Po
przygodzie z nazistami Quentin Tarantino postanowił uszczknąć odrobinę z
historii Stanów Zjednoczonych i tradycyjnie już z historii kina gatunków.
Jednak nie dajmy się zwieść. Western Tarantino jest raczej pokłosiem
postmodernistycznej mozaiki niż hołdem dla ikonografii i języka klasyki
gatunku.
No
właśnie, od języka zacznijmy. Mrukliwi zazwyczaj, żyjący w świecie własnych
wartości, moralnych kodów i zawodowego etosu bohaterowie westernów w obrazie
Tarantino stają się nieprawdopodobnymi gadułami. Ma się wręcz wrażenie, że
pojedynki, które toczą, odbywają się raczej w przestrzeni dialogu: słów i
gestów. To one są w obrazie Tarantino najistotniejsze, podnoszą temperaturę
filmu i pchają fabułę do przodu. Oczywiście i wartka akcja, napędzana bijatyką
osadzoną w poetyce bliskiej reżyserowi, znalazła dla siebie miejsce, ale nie
łaknie jej widz już tak bardzo, jak obecności głównych bohaterów i rodzącego
się między nimi uczucia… przyjaźni. Czyżby to po raz pierwszy Tarantino dotknął
tak czułej struny? Na to wygląda i, co ciekawe, na jednej nie poprzestał, ale o
tym później, dajmy się porwać historii. Kilka lat przed wojną secesyjną plotą
się losy niewolnika Django i łowcy głów doktora Schultza. Jednorazowa wspólna
akcja szybko przeradza się we współpracę i plan odbicia ukochanej Django z rąk
plantatora. I tu dochodzimy do największego – w moim odczuciu – atutu filmu
reżysera Pulp Fiction. Obok popisów
autorskich ma też Tarantino niezmiennie od wielu lat nosa do aktorów.
Pierwszy
plan zdobył bez wątpienia Christoph Waltz. Ten filmowy kameleon równie
przekonująco potrafi zagrać bezwzględnego (choć niepozbawionego wdzięku!)
nazistę i łowcę głów o gołębim sercu. Drugi plan wypełniają zagubieni statyści
pamiętający najlepsze czasy gatunku: chmurni i zadziorni farmerzy, pilnujący
porządku Południa plantatorzy i układni urzędnicy. Szczególne kreacje stworzyli
Leonardo DiCaprio w roli niedouczonego plantatora o kosmopolitycznym apetycie i
Samuel L. Jackson w brawurowej roli jego prawej ręki i wieloletniego sługi.
Cóż
poza apetyczną grą? Czy czujemy spełnienie? Z pewnością, jeśli przyjmiemy
reguły gry Tarantino. Jeśli chcemy wykorzystać film mistrza cytatu i pastiszu
do wejścia w mroczny świat niewolnictwa – niekoniecznie. Krwawa historia Stanów
Zjednoczonych umyka tu w atrakcyjnie opowiedzianej historii ludzkiej. Ale czyż
na tym właśnie nie opiera się wielka siła tego filmu? Kibicujemy temu
osobliwemu duetowi byłego niewolnika Django i jego wybawcy doktorowi
Schultzowi. Trzymamy kciuki, by ich drogę zwieńczył szczęśliwy finał –
połączenie Django z utraconą przed laty ukochaną żoną. To przywiązanie do
bohaterów jest u Tarantino czymś unikatowym. Zamiast gorączkowego wyczekiwania
kolejnego gagu, wyłapania kolejnego cytatu, wyśmiania kolejnej oczywistości
gatunkowej poddajemy się urokowi miłosnej historii, którą momentami z
sentymentalną czułostkowością snuje autor. I chociaż brzmi to jak zarzut, wcale
nim nie jest. Udaje się Tarantino zaprzyjaźnić widza ze swoimi bohaterami i
oswoić z nimi. Coś tak uniwersalnego jak miłość i chęć bycia razem zbliża posklejane przez Tarantino osobliwości
ludzkie do niedoskonałej i targanej namiętnościami widowni.
Magda Wichrowska
Django
reż. Quentin Tarantino
United International Pictures Sp z o.o.
2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz