poniedziałek, 27 stycznia 2014
Fugazi czyli Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In
„Czy dziś Fugazi mogłoby istnieć? Na pewno nie. To były czasy, które sprzyjały wolności. Wszystko uchodziło.” Klub muzyczny Fugazi, którego początki sięgają roku 1990, jest odzwierciedleniem tego, co działo się w Polsce po transformacji. Nadzieja. Walka o stołki. Chaos gospodarczy, polityczny i kulturowy. Bękart kapitalizmu, który pojawia się na gruzach PRL-owskiej rzeczywistości we wspomnieniach ówczesnych pięknych dwudziestoletnich, swoim wyglądem jest daleki od groteskowego potworka. Jest po prostu na tyle obcym, trudnym do ogarnięcia i zdefiniowania straszydłem, że można żyć w jego towarzystwie bez specjalnego lęku. A czasami nawet przekabacić go na swoją stronę, namówić do wspólnych inicjatyw, maszerować ramię w ramię. A gdyby wyciąć mu irokeza, założyć papę i postawić piwo? Kto wie, czy nie tupałby nogą w rytm M.D.C. No albo chociaż Dżemu, jeśli zabrakło mu lepszego gustu.
Tym właśnie jest dla mnie komiks Marcina Podolca „Fugazi Music Club”, nowe dziecko konsekwentnej i niezawodnej Kultury Gniewu, które po raz kolejny serwuje nam dzieło z zakresu polskiej sub- – czy lepiej – kontrkultury. Peanem na cześć pierwszych lat po transformacji ustrojowej, gdzie wiele rzeczy niemożliwych stawało się możliwymi. Gdzie „przy koniaczku” robiło się przekręty mniejsze i większe, bo jedną nogą staliśmy w wódczanym bareizmie, ale z drugiej strony dysfunkcje nowego systemu pozwalały temu „koniaczkowi” realizować rzeczy wielkie. Tęgie głowy do dziś walczą i skaczą sobie do gardła (co w naszym kraju określane jest mianem „dyskusji społeczno-politycznej”) na temat oceny transformacji, na temat straconych szans i niezrealizowanych obietnic. Tymczasem Marcin Podolec swoim komiksem, opartym na podstawie wspomnień Waldemara Czapskiego, daje nam to, co w tym okresie było najbardziej wartościowe i najpiękniejsze. Muzyczny klub Fugazi pojawił się na mapie Warszawy, zaistniał w świadomości stolicy, a po krótkim czasie całego kraju wskutek wielkiej pasji kilku młodzieńców, fanów muzyki rockowej, alternatywnej czy jak wolicie nazwać gustowny amalgamat fanów Nocnej Zmiany Bluesa, Marilliona i Post Regimentu. Od świecącej pustkami i nieskonsumowanymi pączkami z różanym nadzieniem „kluboherbaciarni” do najbardziej popularnego klubu o niepowtarzalnym wystroju, gdzie dzień w dzień organizowane są koncerty, od załoganckiej sztamy do rozpaczliwej walki z mafią zasiloną przez byłych milicjantów i esbeków. To miejsce w ujęciu Marcina Podolca to zwierciadło historii – tej mikro-, subkulturowej tak ważnej dla Kultury Gniewu, jak i tej przez większe „H”, tej polskiej, o której mówiłem. „Czy dziś Fugazi mogłoby istnieć?” Tymi słowami rozpocząłem tekst, tymi samymi kończy się dzieło Podolca. Przecież mamy kluby, kapele, pasjonatów, ludzi skorych do poświęceń. Tylko czy dziś „czasy sprzyjają wolności”? Komiks ten rozsiewa sentymentalną aurę, wspomnień czar, która może wzruszyć starszych, co to drzewiej byli związani ze sceną. Owszem, selekcja zdjęć kończących to dzieło jest wspaniała, pod względem archiwalnym jest rzeczą niebywałą. Ja jednak, jako osoba młodsza, mogę spojrzeć na fenomen Fugazi z dystansu. Podoba mi się i imponuje polityczność tego utworu przy jednoczesnym zachowaniu nutki frywolności, którą ledwo mogę pamiętać z wczesnych lat 90-tych. Czy urodzony w 1991 roku Podolec myśli o „dawaniu świadectwa”? Nie sądzę, to raczej gorzka refleksja nad naszą współczesnością, nad naszą twórczą niemocą, nad niemożnością realizacji swoich marzeń zwanych dziś ambitnymi przedsięwzięciami. Dzisiaj „nic nie uchodzi”. Wczorajsi członkowie ekipy Fugazi dzisiaj stali się medialnymi pionkami, część pozostała w cieniu, część stara się żyć po swojemu. Zachwyca mnie ostatni, bardzo prosty rysunek, nieco już starszego Waldka. Co właściwie znaczy jego postawa, lekko spuszczona głowa, zamknięte oczy, dłoń zakrywająca czoło. Wzruszenie? Rezygnację? Wściekłość? Żal? Zmęczenie?
Marcin Podolec doskonale orientuje się nie tylko w temacie, w historii opowiedzianej przez Czapskiego, założyciela klubu. Perfekcyjnie opanował ikonografię subkulturową i kontrkulturową charakterystyczną dla przełomu lat 80-tych i 90-tych. Zarówno tą związaną z historyjkami obrazkowymi, jak i sceną muzyczną. Zasługuje to na pochwałę tym bardziej, że posługuje się on mimo wszystko konsekwentnym minimalizmem, nie tworząc kolażu i formalnego hołdu. Dzięki temu „Fugazi Music Club” awansuje jako dzieło skończone, zamknięte i dopracowane.
Piotr Buratyński
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz