piątek, 3 stycznia 2014

Eksperyment trwa



Z Jackiem Sotomskim i Mikołajem Laskowskim – muzykami duetu sultan hagavik rozmawia Małgorzata Burzyńska
Wywiad jest zapisem rozmowy ze spotkania „Plądrofonia: swoje-cudze i magnetofon” z cyklu „Słuchalnia. Muzyczne znaki czasu”, Czytelnia CSW „Znaki Czasu” w Toruniu, 31 X 2013

Zacznijmy może od opowiedzenia, skąd się w ogóle wzięła idea sultana hagavika – skąd się wzięliście jako zespół?

Jacek: Zespół narodził długo przed powstaniem…

Mikołaj: Bardzo chcieliśmy założyć zespół długi czas zanim on powstał, ale nie mieliśmy pomysłu na to, co mamy grać, więc go nie założyliśmy. A później znaleźliśmy pomysł, więc założyliśmy tez zespól, ale nazwa powstała wcześniej. Chcieliśmy grać hipsterskie elektro na początku.

J: Tak, na keyboardzie i czymś jeszcze…

M: (pokazując zdjęcie) Tak, to jest moment, w którym narodziła się nazwa zespołu, ale jeszcze nie zespół… to jest naklejka od folii od materaca – okleiłem się tą naklejką…

Nazwę macie z materaca?

J: Tutaj widać logo IKEI.

No dobrze, to lokowanie produktu mamy z głowy… Powiedzcie jeszcze w takim razie, skąd w Waszym życiu, w Waszej działalności wziął się magnetofon?

M: To może ja opowiem…

O miłości do magnetofonu?        

M: Tak. Były to wakacje w roku 2011 i właścicielka mieszkania, w którym wtedy mieszkałem, zapomniała zapłacić za Internet, w związku z czym Internetu nie było przez 2 tygodnie. Byłem zupełnie odcięty od świata, połowa Wrocławia wyjechała na wakacje, więc ja nie miałem co ze sobą zrobić. Z nudów zacząłem nagrywać jakieś audycje z programu 2 Polskiego Radia na magnetofon, wciskając jednocześnie pauzę, przewijanie itd. Chciałem zobaczyć, co się z nimi stanie. Okazało się, że dzieją się bardzo ciekawe rzeczy, i że nie tylko można przetworzyć to, co jest nagrywane, ale też można później to odtworzyć, wykonując te same czynności. Znaczy: można nie tylko nagrywać przetwarzając, ale też odtwarzać przetwarzając w czasie rzeczywistym, live. Czyli – można potraktować magnetofon jako instrument.

Który daje nieograniczoną ilość możliwości prezentacji jednego kawałka?…

M: Można przetwarzać dźwięk na dużo sposobów – ich ilość nie jest nieograniczona, ale cały czas odkrywamy nowe.

Czyli generalnie wzięliście się z eksperymentowania?

M: Z nudów, wzięliśmy się z braku Internetu. Znaczy, następnego dnia jakoś wpadł do mnie Jacek i pokazałem mu odkrycie i na drugi dzień pojechaliśmy do komisu, kupiliśmy magnetofony i stwierdziliśmy, że to jest nasz zespół.

J: Nawet dzień wcześniej stwierdziliśmy, że zakładamy zespół i na drugi dzień jedziemy po magnetofony do komisów. I szukaliśmy takich właśnie, gdzie przyciski miałyby duże pole manewru – w sensie, że można je tak dociskać nie do końca, czuć, że jest tam mechanizm, który stawia jakiś opór i potencjalnie może wpływać jakoś na przetworzenie…

M: Musimy mieć kontakt  z mechanizmem…

J: Tak, to musi działać jak klawisze w fortepianie – to nie może być taki współczesny magnetofon, gdzie się klika „play” albo „stop”…

M: To nie może być elektroniczne – musi być mechaniczne, wtedy możemy kontrolować sam mechanizm.

A czy na Wasze upodobanie do klawiszy miało wpływ to, że jesteście wykształceni pianistycznie?

M: Ja jestem bardziej organistycznie…

J: Klawiszowo…

M: Bo w sumie różnica między magnetofonem elektronicznym a mechanicznym jest taka, jak pomiędzy organami elektronicznymi a organami mechanicznymi – znaczy, teraz to odkryłem, ale myślę, że tak jest… Nie, ale tak naprawdę, to myślę, że źródło jest znacznie głębsze, bo jakiś czas po założeniu zespołu odkryłem pewną kasetę, którą nagrałem w wieku może 9 albo 10 lat i która zawierała audycje radiowe, które nagrywałem z moim bratem – i okazało się, że nagrywałem dźwięk czy robiliśmy jakieś wywiady z fikcyjnymi postaciami w taki sam sposób, w jaki później zaczęliśmy przetwarzać ten dźwięk z Jackiem, czyli jakoś zmieniając prędkość itd. Jakby kompletnie o tym zapomniałem, ale tu jest źródło.

Czyli w dzieciństwie?

M: W dzieciństwie

Freud miał rację jednak…

M: Tak, wszystko zostaje w podświadomości.

A czy Ty, Jacku, miałeś jakieś doświadczenia z magnetofonami w dzieciństwie, które Ci potem pozostały?

J: Wiesz co, nie – miałem magnetofon, jak każde chyba dziecko urodzone pod koniec lat 80., ale raczej nie korzystałem z niego w taki sposób, w jaki się nie powinno. Zawsze tylko słuchając.

Obchodziłeś się grzecznie, maltretować zacząłeś później…

J: Tak, tak.

A powiedzcie, skąd bierzecie swój materiał, który później przetwarzacie?

J: Zewsząd.

M: Zewsząd, znaczy na początku braliśmy głównie z mojego kartonu z nagraniami z Warszawskich Jesieni, to jest z osiemdziesiąt parę kaset i każda była ponumerowana i opisana mniej lub bardziej. Później te kasety się pomieszały, bo zaczęliśmy je wykorzystywać… Ale wykorzystywaliśmy też jakieś różne nagrania, które znaleźliśmy w domach.

J: Albo kasety oryginalne, kupowane w tamtych czasach, z okładką i w ogóle ze wszystkim – no i się okazało, że to może posłużyć jako podstawa do czegoś i nad tym można nadbudowywać, dodając jakieś inne warstwy.

M: Później zaczęliśmy nagrywać dźwięki… nie wiem – zepsutego keyboardu albo fletu prostego, albo czegokolwiek…

Bo zaczęło się od przetwarzania gotowej już muzyki, np. audycji radiowej, a potem zaczęliście też w ten materiał jakby wtykać różne próbki dźwiękowe, tak?

J: Tak.

A czy tworząc utwór, wychodzicie od jakiegoś całościowego kawałka muzyki, który macie jako już gotowy, i go męczycie, rozdrabniacie, czy od razu łączycie z sobą różne utwory różnych tożsamości?
Czasami jest tak, jeszcze jak Mikołaj tu mieszkał (w sensie: we Wrocławiu) i spotykaliśmy się w miarę często, no i mówiliśmy „a to co, sobie zrobimy próbę sultana?” I wtedy jakąś kasetę, przypadkową zupełnie, wziętą z tego przepastnego kartonu, zaczynaliśmy jakoś tam odtwarzać i przetwarzać. No i potem ja włożyłem jakąś inną kasetę do innego magnetofonu i się okazało, że o – jest jakiś taki zaczyn, który może być utworem, no i dalej tak próbowaliśmy, próbowali – taka osnowa, tak…  

M: Ale też czasami, albo nawet często, nie jestem w stanie tego określić, mamy plan tego, jaka ma być piosenka, utwór, cokolwiek i dobieramy kasety i dźwięki pod katem tego, co chcemy zrealizować. Nie mamy jakiejś jednej techniki, która byłaby jakoś przeważająca, chyba.

J: No nie.

M: Czasami konstruujemy te rzeczy, czasami po prostu znajdujemy przypadkiem…

A czy zdarza się, że  utwór, który gracie, Wasz utwór przez Was stworzony, jest dwa razy taki sam – znaczy dwa razy gracie go dokładnie tak samo?

J: To znaczy w 100% chyba nie…

M: Przez jakiś czas chcieliśmy, żeby tak było – graliśmy na koncertach utwory, które wcześniej ukazały się na jakimś albumie, i chcieliśmy odtwarzać je w taki sam sposób. Ale w pewnym momencie, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu… i na każdy koncert będziemy przygotowywać mniej lub bardziej nowy program i też utwory, które są bardziej improwizowane – z racji tego, że jest to po prostu ciekawsze, niż odtwarzanie za każdym razem idealnie tego samego utworu, zwłaszcza, że nie do końca możliwe…

J: No i też to było mniej ciekawe do grania, bo ustawialiśmy np. jakiś stoper: 1 min 50 s, że trzeba wtedy zmienić znowu jakiś parametr…

M: Zmienić kasetę i ustawić pokrętło magnetofonu…

J: A jak się okazało, że tak mogliśmy bardziej odpuścić, no to  raz, że się przyjemniej grało, a dwa, że dochodziło się do podobnych efektów, a nawet lepszych…

Właśnie, a zdarzają się Wam w trakcie grania jakieś kompletnie nowe pomysły, które wtedy wcielacie w życie?

J: Tak.

M: Czasami w „Tekturonie” się włącza takie coś, że jak poczuję flow, wtedy jakby się trochę inaczej gra, no i inaczej układam…

J: Wiem, że mam do wykorzystania to, to i tamto, no i kolejność, w jakiej je dobieram jest dowolna w sensie tego, jak się tego dnia czuję na koncercie…

Aleatorycznie?

J: Tak, trochę tak.

M: No ale też często jest tak, że w czasie grania zupełnie przypadkiem coś się popsuje albo zagramy coś inaczej, okazuje się, że to jest fajniejsze np. niż to, co było i… następnym razem to powtarzam. Te utwory jakoś ewoluują…

Czyli zaczęło się od eksperymentowania i ten eksperyment właściwie kontynuujecie?

J: Tak, ona cały czas trwa

M: Eksperyment trwa…

A wasze eksperymenty z teatrem? Jeśli moglibyście coś więcej na ten temat powiedzieć, bo właśnie na tym polu macie dosyć duże sukcesy – w ogóle wasze koncerty są dosyć widowiskowe – staracie się robić widowisko choćby tymi światełkami, maskami…

M: Nie możemy tak naprawdę niczym innym, bo magnetofon jest dość statyczny, przyciskamy tylko przyciski. Kiwamy się, ale to udawane jest tylko, żeby pokazać, że bardziej czujemy tę muzykę, no ale nie możemy zrobić niczego bardziej widowiskowego…

J: Wymachy włosami, pirotechnikę zrobić – jak Iron Maiden albo coś takiego – na koncertach stadionowych… No ale też nie możemy tych magnetofonów wziąć i z nimi tańczyć…

Ale teatr – bo macie na koncie dosyć spore osiągnięcie, którym jest wygrana w nurcie OFF 34. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dla spektaklu „Pasja – cała ta chujowa piosenka aktorska”…

M. Tak się stało.

Jak doszło do tego, że jako zespół grający na magnetofonach postanowiliście przedstawić spektakl właściwie  teatralny…

J: Znaczy w ogóle wzięło się to stąd, że siedziałem sobie w poniedziałek w mieszkaniu i… smsa napisał mi kolega z Wrocławia, aktor po wrocławskiej PWST, i napisał, że wypełnia wniosek do nurtu OFF do PPA i czy może mnie tam wpisać do tego wniosku (bo tam jest taka formuła, że się składa wnioski, zbiera się komisja, ocenia wnioski, umożliwia ich realizację itd.), żebym napisał muzykę. Ja mu napisałem, że może, bardzo fajnie i na drugi dzień wpadłem na taki pomysł, że może z sultanem trzeba by zrobić coś takiego. Więc spotkałem się z Mikołajem na szybko…

M: Kiedy to było? My chyba wcześniej o tym myśleliśmy, ale…

J: Zapomnieliśmy o tym…

M: Trochę zapomnieliśmy, a trochę myśleliśmy, że nie pasujemy do tego.

J: Tak, w każdym razie we wtorek się spotkaliśmy i powiedziałem Mikołajowi, że do piątku należy składać takie wnioski, więc może byśmy coś wymyślili.

M: I stwierdziliśmy, że wymyślimy.

J: Myśleliśmy o osobach najpierw, żeby stworzyć jakiś taki sztab ludzi, obsada aktorska, reżyser, itd. No i przez kolejne dni ustalaliśmy scenariusz, projekty scenografii, kostiumów, z pomocą większą lub mniejszą znajomych.

M: Mamy dużo znajomych z PWST czy po PWST – aktorów, więc tylko do nich zadzwoniliśmy, powiedzieliśmy, że składamy wniosek i oni trochę nie mieli wyboru…  No i też mieliśmy zdolną reżyserkę, która podjęła się…

J: Martyna Majewska, młoda zdolna polska reżyserka!

M: Bardzo zdolna, no i tak naprawdę spotkaliśmy się z nią chyba dzień przed terminem, jakby wcześniej ustaliliśmy scenariusz, ale dopiero z nią spisaliśmy, łącznie z kosztorysem, w którym domagaliśmy się milionów monet.

J: To było śmieszne, bo tam jest planowany projekt budżetu – i napisaliśmy capslockiem, że chcemy miliony monet…

M: A później zapomnieliśmy to usunąć.

J: Tak, i to poszło w tym wniosku do Capitolu.

Ale nie przeszkodziło?

Jak widać nie…

Chcieli wydać miliony monet…?

M: Zażyczyliśmy sobie 300 kg bezwonnego żelu do USG, który miał kosztować chyba 1300 zł…

J: Więcej, to było ok. 2000…

M: Chcieliśmy go wylać z wanny… I chcieliśmy dostać 1600 zł po to, żeby go wylać…

Dano wam taka dotację?

M: Nie, trochę obcięto

J: Generalnie jako krejzolski projekt…

M: A nie freakowy?

J: Nie powiedziano, że krejzolski, dostaliśmy dwa razy mniejszy budżet, niż pozostałe spektakle – bo było ultimatum, że albo nas nie biorą, albo dostajemy połowę budżetu. Stwierdziliśmy, ze możemy bez tego żelu albo bez innych pozycji, które kosztowały…

M: Chcieliśmy, żeby poród budyniu był porodem budyniu – chcieliśmy naprawdę urodzić budyń, znaczy zrobić go tyle…

Kto wam zaprojektował scenografię i kostiumy? Czy mieliście kogoś do oprawy plastycznej, czy to była burza mózgów?

M: Ten projekt realizowaliśmy z Michałem Puchałą, bardzo zdolnym artystą wizualnych sztuk wszelakich –

J: Projekty wysłaliśmy do Capitolu jako załącznik do wniosku – to są Maryje – butelki z odkręcaną głową. Później okazało się, że musimy to wszystko urealnić i że to nie będzie dokładnie tak, jak w fotoshopie…

No tak, bo to musiało zagrać na realnych ludziach… i teraz powiedzcie, właściwie, jak się zakończyła ta Wasza prezentacja spektaklu – jak to zostało przyjęte?

J: To był skandal.

M: Znaczy nie, najpierw pokazaliśmy go na konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej i ludzie nie wiedzieli, co powiedzieć.

W sensie jury czy publiczność?

J: Publiczność

A dużo tej publiczności przyszło?

J: Niecałe 50 osób, bo tyle mieściła sala.

M: Ale graliśmy 2 razy, czyli 100 osób.

J: A już później, z racji tego, że wygraliśmy, pan dyrektor Imiela pozwolił nam zagrać spektakl 3-krotnie na deskach teatru Capitol

M: Zagraliśmy go 3-krotnie na przełomie maja i czerwca, i w dniu, w którym graliśmy go pierwszy raz, ukazał się artykuł w „Gazecie Wrocławskiej”, napisany jeszcze przed spektaklem, skoro 15 minut po zakończeniu spektaklu ukazał w Internecie. W tym artykule oburzenie zaczęło się chyba od babci…

J: Nie, to był dziadek.

M: Dziadka wnuczki gimnazjalistki, który napisał do „Gazety Wrocławskiej”, że jest oburzony…

J: …że on lubi „z moją wnuczką gimnazjalistką” chodzić do teatru, ale jak zobaczył ten tytuł na afiszu, to już nie chce i bulwersuje się, bojkotuje ten teatr i straszna rzecz, że publiczne pieniądze wydaje się na takie rzeczy.

M: Wypowiedziały się ważne osobistości, Dyrektor Wydziału Kultury, profesor Miodek i wszyscy byli oburzeni albo bezstronni…

Oburzeni tytułem czy treścią spektaklu?

M: Nie: spektaklem, którego nie widzieli…

J: Zresztą pan dziadek gimnazjalistki też był oburzony samym tytułem, bo spektaklu nie widział.

Może bał się oburzyć? A czy były osoby oburzone samym spektaklem?

M: Była taka jedna pani, napisała nam w komentarzu na Facebooku, że to była masakra, że głowa ją rozbolała i bardzo żałuje, ze nie mogła wyjść, bo ustawienie sceny było takie, że publiczność nie mogła wyjść ze spektaklu, ponieważ drzwi na salę były za sceną, a na scenie cały czas graliśmy… Jeśli ktoś już wszedł, musiał wysiedzieć do końca.

J: To nie był długi spektakl, w granicach 40 min.

A powiedzcie, czym jury uzasadniło werdykt, skoro spektakl był tak oburzający?

M: Tam była bardzo ładna laurka – generalnie za progresywność, szybkie tempo, prawdziwą offowość...

J: Tak, za off.

No a właściwie w jaki sposób wykorzystaliście piosenkę aktorską?

J: Jako podstawowy materiał dźwiękowy.

Do przetwarzania? Ale muzycznie, czy też jeśli chodzi o treść?

M: Jeżeli chodzi o treść, to niekoniecznie, bardzo chcieliśmy…

J: unikać jakiejkolwiek treści.

M: Uniknąć po pierwsze treści, żeby ten spektakl nie był o czymś. Pierwotną koncepcją była seria teledysków wykonywanych na żywo do tego, co gramy. Później to zostało jakoś bardziej steatralizowane, ale ta koncepcja cały czas była gdzieś z tyłu głowy i nie chcieliśmy, żeby te obrazy były jak najmniej powiązane z …

J: …z czymkolwiek.

M: Przede wszystkim – z piosenką, z charakterem piosenki, z treścią piosenki itd. Chcieliśmy, żeby było absolutnie abstrakcyjnie, surrealistycznie.

Ale przez to usiłowanie odkleić się od sensu piosenki nie próbowaliście jakoś tego sensu negować w konkretnej piosence albo wchodzić w coś mu przeciwnego?

J: Znaczy, on się trochę zrobił, ten sens…

M: On się zrobił, zwłaszcza że w pierwszej scenie pojawia się niejaka Tradycja… reżyserka bardzo nalegała, żeby coś takiego się pojawiło.

J: My gramy, a Krzysztof Brzazgoń, znakomity polski aktor, występuje z maską jednorożca na głowie, wykonując hymn Przeglądu Piosenki Aktorskiej, piosenkę Jonasza Kofty „Pamiętajcie o ogrodach”. Nagraliśmy go wcześniej i nagranie to przetworzyliśmy. W ogóle osią pomysłu na te teledyski były jakieś postaci – żeby się to toczyło wokół  nich. W zasadzie postaci mniej lub bardziej pojawiały się wcześniej – były wzięte z tytułów naszych wcześniejszych utworów.

M: Pojawia się m. in. Mroczna Dziwka albo Budynnia.

Mroczna Dziwka, zdaje się, ma coś wspólnego z Ewą Demarczyk, jeśli chodzi o materiał?

J: Tak, tak, z Tomem Waitsem i potem jest Jan Kaczmarek…

M: Głównie Ewa Demarczyk, pierwsze wejście jest Ewa Demarczyk.

J: Ale nie mówimy, że Ewa Demarczyk jest mroczną dziwką – chcieliśmy właśnie te nasze postaci z wcześniejszych utworów urealnić, pokazać, że one istnieją.

M: Zrobiliśmy kawałek pt. „Uródź budyń” i chcieliśmy rodzić ten budyń. Chcieliśmy, żeby to był po prostu budyń, ale nie nadążylibyśmy produkować kilogramów budyniu i sprzątać po przedstawieniu. 2. Symfonia miała podtytuł „Śmierć i Mroczna Dziwka” i chcieliśmy zmaterializować tę dziwkę. Ale też mieliśmy pomysły, które powstały właściwie w trakcie pracy nad scenariuszem i cały czas się przetwarzały.

J: Dużo trzeba było zrobić tak, żeby to się dało zrealizować w czasie rzeczywistym w warunkach teatralnych itd.

A Wy występowaliście w tym spektaklu czy graliście tylko muzykę?

J: Mamy epizodzik.

A z tego materiału, który posłużył Wam do spektaklu, nagraliście płytę?

M: Nagraliśmy spektakl – to było nagranie na żywo.

To, co jest dostępne na Waszej stronie?

J: Na bandcampie, tak.

To jest nagranie z Waszego spektaklu, ale ono nie zostało wydane przez Bółt czy inne wytwórnie?

M: Nie, to też nie jest cała ścieżka dźwiękowa, tylko fragmenty, takie, które działają najlepiej bez obrazu. Bo są też fragmenty zrobione całkowicie pod obraz.

Czy zdarza się w „Pasji” po prostu śpiewanie piosenki?

M: Jest Martyna Witowska, która piosenkę nagrała na dyktafon i my ją później przetworzyliśmy. Magda Różańska, kolejna wspaniała aktorka, jako dziewczyna z bocianem – i to też jest w sumie nagranie – nie wiadomo, jakiej piosenki… W innej ze scen chodzą figurki-Maryjki do piosenki o miasteczkach żydowskich…

Czy Wy śledzicie historie swoich piosenek?

M: Nie.

Czemu tradycja jest koniem?

M: Czemu nie? Tak wyszło – na zasadzie „czemu nie”?

A dlaczego „Pasja”? Wasza pasja?

J: Nie, wiesz co, to się wzięło z tego, że na początku, jak opowiadaliśmy o tych teledyskach, że to miały być takie kolejne stacje, chcieliśmy ich zrobić 14…

Aha, czyli to jednak ta pasja, do której nieładnie nawiązywać w sąsiedztwie wulgaryzmów…?

J: Prof. Miodek powiedział, że nie przystoi, no nie do końca z takim wulgaryzmem zaraz obok to nieładnie…

A jeśli chodzi o Waszą współpracę z aktorami, jakieś projekty teatralne, to macie coś teraz takiego na oku, macie pomysły, zamiar to jakoś rozwijać?

J: Chcieliśmy gdzieś odgrywać ten spektakl, ale problem był w ogóle zespołem, bo ten zespół tak naprawdę nie istniał, został stworzony tylko na potrzeby tego projektu, no i każdy gdzieś tam pracuje, każdy gdzieś gra, Mikołaj mieszka teraz w Hadze i ciężko by było zebrać wszystkich, żeby po prostu zagrać ten spektakl… W sumie trochę myśleliśmy, żeby coś zrobić, ale do niczego konkretnego nie doszliśmy. Chcieliśmy zrealizować swego czasu operę, mieliśmy nawet pomysł na to, o czym ta opera miałaby być, no ale też ciężko by było to wykonać i podejrzewam, że to by musiała być kwestia jakiegoś zamówienia festiwalu, które by nam sfinansowało naszą fanaberię…

A fanaberia – czego miałaby dotyczyć?

J: Miała to być historia transgatunkowej lesbisjkiej poliamorii, tak w wielkim skrócie, znaczy miały być 3 główne postaci – Agnieszka, w sensie kobieta, krowa i łabędzica. No tam dużo dramatów miało być i scen rzucania chleba w parku łabędziom, takie bardzo nostalgiczne i wzruszające, ciężkie realizacyjnie.

A jak się ma Wasza działalność jako sultana do Waszej działalności kompozytorskiej, bo jednak piszecie utwory, i to wykonywane w sumie przez zespoły całkiem dobre, jak musikFabrik czy de Ereprijs, utwory jako partytury, jako utwory na instrumenty różne…

J: Ona żyje w sprzężeniu zwrotnym, w sensie jedno oddziałuje na drugie i vice versa. Kiedyś zastanawialiśmy się, czy to jest problem, jakaś wada, ale po paru rozmowach parę osób powiedziało nam, że absolutnie nie ma się co przejmować, nie musimy się zastanawiać, czy to jest problem, ponieważ gdybyśmy my nie byli tacy, jak jesteśmy, nie byłoby sultana albo sultan nie byłby taki, jaki jest, no i, z drugiej strony, przez to, że sultan jest taki, jaki jest, to też wpływa na myślenie o takich utworach w naszym własnym sensie, autonomicznych, prywatnych.

Nie czujecie, ze sultan Was za bardzo zjada czasowo czy wysiłkowo i nie macie czasu pisać swoich symfonii?

J: Nie, jakoś się dobrze organizujemy, jakoś to nam wychodzi sprawnie.

Jeśli chodzi o plądrofonię samą, to plądrujecie, co się da właściwie, co wam podejdzie?

J: Tak, co nam wpadnie w ręce.

Nawet nazwę macie plądrowaną z materaca – czy natrafiacie na jakieś problemy ze strony podmiotów, na których plądrujecie? Natury prawnej – czy IKEA…

J: Chyba nie jesteśmy aż tak znani, żeby dochodziło do jakichś skandali prawnych, znaczy kiedyś twierdziliśmy, że jeśli dojdzie do takiej sytuacji rzeczywiście, no to tylko lepiej dla nas, ponieważ… to będzie dodatkowa sława i gdybyśmy trafili np. na „Pudelka” to by było bardzo ciekawe, ale to też jest jakaś taka nisza chyba i…

…pudelki tam nie wchodzą. A jeśli chodzi o Wasze poczucie, to czy utwory sultana, składane czy splądrowane z jakichś innych Ew Demarczyk, Edyt Geppert i tym podobnych Wojciechów Kilarów, uważacie za w całości własne płody? Czy zastanawiacie się nad tym w sensie tożsamościowym?

J: No właśnie chyba się nie zastanawiamy. Tak jak Mikołaj wcześniej mówił, nie interesuje nas źródło, jego tożsamość, i chyba tam jeszcze parę słów, tylko brzmienie i tak naprawdę, czy to jest Kilar, czy to nie jest Kilar, czy to jest coś innego, to absolutnie nie ma dla nas znaczenia, dla nas jest ważne, żeby to brzmiało tak, a nie inaczej. Inaczej – jak tworzymy jakiś utwór, to wiemy, co chcemy osiągnąć – jaki rodzaj brzmienia, faktury, i potem się zastanawiamy, co do tego najlepiej by pasowało – np. gęsta orkiestra smyczkowa albo jakiś minimal, albo jakieś punkty, no i potem myślimy, jaki utwór już powstał, który wykorzystuje taki typ faktury, który moglibyśmy wykorzystać w magnetofonie.

A czy często przetwarzacie utwory muzyki poważnej? Sikorski się często pojawia, np. w „Świetlistym serze jedi”…?

J: Tak, i jeszcze Scelsi w „Tekturonie”… 

Ale tylko współczesną muzykę bierzecie na warsztat, czy sięgacie też po bardziej klasyczne…?
J: Tak, np. w naszej Czwartej Symfonii 2 „Nieparzyste Symfonie” wykorzystaliśmy pierwsze początkowe akordy z nieparzystych symfonii Beethovena.

Czyli generalnie wasza wiedza, wasze wykształcenie kompozytorsko-muzyczne jest Wam przydatne?
J: Przydaje się, tak.

A bogatszym materiałem są dla Was dźwięki popkultury  czy muzyki poważnej?

J: Nie, są równoważne.

Czyli równouprawnienie?

J: Pełne.

A skąd bierzecie wizualizacje?

J: Te widea też są plądrowane, bo my je po prostu ściągamy z youtube’a. Np. fragment wideo który jest w teledysku do „Świetlistego sera jedi” pochodzi z jakiegoś programu edukacyjnego dla dzieci do lat 2-3 i to był program chyba o kole i tam generalnie się pojawiają kółka, później trójkąty i kwadraty  Mikołaj też pomontował trochę… Ale raczej puszczamy całe fragmenty… jeśli zdarzają się synchrony, to zupełnie przypadkiem…

Skoro jesteśmy przy serze jedi – skąd się wziął taki tytuł?

J: Ukradziony.

Ser jedi?!

J: Nie – podstawa do tytułu jest ukradziona, ponieważ była taka reklama McDonalda całkiem świeża, całkiem nowa, opowiadająca o jakiejś nowej formule cheesburgerów, no i tam były wymieniane składniki: soczysta wołowina, chrupiąca bułka i świetlisty ser cheddar – jakoś tak. Ktoś z nas nie dosłyszał w pewnym momencie i powstało „świetlisty ser jedi”. W ogóle historia powstawania tytułów jest bardzo śmieszna, ponieważ one powstają bardzo często przypadkiem w trakcie rozmowy, ja np. w telefonie noszę całą kolekcję takich tytułów jeszcze niewykorzystanych.

Do utworów, które  się dopiero urodzą, tak?

J: Tak. Albo się nie urodzą. Zależy.

A imię nadajecie po urodzeniu?

J: Tak – na zasadzie: to jest „Świetlisty ser jedi”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz