się łatwa do naprawienia. Psycholożka 2 proponuje sesje u bardziej podobno odpowiedniego Psychologa 3 w gabinecie obok. Naładowana pozytywnymi emocjami płynącymi od terapeutki X oczywiście się zgadza.
Wkrótce okazuje się jednak, że Psycholog 3 dopiero się uczy. Pacjentkę odrobinę deprymuje opowiadanie o swoich problemach osobie młodszej o dobrych parę lat (sprawdziła w internecie). Kontynuuje jednak, miło się rozmawia, chociaż to głównie X daje popis swoich oratorskich zdolności . Psycholog 3 po kilku spotkaniach stwierdza jednak, że nie są one potrzebne – pacjentce nic nie dolega, musi tylko zacząć konstruktywnie działać. Ale jak tu działać kiedy napędu brak? – zastanawia się X. Potrzebuje innej, motywującej perspektywy i przede wszystkim odpowiedzi na pytanie, dlaczego czuje się źle, i to często bez wyraźnego powodu. 

Podjęcie tematu powoduje ponowne odwołanie się do archetypicznej postaci uczonego medyka, tym razem w osobie Psychiatry 2. Tego akurat X zna, kiedyś już przepisał jej leki które ostatecznie zaszkodziły, więc odstawiła. Spotkaniem po latach lekarz nie jest najwyraźniej wzruszony. Złapany na pięć minut przed zakończeniem czasu przyjęć, praktycznie nie słucha tego, co pacjentka stara się mu wyłożyć. Spieszy się do domu. „Skoro lekarstwo A nie pasowało, może zadziała lekarstwo B” – mruczy pod nosem, pospiesznie wypisując receptę. Urażona X z kamienną twarzą przyjmuje ten łaskawy dar. W domowym zaciszu postanawia jednak nie kupować leku – internetowa ulotka straszy skutkami ubocznymi nieprzyjemnymi i niebezpiecznymi daleko bardziej, niż jej chwiejne nastroje. 

X w dalszym ciągu uważa, że przydałaby jej się pomoc psycho-specjalistów. Nie ma już jednak na to siły. Podiagnozuje się sama oraz w towarzystwie najbliższych jej „duszy” osób. Depresja? Niekoniecznie. ChAD? Możliwe. Skrzywienie osobowości? Z pewnością. Rozdwojenie jaźni? „Nie, dziękuję”.


Beata Jurkiewicz

piątek, 29 marca 2013

Wydmuszka




Może pamiętacie jeden z odcinków siódmego sezonu serialu „Dr House”, w którym zespół medyczny diagnozuje pacjentkę obdarzoną pamięcią absolutną (odc. 144: YouMustRememberThis)? Kobieta doskonale kojarzy fakty z przeszłości: daty, miejsca, okoliczności, spotkanych w życiu ludzi, ich zachowanie, ich czyny. Myślicie – rzadka umiejętność, tylko pozazdrościć. Ale czy faktyczniejest czego? To, co dla jednych zdaje się być wyjątkowym darem, dla samej zainteresowanej staje się przekleństwem. Okazuje się bowiem, że doskonała pamięć jest nie tylko fizjologicznym symptomem choroby. Nieumiejętność selekcji informacji i wyparcia ze świadomości tego, co mało istotne, skutkuje tym, że każda, nawet najmniejsza z doznanych krzywd, bez względu na upływający czas, wciąż pozostaje świeżą, jątrzącą się raną. Efektem ubocznym doskonałej pamięci jest zatem nieumiejętność zapominania o tym, co złe, a w konsekwencji niezdolność do budowania trwałych relacji międzyludzkich. Bo trzeba przyznać, że życie z osobą posiadającą tak niecodzienny dar nie jest łatwe. Któż z nas czułby się komfortowo w towarzystwie kogoś, kto pamięta jego wszystkie przewinienia, skrupulatnie odnotowuje mniejsze i większe grzechy i przy każdej nadarzającej się okazji wypomina niechlubne błędy z przeszłości. Koszmar!
Ale wróćmy do diagnozy drHouse’a. Jeśli jego rozpoznanie jest słuszne imiędzy pamięcią absolutną a zaburzeniami społecznymi zachodzi tak silna korelacja, to można dojść do wniosku, że nieumiejętność zapominania, wybaczania, a przy tym niezgoda na pewien margines niedoinformowaniasą swoistą dysfunkcją, czyniącą z człowieka jednostkę nieprzystosowaną do życia w grupie.
Jednak przyglądając się uważnie praktyce społecznej trudno nie oprzeć się wrażeniu, że chronicznie tęsknimy za permanentną kontrolą (oczywiście za tą której wektor biegnie na zewnątrz, bo sami kontrolowani być nie lubimy) i chętnie zaobserwowalibyśmy u siebie objawy pamięci absolutnej. A podejrzliwość plus pamiętliwość to już mieszanka wybuchowa.
Czyżbyśmy zapomnieli o przykrych konsekwencjach przypadku analizowanego przez Gregory House’a, o niezrozumieniu, osamotnieniu, małostkowości, zgryźliwości? Czyżbyśmy byli nieświadomi jak dokuczliwa i w gruncie rzeczy nużąca jest ciągła czujność? Dlaczego dobrowolnie zrezygnowaliśmy z przyjemności i korzyści płynących z zaufania?
Przesadzam? Czyżby? A niby czym się karmią (podobno modne ostatnio) agencje zajmujące się testowaniem wierności? Zpewnością nie potrzebą zaufania i idącymi w ślad za nią zasadami, takimi jak prawdomówność, lojalność czy dotrzymywanie danego słowa. Chociaż i owi testerzy zasadami grzeszą, wszak swój kodeks etyczny mają i za normę bezwzględnie obowiązującą w ich profesji uznają regułęnon consumatum. Ufff! Sprawdzą, pokuszą, ale oddadzą w nasze ręce nietkniętego fizycznie partnera bądź partnerkę. Kamień z serca!
Ale niepokojące jest nie tyle powstawanie takich agencji, leczsamo zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi. Popyt na nie świadczy bowiem o postępującej erozji bądź też nieumiejętności komunikacji. Można powiedzieć, że powoli praktyka społeczna sprzeniewierza się samej sobie i rozsadza filary, które od lat stanowiły jej stabilny fundament. Bo jak inaczej nazwać fakt, że pojęcia, które dotychczas budowały jej istotę, czyli zaufanie, zrozumienie, prawdomówność, lojlność czy wybaczenie, mają dzisiaj status wydmuszek, słów pięknie brzmiących, ale pustych, beztreściowych, bezwartościowych?Cóż takiego się stało, że ufność kojarzy się dzisiaj z naiwnością i głupotą, z kolei jej przeciwieństwo – podejrzliwość – urosło do rangi zalety?
A czy nie byłoby miło, rozmawiając z dziennikarzem, móc skupić się na tym, co ma się do powiedzenia, a nie skrupulatnie ważyć słowa, by nie dać się wmanewrować w instytucjonalne rozgrywki? Czy nie byłoby lżej nie przejmować się pozostawionym w przedziale bagażem, gdy chcemy rozprostować kości i nie robić pospiesznie zakupów w obawie czy rower nadal stoi tam gdzie go zostawiliśmy?
Ale póki coostrożności nigdy za wiele. Lepiej mieć na podorędziu prawo prasowe, bagaż podręczny trzymać zawsze przy sobie, a co się tyczy roweru, koniecznie zainwestować w solidny łańcuch i kłódkę z szyfrem.

Iwona Stachowska

Wywiad intymny




Z Olgą Wróbel o kobiecej stronie komiksu, terapii manualnej i demitologizacji rozmawia Jacek Seweryn Podgórski

Komiks autorstwa Olgi Wróbel jest subiektywną i w pełni dojrzałą próbą zmierzenia się z formą przeniesienia pamiętnika na łamy komiksu. Efektem jest oryginalna nowela graficzna, ilustrująca wydarzenia związane z okresem szeroko pojętego „stanu błogosławionego”. Autorka za pomocą dość mrocznej estetyki ilustruje absurdy i komizm atmosfery kreowanej podczas okresu ciąży. Jak sama określa, Ciemna strona księżyca jest atlasem przesądów ciążowych z dodatkiem gagów zaczerpniętych z własnych obserwacji i komentarzy bliskich. Jaka jest ta „ciemna strona księżyca”? Spróbujmy się dowiedzieć.

Jacek Seweryn Podgórski: Nikt wcześniej nie publikował w Polsce tak intymnego komiksu [Ciemna strona księżyca, Centrala 2012], a można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że i na świecie. Pani nowela graficzna – pozwolę sobie tak nazwać Pani dzieło – zebrała sporą ilość pozytywnych recenzji. Zdaje sobie Pani sprawę, że jest to dość przełomowa praca? 

Olga Wróbel: W polskim komiksie historii autobiograficznych jest tak niewiele, że każda właściwie jest przełomowa. Mój komiks i tak trafił do dość licznie reprezentowanej grupy – można go zestawić z albumem Endo [Projekt: człowiek, Kultura gniewu 2006 – przyp. JSP] i internetowym cyklem Czwórka na pokładzie Dominiki Węcławek [komiks prowadzony w ramach portalu www.warszawianki.pl – przyp. JSP]. Co do intymności – tworząc ten album nie miałam wrażenia, że szczególnie się odsłaniam. To właściwie tylko pierwsza skórka, którą zdjęłam z cebuli, pod spodem zostało więcej. Samo pokazanie, że ludzie mają nagie ciało, że właściwie SĄ tym ciałem, że się kłócą – to tylko przesunięcie się po powierzchni. W komiksie może wygląda to odważnie, ale w kontekście innych mediów, chociażby literatury, trudno traktować moje wyznania jako akt obyczajowej śmiałości. 

JSP: Czy można zatem śmiało powiedzieć, że komiks kobiecy jest w Polsce w silnej formie?

OW: W roku 2012 kobiety były bardzo widoczne na rynku, ukazały się dwie poświęcone ich twórczości antologie. Nie wiem, czy będzie to utrzymująca się tendencja, może po prostu w danym roku skumulowały się komiksy stworzone przez panie. Tak czy inaczej, jako weteranka sprawy komiksu kobiecego w Polsce, jestem zadowolona i czuję, że mogłabym spokojnie złożyć broń. Jest tyle fantastycznie rysujących, widocznych kobiet: Maja Demska, Maria Inez Gul, Agnieszka Szczepaniak, Renata Gąsiorowska… Mogłabym tak wymieniać pewnie z kwadrans. Każda ma własny styl, tworzą rzeczy plastycznie wysmakowane i oryginalne, nie jest to na pewno mainstreamowa kreska i kolory z komputera. I to mnie cieszy najbardziej. 

JSP: Z notki wewnątrz komiksu można dowiedzieć się, że opisywany okres to czas przemiany, metamorfozy. Czy tworzenie komiksu – pisanie i rysowanie – pozwoliło Pani na zdystansowanie się od problemów życiowych? Jeżeli tak – to jakich? Czy była to jakaś forma terapii?

OW: Przede wszystkim to była terapia czysto manualna. Rysowanie, malowanie, skanowanie, literowanie zajęło tyle czasu, że nie miałam go praktycznie na nic innego. Mam charakter depresyjny i zdarza mi się wpaść w umysłową spiralę wyimaginowanych/antycypowanych problemów. W ciąży łatwo byłoby się w tym pogrążyć, wziąć zwolnienie, leżeć w łóżku i tłumaczyć to swoim wyjątkowym stanem. Regularna praca utrzymywała mnie w pionie. Oczywiście popadłam w drugą skrajność i rysowałam praktycznie do porodu, narzekając, że powinnam jednak w tym łóżku odpoczywać, a nie bazgrolić po nocach przy biurku. Takie podejście też nie jest najszczęśliwsze. 

JSP: Czy zastanawiała się Pani, jak odbierają ten komiks kobiety i mężczyźni, przygotowujący się do bycia rodzicami – planujący ciąże, czekający na narodziny, itp.? Czy dotarły do Pani jakieś relacje, odczucia?

OW: Słyszałam głównie opinie osób, które mają to już za sobą – były pozytywne i powoływały się na wspólnotę doświadczeń. Co do znajomych, którzy jeszcze dzieci nie mają, zdania były podzielone, niektórzy się śmiali, a niektórzy nie. Myślę, że mój opis ciąży nie powinien nikogo przerażać – to, że życie nie wygląda jak w kolorowych magazynach jest faktem, z którego istnienia każdy przeciętnie inteligentny człowiek zdaje sobie sprawę, nie zrywam więc żadnej zasłony. Na pociechę mogę powiedzieć, że moja ciąża przebiegała zupełnie prawidłowo – zero komplikacji, idealne wyniki, etc. Wydaje mi się, że to pamiętnik kobiety doświadczającej uzasadnionych lęków o zdrowie swoje i dziecka mógłby być naprawdę wstrząsającą lekturą. 

JSP: Mi osobiście podobała się kreacja postaci komentatorów – tzw. „wujków dobra rada” – trochę w konwencji Monty Pythona, a innych – w konwencji krzywego zwierciadła. Ale czy nie jest też tak, że większość tego typu osób tak właśnie wyglądała i „radziła”?

OW: Tak, tym bardziej, że pracuję z osobami sporo starszymi od siebie i trochę tych rad usłyszałam, a potem wręcz je prowokowałam, myśląc, że świetnie wypadną w komiksie. Nie robię tego do końca złośliwie – rozumiem, że ludzie wypowiadają te złote myśli głównie z sympatii, a poza tym mają okazję poczuć się ważnymi uczestnikami wydarzeń dzięki swojemu doświadczeniu, nawet, jeżeli jest ono wyimaginowane. Wiele rzeczy doprowadza mnie do pasji, ale do takich „mądrości” mam akurat cierpliwość. Kiedy teraz słyszę, że córka płacze, bo pewnie chce na ręce, pozwalam jej dalej płakać na podłodze i tyle. Trzeba robić swoje, słuchać sobie tych wujków, ale samemu być daleko poza ich zasięgiem. 

JSP: Jedna plansza utkwiła mi w pamięci i zapewne wszyscy podczas lektury Ciemnej strony na nią czekali, a mianowicie „poród”. Pierwsze skojarzenie – proszę nie zrozumieć mnie źle – to niebo po apokaliptycznej katastrofie, przepełnione odpadami radioaktywnymi (kurzem) z przebijającym się szkarłatem atomowego słońca. Dlaczego w tej formie postanowiła Pani przedstawić poród? Dlaczego taka ekspresja – wymiar cielesny jest tutaj niezwykle podkreślany?

OW: To bardzo ładna interpretacja! Dla mnie ta plansza jest obrazem pęknięcia w aspekcie fizycznym – stąd czerwień – ale przede wszystkim emocjonalnym. Poród jest tym momentem, po którym życie już nie będzie takie jak przedtem. Nie można się wycofać. Zależało mi na metaforycznym oddaniu tego przeczucia – planszę rysowałam jeszcze przed Dniem Zero i w procesie składu do druku wpisałam tylko odpowiednie dane. Tutaj wracamy też do kwestii poruszonej w pierwszym pytaniu. Poród był dla mnie na tyle własnym przeżyciem, że nie chciałam go rysować tak, jak się wydarzył. Swoje głębokie emocje i anegdotki ze szpitala zostawiam w rodzinie. 

JSP: Pamiętnik kończy się dość niespodziewanie, wiele kwestii pozostało otwartych. By poruszyć jedną z nich, spytam: jak zaczęła Pani postrzegać swoje ciało po okresie ciąży i jakie emocje zaczęły odgrywać kluczową rolę w Pani życiu?

OW: Podstawową emocją było absolutne przytłoczenie nowymi obowiązkami i świadomość, że to już na zawsze – że moje uporządkowane życie, w którym do północy rysowaliśmy z mężem przy czystych biurkach, wychodziliśmy z psem na spacer, a w soboty jedliśmy twaróg, wróci może za jakieś 20 lat, a teraz muszę być na każde zawołanie i nie ma, że już wszystko umiem – ile razy nauczyłam się czegoś o potrzebach dziecka, one gwałtownie się zmieniały i moje z trudem zdobyte doświadczenie było bezużyteczne. Tak jest do tej pory, ale powoli się z tym godzę. W tym wszystkim moje cenne ciało zostało po macoszemu odstawione na boczny tor, gdzie schudło i w sumie wyładniało. Teraz targam je regularnie na basen, gdzie zbieram refleksje do nowego albumu poświęconego właśnie kwestiom postrzegania swojej fizyczności. 

JSP: Czy uważa Pani, że komiks ten może stanowić pewnego rodzaju poradnik zdroworozsądkowego myślenia na zasadzie: „ja tak miałam, wy tez będziecie tak mieć – spokojnie, niech ludzie mówią, co chcą, robią, co chcą – będzie dobrze, to naturalna kolej rzeczy, więcej pokory, dystansu i cierpliwości…”?

OW: Tak. Dokładnie taką miałam nadzieję, rysując go. Zależało mi na tym bardziej niż na „demitologizacji macierzyństwa”, bez którego to terminu nie może się odbyć żadna rozmowa o Ciemnej stronie księżyca. Nie jestem skupiona na przekazie „patrzcie na moje wyjątkowe doświadczenia!”, bardziej na próbie znalezienia uniwersalnego w indywidualnym. Samej mi to pomaga, w napadach paranoi zawsze wypisuję/wydzwaniam do znajomych, żeby upewnić się, że te osoby, które ja postrzegam jako zdrowe i zrównoważone, też mają cięższe momenty. 

JSP: Czy rozważa Pani napisanie kontynuacji? Materiału zapewne znajdzie się sporo?

OW: Materiału jest masa, i to codziennie, od pół roku siedzę w domu i czasu na refleksje mam aż za dużo. Ale przeczytałam ostatnio Macierzyństwo non-fiction Joanny Czeczott-Woźniaczko [Wydawnictwo Czarne 2012 – przyp. JSP] i moje przemyślenia są podobne. Po drugie – czuję, że kontynuacja byłaby samograjem i trudno byłoby mi potem pozbyć się łatki „autorka komiksów o dzieciach”. Stworzenie komiksu wymaga mnóstwo czasu. Wolę opowiedzieć nową historię, niż tkwić w nawet najcieplejszej szufladce.

Kilka słów na zachętę:

Dla zainteresowanych szeroko pojętym komiksem kobiecym warte polecenia są prace „przepytanej” Olgi Wróbel, publikowane na jej blogu: „Odmiany Masochizmu” oraz Agaty „Endo” Nowickiej, m.in. Projekt: człowiek (Kultura Gniewu 2006), a także wiele innych. Wspomniane w wywiadzie antologie to: Polski komiks kobiecy, pod redakcją Kingi Kuczyńskiej (Timof i cisi wspólnicy 2012), oraz Polish Female Comics. Double Portrait (Centrala 2012). Sukcesem okazała się wydana zeszłego roku praca autorstwa Agaty Wawryniuk Rozmówki polsko-angielskie (Kultura Gniewu 2012). Do drobniejszych form można zaliczyć zbiór Dziewczyny też rysują komiksy! (Stowarzyszenie Arteria 2010). Natomiast jedną z najbardziej znanych działaczek na polu female comics jest Sylwia Kaźmierczak, autorka blogu „ComixGrrrlz”.

czwartek, 28 marca 2013

Trochę inny Tarantino






Po przygodzie z nazistami Quentin Tarantino postanowił uszczknąć odrobinę z historii Stanów Zjednoczonych i tradycyjnie już z historii kina gatunków. Jednak nie dajmy się zwieść. Western Tarantino jest raczej pokłosiem postmodernistycznej mozaiki niż hołdem dla ikonografii i języka klasyki gatunku.
No właśnie, od języka zacznijmy. Mrukliwi zazwyczaj, żyjący w świecie własnych wartości, moralnych kodów i zawodowego etosu bohaterowie westernów w obrazie Tarantino stają się nieprawdopodobnymi gadułami. Ma się wręcz wrażenie, że pojedynki, które toczą, odbywają się raczej w przestrzeni dialogu: słów i gestów. To one są w obrazie Tarantino najistotniejsze, podnoszą temperaturę filmu i pchają fabułę do przodu. Oczywiście i wartka akcja, napędzana bijatyką osadzoną w poetyce bliskiej reżyserowi, znalazła dla siebie miejsce, ale nie łaknie jej widz już tak bardzo, jak obecności głównych bohaterów i rodzącego się między nimi uczucia… przyjaźni. Czyżby to po raz pierwszy Tarantino dotknął tak czułej struny? Na to wygląda i, co ciekawe, na jednej nie poprzestał, ale o tym później, dajmy się porwać historii. Kilka lat przed wojną secesyjną plotą się losy niewolnika Django i łowcy głów doktora Schultza. Jednorazowa wspólna akcja szybko przeradza się we współpracę i plan odbicia ukochanej Django z rąk plantatora. I tu dochodzimy do największego – w moim odczuciu – atutu filmu reżysera Pulp Fiction. Obok popisów autorskich ma też Tarantino niezmiennie od wielu lat nosa do aktorów.

Pierwszy plan zdobył bez wątpienia Christoph Waltz. Ten filmowy kameleon równie przekonująco potrafi zagrać bezwzględnego (choć niepozbawionego wdzięku!) nazistę i łowcę głów o gołębim sercu. Drugi plan wypełniają zagubieni statyści pamiętający najlepsze czasy gatunku: chmurni i zadziorni farmerzy, pilnujący porządku Południa plantatorzy i układni urzędnicy. Szczególne kreacje stworzyli Leonardo DiCaprio w roli niedouczonego plantatora o kosmopolitycznym apetycie i Samuel L. Jackson w brawurowej roli jego prawej ręki i wieloletniego sługi.

Cóż poza apetyczną grą? Czy czujemy spełnienie? Z pewnością, jeśli przyjmiemy reguły gry Tarantino. Jeśli chcemy wykorzystać film mistrza cytatu i pastiszu do wejścia w mroczny świat niewolnictwa – niekoniecznie. Krwawa historia Stanów Zjednoczonych umyka tu w atrakcyjnie opowiedzianej historii ludzkiej. Ale czyż na tym właśnie nie opiera się wielka siła tego filmu? Kibicujemy temu osobliwemu duetowi byłego niewolnika Django i jego wybawcy doktorowi Schultzowi. Trzymamy kciuki, by ich drogę zwieńczył szczęśliwy finał – połączenie Django z utraconą przed laty ukochaną żoną. To przywiązanie do bohaterów jest u Tarantino czymś unikatowym. Zamiast gorączkowego wyczekiwania kolejnego gagu, wyłapania kolejnego cytatu, wyśmiania kolejnej oczywistości gatunkowej poddajemy się urokowi miłosnej historii, którą momentami z sentymentalną czułostkowością snuje autor. I chociaż brzmi to jak zarzut, wcale nim nie jest. Udaje się Tarantino zaprzyjaźnić widza ze swoimi bohaterami i oswoić z nimi. Coś tak uniwersalnego jak miłość i chęć bycia razem  zbliża posklejane przez Tarantino osobliwości ludzkie do niedoskonałej i targanej namiętnościami widowni. 


Magda Wichrowska

Django

reż. Quentin Tarantino

United International Pictures Sp z o.o.

2013