czwartek, 28 marca 2013

Trochę inny Tarantino






Po przygodzie z nazistami Quentin Tarantino postanowił uszczknąć odrobinę z historii Stanów Zjednoczonych i tradycyjnie już z historii kina gatunków. Jednak nie dajmy się zwieść. Western Tarantino jest raczej pokłosiem postmodernistycznej mozaiki niż hołdem dla ikonografii i języka klasyki gatunku.
No właśnie, od języka zacznijmy. Mrukliwi zazwyczaj, żyjący w świecie własnych wartości, moralnych kodów i zawodowego etosu bohaterowie westernów w obrazie Tarantino stają się nieprawdopodobnymi gadułami. Ma się wręcz wrażenie, że pojedynki, które toczą, odbywają się raczej w przestrzeni dialogu: słów i gestów. To one są w obrazie Tarantino najistotniejsze, podnoszą temperaturę filmu i pchają fabułę do przodu. Oczywiście i wartka akcja, napędzana bijatyką osadzoną w poetyce bliskiej reżyserowi, znalazła dla siebie miejsce, ale nie łaknie jej widz już tak bardzo, jak obecności głównych bohaterów i rodzącego się między nimi uczucia… przyjaźni. Czyżby to po raz pierwszy Tarantino dotknął tak czułej struny? Na to wygląda i, co ciekawe, na jednej nie poprzestał, ale o tym później, dajmy się porwać historii. Kilka lat przed wojną secesyjną plotą się losy niewolnika Django i łowcy głów doktora Schultza. Jednorazowa wspólna akcja szybko przeradza się we współpracę i plan odbicia ukochanej Django z rąk plantatora. I tu dochodzimy do największego – w moim odczuciu – atutu filmu reżysera Pulp Fiction. Obok popisów autorskich ma też Tarantino niezmiennie od wielu lat nosa do aktorów.

Pierwszy plan zdobył bez wątpienia Christoph Waltz. Ten filmowy kameleon równie przekonująco potrafi zagrać bezwzględnego (choć niepozbawionego wdzięku!) nazistę i łowcę głów o gołębim sercu. Drugi plan wypełniają zagubieni statyści pamiętający najlepsze czasy gatunku: chmurni i zadziorni farmerzy, pilnujący porządku Południa plantatorzy i układni urzędnicy. Szczególne kreacje stworzyli Leonardo DiCaprio w roli niedouczonego plantatora o kosmopolitycznym apetycie i Samuel L. Jackson w brawurowej roli jego prawej ręki i wieloletniego sługi.

Cóż poza apetyczną grą? Czy czujemy spełnienie? Z pewnością, jeśli przyjmiemy reguły gry Tarantino. Jeśli chcemy wykorzystać film mistrza cytatu i pastiszu do wejścia w mroczny świat niewolnictwa – niekoniecznie. Krwawa historia Stanów Zjednoczonych umyka tu w atrakcyjnie opowiedzianej historii ludzkiej. Ale czyż na tym właśnie nie opiera się wielka siła tego filmu? Kibicujemy temu osobliwemu duetowi byłego niewolnika Django i jego wybawcy doktorowi Schultzowi. Trzymamy kciuki, by ich drogę zwieńczył szczęśliwy finał – połączenie Django z utraconą przed laty ukochaną żoną. To przywiązanie do bohaterów jest u Tarantino czymś unikatowym. Zamiast gorączkowego wyczekiwania kolejnego gagu, wyłapania kolejnego cytatu, wyśmiania kolejnej oczywistości gatunkowej poddajemy się urokowi miłosnej historii, którą momentami z sentymentalną czułostkowością snuje autor. I chociaż brzmi to jak zarzut, wcale nim nie jest. Udaje się Tarantino zaprzyjaźnić widza ze swoimi bohaterami i oswoić z nimi. Coś tak uniwersalnego jak miłość i chęć bycia razem  zbliża posklejane przez Tarantino osobliwości ludzkie do niedoskonałej i targanej namiętnościami widowni. 


Magda Wichrowska

Django

reż. Quentin Tarantino

United International Pictures Sp z o.o.

2013
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz