Jestem.
I jest. Poniedziałek, wtorek, rzeczy. Jest poniedziałek, bla, bla, są rzeczy.
Środa, rzeczy. Czwartek, rzeczy, sprawy, obroty spraw. Zawrotna kariera
człowieka. Oto temat na obcej ziemi, bla, bla, bla. Zawrotna kariera ludzkości
w kosmosie. Kariera kosmosu w czasie, kariera chaosu w zupie, kariera historii
też w zupie. Kariera w niedzielę. Święto. Kariera tu i ówdzie, wszędzie.
*
W
piątek postanowiłem sobie, że kolejne partie tekstu oddzielał będę gwiazdkami.
Trzeba by w tym świecie rzeczy przyczepić coś (bo przecież nie się) do
firmamentu. Niech wyrazi to z grubsza niebo gwiaździste nade mną dość rzadko, a
prawo moralne w tekście, szczotkę do zębów w kubeczku, robaczka świętojańskiego
w nosie.
*
Skoro
już jestem, to należałoby się podnieść, tak sobie pomyślałem we śnie, w którym
handlowaliśmy z kolegami z podstawówki bronią i kaczkami. Ścigali nas
nauczyciele będący na dyżurze, głównie wuefiści, którzy chcieli nas
przechytrzyć dzięki swojemu zdobytemu na AWF’ie sprytowi. Skoro już należałoby
się podnieść, podnoszę jedną z powiek na próbę (członek zdążył podnieść się
wcześniej bez mojej wiedzy), dochodzę do wniosku, że jest to lewa powieka, a
lewe oko widzi trochę bardziej niewyraźnie. Co widzę? Widzę kilka włosów. Czy
takiego widoku się spodziewałem? Podnoszę drugą powiekę w ramach pomocy i
dostrajam soczewki. Co widzę? Widzę seledynową ścianę. To za daleko.
Przestrajam. Co widzę? Wydaje się, że widzę powietrze? Ale żeby się upewnić
podnoszę głowę, obrzucam, a może obrzyguję spojrzeniem otaczającą mnie
przestrzeń. Och, dopiero co wstałem i jestem, w moim małym pokoiku na piętrze
szeregowca, patrzę na podłogę, żeby sprawdzić, która godzina w telefonie. Na
podłodze cmentarzysko rzeczy. Ubrania, worki, telefonia z godziną, mysz,
grzałka, torba, laptop, szklanka, i inne niezbędne, cmentarne duperele. Okno,
drzwi. Za oknem okna.
*
No
tak. To już będzie czwarty tydzień, nie, piąty, jak tu sobie siedzę i leżę, na
tej emigracji, i tak sobie myślę teraz, że za oknem mam okna sąsiadów, kominy i
kawałek nieba, obok łóżka zaś cmentarzysko rzeczy, które tak się przesuwają
tylko w czasoprzestrzeni, zmieniają swoje położenie, zdarza się, że giną razem
ze swoim wątłym wąteczkiem w tej animacji poklatkowej i tak to się wlecze razem
z ciałem, krąży w chronotopie i nie ma się tu czego wstydzić. Co się będę
krążącej w chronotopie materii wstydził, przecież to nie wiersz, czasem lepsze
cmentarzysko obok łóżka, niż cudze okna za oknem, w których nie widać nikogo,
tylko czyjeś włączone albo wyłączone światło (światło jako własność i
potencja!), czasem właściwie wszystko to samo. Najlepsze jest cmentarzysko za
oknem, bo co wstyd w wierszu przyznać i choć na co dzień niezauważalne, jakoś
wyciągało z kuchni, z domu, w noc. Opadam ponownie, głową (członek także jakoś
zdążył niepostrzeżenie opaść), wracam handlować kaczkami i bronią, może uda się
rozwinąć jakoś ten interes, przekupiwszy uprzednio kilku wuefistów depczących
nam po piętach w swoich bajeranckich dresikach i zająć się przemytem
słowiańskiego błota do Anglosaskich pubów. Chociaż jest dobrze, jak jest,
interesy idą całkiem nieźle, to czeka mnie trudna decyzja, o której podjęciu
zapomnę, zaraz jak się znowu będę musiał podnieść. Karierę zrobię sobie we
śnie.
*
Maciek
się pyta czy napisałem wiersz o dokach, nie napisałem, nie wiem po co mam pisać
o dokach, właściwie to jeszcze nawet nie odwiedziłem tutejszych doków, podobno
bardzo tam ładnie, atrakcyjnie (turystycznie).
W Maćkowych zapytaniach urastają te doki do rangi symbolu, pies wie
jakiego. Gdybym przybył tu statkiem albo statkiem planował ucieczkę.
Przyleciałem samolotem, w którym miejsca siedzące były ciaśniejsze niż
Autosanach, nogi mi ścierpły od podciągania kolan, w okienku noc, ciemność i
skrzydło samolotu jak kładeczka nad stepami chmur w półśnie, który byłby do zniesienia,
gdyby nie chciało mi się lać? No ale doki. Na miasto się przeszedłem i swoje
wrażenia pierwsze mam, nie warte opisania (nie to, żebym z rozdziawioną gębą
chodził), postanowiłem się zgubić w ramach wstępnego rozpoznania terenu i udało
mi się, wszystko duże, wszystkiego jakby za dużo jak na ten pierwszy raz i
właściwie żadnych emocji, a wiatr to mnie spychał, jakbym niewiadomo skąd
przybył i zaburzył naturalny obrót zjawisk oraz towarów (kaczki!).
*
O pogodzie mógłbym przecież pisać, bo mi tu trzy pory roku w
ciągu tygodnia na zmianę dają się we znaki, co też w perspektywie przemytu
słowiańskiego błota do pubów Anglosaskich zaczyna mi się coraz bardziej
podobać. Ale nie o tym, co mi się może podobać, napisać miałem. Nadmiar w
emigracyjnej próżni. Rzeczy, ludzie, plany wypełniają ją po brzegi, jakby ta
prożnia stała się magazynem pękającym w szwach, z którego nic nie można
wynieść, wszystko trafia do przyczepy ciężarówki, która pędzi potem z tym
wszystkim w świat, przez te maćkowe doki, a ten świat wydaje się tak jakoś
prosty i nasycony, że aż obcy i robi się niedobrze. I symbol tak pojęty
pośredniczy w jakiejś gównianej sprawie. A może ten zarys pustki, to właśnie
owo cmentarzysko rzeczy, którego brzeg zaledwie znalazł się pod moim łóżkiem?
Trudno na dzień dzisiejszy stwierdzić. Może się dowiem, a może po prostu o tym
zapomnę, zaraz jak znowu padnę i zajmę się moją karierą.
Szymon Szwarc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz