czwartek, 28 marca 2013

Dzienniczek uwag




Jestem. I jest. Poniedziałek, wtorek, rzeczy. Jest poniedziałek, bla, bla, są rzeczy. Środa, rzeczy. Czwartek, rzeczy, sprawy, obroty spraw. Zawrotna kariera człowieka. Oto temat na obcej ziemi, bla, bla, bla. Zawrotna kariera ludzkości w kosmosie. Kariera kosmosu w czasie, kariera chaosu w zupie, kariera historii też w zupie. Kariera w niedzielę. Święto. Kariera tu i ówdzie, wszędzie.
*
W piątek postanowiłem sobie, że kolejne partie tekstu oddzielał będę gwiazdkami. Trzeba by w tym świecie rzeczy przyczepić coś (bo przecież nie się) do firmamentu. Niech wyrazi to z grubsza niebo gwiaździste nade mną dość rzadko, a prawo moralne w tekście, szczotkę do zębów w kubeczku, robaczka świętojańskiego w nosie.
*
Skoro już jestem, to należałoby się podnieść, tak sobie pomyślałem we śnie, w którym handlowaliśmy z kolegami z podstawówki bronią i kaczkami. Ścigali nas nauczyciele będący na dyżurze, głównie wuefiści, którzy chcieli nas przechytrzyć dzięki swojemu zdobytemu na AWF’ie sprytowi. Skoro już należałoby się podnieść, podnoszę jedną z powiek na próbę (członek zdążył podnieść się wcześniej bez mojej wiedzy), dochodzę do wniosku, że jest to lewa powieka, a lewe oko widzi trochę bardziej niewyraźnie. Co widzę? Widzę kilka włosów. Czy takiego widoku się spodziewałem? Podnoszę drugą powiekę w ramach pomocy i dostrajam soczewki. Co widzę? Widzę seledynową ścianę. To za daleko. Przestrajam. Co widzę? Wydaje się, że widzę powietrze? Ale żeby się upewnić podnoszę głowę, obrzucam, a może obrzyguję spojrzeniem otaczającą mnie przestrzeń. Och, dopiero co wstałem i jestem, w moim małym pokoiku na piętrze szeregowca, patrzę na podłogę, żeby sprawdzić, która godzina w telefonie. Na podłodze cmentarzysko rzeczy. Ubrania, worki, telefonia z godziną, mysz, grzałka, torba, laptop, szklanka, i inne niezbędne, cmentarne duperele. Okno, drzwi. Za oknem okna.
*
No tak. To już będzie czwarty tydzień, nie, piąty, jak tu sobie siedzę i leżę, na tej emigracji, i tak sobie myślę teraz, że za oknem mam okna sąsiadów, kominy i kawałek nieba, obok łóżka zaś cmentarzysko rzeczy, które tak się przesuwają tylko w czasoprzestrzeni, zmieniają swoje położenie, zdarza się, że giną razem ze swoim wątłym wąteczkiem w tej animacji poklatkowej i tak to się wlecze razem z ciałem, krąży w chronotopie i nie ma się tu czego wstydzić. Co się będę krążącej w chronotopie materii wstydził, przecież to nie wiersz, czasem lepsze cmentarzysko obok łóżka, niż cudze okna za oknem, w których nie widać nikogo, tylko czyjeś włączone albo wyłączone światło (światło jako własność i potencja!), czasem właściwie wszystko to samo. Najlepsze jest cmentarzysko za oknem, bo co wstyd w wierszu przyznać i choć na co dzień niezauważalne, jakoś wyciągało z kuchni, z domu, w noc. Opadam ponownie, głową (członek także jakoś zdążył niepostrzeżenie opaść), wracam handlować kaczkami i bronią, może uda się rozwinąć jakoś ten interes, przekupiwszy uprzednio kilku wuefistów depczących nam po piętach w swoich bajeranckich dresikach i zająć się przemytem słowiańskiego błota do Anglosaskich pubów. Chociaż jest dobrze, jak jest, interesy idą całkiem nieźle, to czeka mnie trudna decyzja, o której podjęciu zapomnę, zaraz jak się znowu będę musiał podnieść. Karierę zrobię sobie we śnie.
*
Maciek się pyta czy napisałem wiersz o dokach, nie napisałem, nie wiem po co mam pisać o dokach, właściwie to jeszcze nawet nie odwiedziłem tutejszych doków, podobno bardzo tam ładnie, atrakcyjnie (turystycznie).  W Maćkowych zapytaniach urastają te doki do rangi symbolu, pies wie jakiego. Gdybym przybył tu statkiem albo statkiem planował ucieczkę. Przyleciałem samolotem, w którym miejsca siedzące były ciaśniejsze niż Autosanach, nogi mi ścierpły od podciągania kolan, w okienku noc, ciemność i skrzydło samolotu jak kładeczka nad stepami chmur w półśnie, który byłby do zniesienia, gdyby nie chciało mi się lać? No ale doki. Na miasto się przeszedłem i swoje wrażenia pierwsze mam, nie warte opisania (nie to, żebym z rozdziawioną gębą chodził), postanowiłem się zgubić w ramach wstępnego rozpoznania terenu i udało mi się, wszystko duże, wszystkiego jakby za dużo jak na ten pierwszy raz i właściwie żadnych emocji, a wiatr to mnie spychał, jakbym niewiadomo skąd przybył i zaburzył naturalny obrót zjawisk oraz towarów (kaczki!).
*
O pogodzie mógłbym przecież pisać, bo mi tu trzy pory roku w ciągu tygodnia na zmianę dają się we znaki, co też w perspektywie przemytu słowiańskiego błota do pubów Anglosaskich zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Ale nie o tym, co mi się może podobać, napisać miałem. Nadmiar w emigracyjnej próżni. Rzeczy, ludzie, plany wypełniają ją po brzegi, jakby ta prożnia stała się magazynem pękającym w szwach, z którego nic nie można wynieść, wszystko trafia do przyczepy ciężarówki, która pędzi potem z tym wszystkim w świat, przez te maćkowe doki, a ten świat wydaje się tak jakoś prosty i nasycony, że aż obcy i robi się niedobrze. I symbol tak pojęty pośredniczy w jakiejś gównianej sprawie. A może ten zarys pustki, to właśnie owo cmentarzysko rzeczy, którego brzeg zaledwie znalazł się pod moim łóżkiem? Trudno na dzień dzisiejszy stwierdzić. Może się dowiem, a może po prostu o tym zapomnę, zaraz jak znowu padnę i zajmę się moją karierą.

Szymon Szwarc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz