poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozmowy ze świetnymi dziewczynami

W grudniu ukaże się książka Magdy Wichrowskiej „Toruń. Miasto kobiet” – powstająca dzięki stypendium Miasta Torunia, a złożona z trzynastu wywiadów z szesnastoma rozmówczyniami. Przepytywane zostaną też zaproszone na spotkanie autorskie z okazji premiery. Do tego czasu wszelkie informacje o tymże zbiorze wywiadów będzie można znaleźć na fanpage: https://www.facebook.com/torun.miastokobiet.

W „Toruniu. Mieście kobiet” Magda Wichrowska rozmawia z: Magdą Hamerą – współtwórczynią Cafe Draże i bohaterką zmagań o lepsze jutro toruńskiej kultury niezależnej; z szefową kina Niebieski Kocyk i festiwalu Klamra, Justyną Bieluch, z Joanną Czajkowską – bardzo utalentowaną wokalistką i nauczycielką śpiewu, z aktorkami – Teresą Stępień-Nowicką i Aleksandrą Nowicką, z Magdaleną Kujawą – redagującą Toruński Informator Kulturalno-Artystyczny „Ikar”, z Martyną Bianką Tokarską i Lilianą Piskorską – twórczyniami projektu aktywistyczno-artystyczno-przygodowego „Podróż”, z Kariną Bonowicz, pisarką, dziennikarką i tłumaczką – odpowiedzialną również za promocję Teatru Horzycy, z Kafką Jaworską, kierującą pracami Kina Centrum i festiwalu filmowego Tofifest, z historyczką sztuki i feministką Katarzyną Lewandowską, z filozofkami z Instytutu Filozofii UMK promującymi problematykę genderową – Aleksandrą Derrą i Ewą Bińczyk, z menagerką kultury i socjologiem Joanną Scheuring-Wielgus z Fundacji Win-Win, z Katarzyną „Kombi” Jankowską – animatorką kultury, konstruktorką Fabryki UTU oraz z Ewą Doroszenko, malarką, fotograficzką, ilustratorką; w tej ostatniej roli występującą w książce także po raz drugi – zaprojektowała bowiem jej okładkę.

Sama autorka hipotetycznie też mogłaby się stać jedną z bohaterek książki, choć na zadane przeze mnie pytanie o pytania, jakie Magdalenie Wichrowskiej w wywiadzie by zadała, odpowiada: „Codziennie stawiam sobie mnóstwo pytań, ale nie nadają się one do publikacji. Trudno mi wyobrazić sobie siebie w roli bohaterki książki »Toruń. Miasto kobiet«. Bo cóż ja takiego wyjątkowego robię?”. Magda – filozofka, filmoznawczyni – oprócz swej zasadniczej obecnej pracy, polegającej na kierowaniu Pracownią Kultury Medialnej w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy i prowadzeniu zajęć ze studentami, wydaje też bardzo niestandardowy blog „Czytnik Kultury” (http://czytnikkultury.blogspot.com/), pisze omawianą w tym artykule książkę, a w 2010 roku stworzyła „Musli Magazine”, którego misję stara się kontynuować nasz miesięcznik. W zeszłym roku zorganizowała w Od Nowie jedyny w swoim rodzaju festiwal Bella Women in Art. Zapytana o wzajemny stosunek festiwalu i „Torunia. Miasta Kobiet”, Magda mówi: „Festiwal dał mi możliwość spotkania ciekawych kobiet. Kilka z nich zaprosiłam do rozmowy. Jednak to są dwa różne projekty. Teraz najważniejsza jest dla mnie książka. Festiwal mam za sobą. Być może kiedyś wrócę do tego pomysłu w trochę innej formule, ale jeszcze nie teraz. Muszę poczuć, że to właściwy moment”.

Nawiązanie do filmu Felliniego „Miasto kobiet” – nieprzypadkowe, ale też zależność filmu i książki nie jest wyłożona jasno ani precyzyjnie. Daje to czytelnikowi i jego wyobraźni spore pole do popisu! Możemy sobie zadawać pytania, czy Magda jest Fellinim, czy Mastroiannim, czy też może jednym i drugim – a może to czytelnikowi mają zostać powierzone obie role – albo przynajmniej ta, odgrywana w oryginale przez Marcella Snàporaza...

W odróżnieniu od filmowego krewniaka „Toruń. Miasto kobiet” nie ma w sobie ani grama oniryczności ni odrealnienia. Wręcz przeciwnie – konsekwentnie odsłaniane są kolejne fragmenty bardzo namacalnej toruńskiej rzeczywistości, by naprowadzić nas jednakowoż na wyłaniającą się gdzieś między wierszami tezę, że tak, że zaiste, Toruń jest miastem kobiet! Książka nie pokazuje jedynie kobiecej strony toruńskiego medalu, ale w sposób zawstydzający moją płeć pokazuje, że jeśli ktoś poważnie w naszym mieście bierze sprawy kultury w swoje ręce, to są to właśnie kobiety. Dokładnie te kobiety, z którymi Magda Wichrowska rozmawia. Bo kto ożywia najważniejszy klub studencki w Toruniu wciąż nowymi ciekawymi inicjatywami? Justyna Bieluch. Kto odważył się zaprotestować przeciwko byle jak skleconemu pod patronatem miasta megaprojektowi strategii kultury? Uczyniła to Joanna Scheuring-Wielgus. Kto stworzył najciekawszy w ostatnich latach klub – będący zarazem inspirującym, nie tylko dla torunian, centrum animacji kultury niezależnej? To zasługa twórczyń Cafe Draże! Podobną wyliczankę mógłbym jeszcze ciągnąć, ale same podane przykłady – szczególnie dla obserwatora naszej lokalnej rzeczywistości z bliska – powinny brzmieć przekonująco. Z jednej strony jest to wiedza – jak już wspomniałem – zawstydzająca panów, z drugiej jednak – może ta książka stanowić ważne źródło inspiracji dla pań. Książka zdaje się mówić: drogie Panie, mimo wszechobecnego w naszym konserwatywnym kraju patriarchatu, nawet w niespecjalnie wielkim mieście sprawy w swoje ręce potrafimy wziąć my i to jeszcze w jaki sposób, z jaką klasą! Więc ten zbiór wywiadów nie powinien obrastać w kurz w toruńskich bibliotekach, ale powinien trafić do jak najszerszego grona odbiorców, a nade wszystko – odbiorczyń. Idealną adresatką byłby nieśmiała kobieta o dużych zdolnościach i potencjale do działania, która jest przekonana, że taka, a nie inna posiadana przez nią płeć zmusza ją do wyciszenia i odstawienia w kąt wszelkich marzeń i ambicji. Książka jej mówi: do dzieła!

Sama problematyka kobieca nie stanowi esencji książki, choć pojawia się w niektórych rozmowach jako ważny wątek. Chyba najbardziej przejmujące są fragmenty wywiadu z Katarzyną Lewandowską, w których opisuje swój proces wyzwalania spod jarzma patriarchatu. Nie był to proces bezbolesny, ale konieczny i potrzebny...

Każda rozmowa koncentruje się głównie na najważniejszych osiągnięciach przepytywanych albo na sprawach, w które są aktualnie najbardziej zaangażowane. W tych z pozoru małych wycinkach kryje się całkiem sporo treści – niejako portret każdej z kobiet, ukazany przez Magdę za pomocą pytań i... aparatu fotograficznego.

A tak o „Toruniu. Mieście kobiet” mówi autorka: „Ta książka to efekt ogromnej potrzeby i chęci rozmowy ze świetnymi dziewczynami. Robią kapitalne rzeczy. Moja rola w tej książce jest znikoma. Ja im po prostu dałam się wygadać”. Mówi też Magda: „Każde spotkanie traktuję jak lekcję. Każdy człowiek, którego spotykam na swojej drodze, czegoś mnie uczy. To, kim dzisiaj jestem, to suma rozmów i spotkań, które są za mną”.



Marek Rozpłoch

piątek, 20 grudnia 2013

Jak wygląda konstruktywna krytyka?

„Rainbow Puke” Stamper | www.rainbowpuke.com


Komiks patriotyczny nie lubi tęczy. Nic dziwnego więc, że zaraz po incydencie przy Placu Zbawiciela w „popularnym” serwisie społecznościowym Jakub Kijuc - twórca przygód „Jana Hardyego” i „Konstruktu” ponownie umieścił swoją grafikę przedstawiającą pięść roztrzaskującą czy też ściskającą tęczę. Komiks wg Kijuca jest doskonałym narzędziem służącym jedynej i słusznej ideologii. Wspaniały patriotyzm. Sztandar w górę. Mazurek Dąbrowskiego gra. Salut i duma. Bóg, Honor, Ojczyzna. A nam chce się rzygać. Bo znów wdzialiśmy ten tendencyjny rysunek, i po raz kolejny okazuje się, że nie jesteśmy zbyt tolerancyjni. Ręce opadają, bo jak można tak dobry „talent” zmarnować i się „sprzedać”. Chyba należy nam się niezwłoczna wizyta u jakiegoś renomowanego psychoterapeuty… Ale przynajmniej wiemy komu wystawić rachunek!

A co w naszym numerze? W „Made in Poland” Asia Wiśniewska dzieli się swoimi spostrzeżeniami na temat komiksu „Psychopoland”, w którym Chmielu i Piotr Białczak przedstawiają polską rzeczywistość - brutalną i bezlitosną jak w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Brutalny jest też „Hard 2” Tomasza Bińka, ale to już inny rodzaj brutalności osnutej wokół pornografii, która odrzuca i przyciąga jednocześnie. Przy czym nie kopie po mordach jak ta w Psychopoland, a wrzuca w Limbo.

Na szczęście listopadowy numer nie jest w całości tak pesymistyczny. W końcu powracamy do skąpanej w październikowym słońcu Łodzi, gdzie odbył się 24. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier . Mamy nadzieję, że Nasza relacja pozwoli w dużym stopniu przybliżyć Państwu to największe święto komiksu w Polsce. Swoje trzy grosze na ten temat dorzuca nieoceniona Anna Krztoń. Nie zabrakło także komiksowego komentarza autorstwa Hasioka (aka Kuby) pod wymownym tytułem „Zagłada”. Ponadto na naszych łamach gościmy twórców cyklu „Biocosmosis” - Edvina Volińskiego i Nikodema Cabałę, których pytamy prawie o wszystko. Recenzujemy pierwsze tomy serii „Noe” i „Odd Thomas” wydane przez wydawnictwo SQN, które ostatnimi czasy obdarzyło polskich czytelników prawdziwym hitem a mianowicie „Niezwykłą historią Marvel Comics”. Ale o tym już za miesiąc.


Życzymy miłej lektury!

Dawid Śmigielski
Jacek Seweryn Podgórski


środa, 18 grudnia 2013

W dziewiątym miesiącu


"Lampart" Sabina Sokół

Dziewięć miesięcy, czyli czas na pewne podsumowania. W odróżnieniu od biologicznej ruletki genowej, na każdym etapie życia „Menażerii” każdy z nas – czyli ekipa redakcyjna, ale nie tylko – mógł dołożyć własną, przemyślaną i  precyzyjnie odmierzoną drobinę materiału genetycznego. Tak więc postać obecna naszego maleństwa nie jest bynajmniej owocem przypadku - można zachwalać i ganić konkretne nasze działania, a nie zrządzenie losu czy Matkę Naturę, choć i one pewnie maczały w tym wszystkim palce.
O pochwały i utyskiwania (te ostatnie szczególnie!) proszę Was bardzo gorąco. Z perspektywy wewnątrzredakcyjnej widoczny jest wciąż niedosyt Waszych opinii, zarówno mailowych, jak i ustnych. Co widzicie dobrego w „Menażerii”? Czego Wam brak? Czy to dobrze, że istniejemy? Że co miesiąc tworzymy i zbieramy materiały, redagujemy, korygujemy, składamy – po prostu dbamy, by wszystko miało ręce i nogi, a zarazem kusiło różnorodnością?

Za nic nie pozwolimy sobie skostnieć – więc choć mnożą się u nas punkty stałe i kontynuacje tematów, bezustannie myślimy o zmianach na lepsze. Niedługo nastąpi dość widoczna transformacja, o której nie raz jeszcze będziemy dokładniej informować: nasze PDF-owe dotychczas pismo przekształci się w aktualizowany co miesiąc serwis. W gronie redakcyjnym zmiana ta jest akceptowana i pożądana, będziemy szczęśliwi jeśli również Czytelnikom będzie ona odpowiadała. Wszystko to dokona się za sprawą pomocnej dłoni stowarzyszenia „Tłok”, a możliwe jest tylko i wyłącznie dzięki pozarządowemu, Megafonowemu, fundamentowi naszego pisma. Mam nadzieję, że nadchodząca przemiana, ale też i cała nasza działalność, będzie żywą reklamą trzeciego sektora.

Żałuję przy tym, że w minionych numerach nie dość miejsca poświęciliśmy problematyce pozarządowej, bardzo bym chciał, żebyśmy i pod tym względem nieco się polepszyli. A też nie powinniśmy chyba pozostawać obojętni na inne zjawiska społeczne - przecież prowadzenie działalności prasowej zobowiązuje do nieobojętności... Czy starczy nam odwagi?

Marek Rozpłoch

niedziela, 8 grudnia 2013

Ciężka dola pirata



Wydawnictwo „Egmont” dało polskim fanom komiksu niezwykłą serię „Plansze Europy”. Dzięki niej możemy zapoznać się z dziełami najsłynniejszych komiksowych twórców z różnych krajów, włączając w ten poczet Christophe’a Blaina, autora m.in. popularnej we Francji serii komiksów o piracie Izaaku. Dzieło to jest ciekawą podróżą w świat dobrej rozrywki, okraszonej dodatkowo sporą dawką humoru oraz wnikliwym obrazem pewnej epoki. Tytułowy pirat Izaak w niczym nie odpowiada wizerunkowi komiksowego herosa, a zwłaszcza typowego pirata-łupieżcy. Blain bohaterem trzech miniopowieści uczynił Izaaka, z zawodu malarza, oprócz tego bawidamka, z żyłką awanturnika i odkrywcy. Dodajmy do tego, że miejscem akcji jest osiemnastowieczny Paryż, miejsce tyleż wspaniałe, co mroczne i obskurne. W pierwszej z trzech prezentowanych w tomie opowieści nasz bohater najczęściej przebywa w ubogich oraz, przyznajmy, nieco niebezpiecznych dzielnicach tego miejsca. Izaak jest Żydem z bogatego domu, zakochanym z wzajemnością w chrześcijance Alicji. Niestety jego ojciec nie akceptuje tego związku, przez co Izaak i jego narzeczona nieustannie klepią biedę. Bezskutecznie próbując sprzedać swoje obrazy, Izaak przemierza Paryż. Podczas jednej z wędrówek spotyka tajemniczego miłośnika marynistycznych obrazów o imieniu Henri. Skuszony wizją zarobienia pieniędzy, podjął się narysowania kilku szkiców z pewnej podróży. Nasz bohater zawsze marzył, by zostać marynistą i malować morze, jednak podróż okazuje się naprawdę długa – do Ameryki – a na dodatek odbędzie ją na statku pewnego pirata. Jednak Jean Rabuś nie jest zwykłym łupieżcą, a jego statek piracką łajbą – jest odkrywcą nowych lądów, a Izaak przypadkowo ma te odkrycia udokumentować. Tymczasem jego opuszczona narzeczona musi zmagać się z trudnościami codziennego życia samotnie, co nie sprzyja związkowi obojga…

Izaak początkowo nie narzeka na pirackie życie – uwodzi kobiety i maluje, szkicuje oraz rysuje – do czasu. Tematy do rysowania wkrótce się kończą, a lądu jak nie było, tak nie ma. Statek zmierza na południe, wokół pojawia się dryfujący lód, a załogę coraz częściej opuszczają morale. Kapitan nie chce myśleć o powrocie do domu, nawet pomimo groźby uwięzienia w lodzie. W szeregach załogi wybucha bunt, który Izaak przeczeka zamknięty pod pokładem… Po wielu dniach dryfowania statek i jego osłabieni pasażerowie natykają się na inną jednostkę i zostają zabrani na jej pokład. Umiejętności malarskie Izaaka ratują mu życie i zyskują sympatię kapitana. Dzięki temu dociera do stałego lądu. Zamiast jednak wsiąść na najbliższy statek płynący do Europy Izaak, wraz z pirackim kompanem Jacques’em, udają się w zupełnie inne miejsce. Wizyta w ogrodach gubernatora wyspy, gdzie nasz bohater chce „przypomnieć” się pewnej damie – nie udaje się tak, jak zaplanowali to obaj panowie. Izaak nawiązuje też romans z tajemniczą Olgą, aż w końcu – bez pieniędzy i jedynie z albumem rysunków – trafia na morski brzeg. Tu podejmuje decyzję o powrocie do Francji. Czy mu się to uda, pozostaje oczekiwać na kolejne tomy o przygodach Izaaka. Niestety, może okazać się, że nikt na malarza nie czeka, Alicja związała się bowiem z zamożnym i przystojnym Philipem, całkowitym przeciwieństwem Izaaka…

„Pirat Izaak” nie pretenduje do miana komiksu z zacięciem filozoficznym bądź awangardowym podejściem do scenariusza czy rysunku. Jest w najlepszym tego słowa znaczeniu klasyczny. Droga do piractwa Izaaka oraz dzieje jego narzeczonej Alicji są ze sobą zestawione i poprowadzone równolegle. Możemy dzięki temu przyglądać się życiu na statku oraz egzystencji we Francji. Dzieło Blaina przypomina dobrze napisaną powieść przygodową, będącą skrzyżowaniem „Robinsona Crusoe” z „Wyspą Skarbów” i „Hrabią Monte Christo”. Przygoda goni przygodę, zmieniają się krajobrazy, a w każdej z historii przewijają się charakterystyczne postacie rodem z pirackich opowieści. Dzięki głównemu bohaterowi, któremu daleko do ideału, oraz galerii postaci drugoplanowych czytelnik nie nudzi się ani trochę. Izaakowi towarzyszy plejada osobników pełnych sprzeczności – Jean Rabuś, pirat będący zarazem odkrywcą i podróżnikiem, miłośnikiem malarstwa, ale i okrutnikiem, który nie zawaha się przed zabiciem bezbronnych rozbitków. Lekarz, który z szanowanego medyka stał się pirackim doktorem, Klotylda, która najpierw uwodzi, a potem porzuca Izaaka. Świat Izaaka jest brutalny i pozbawiony złudzeń, mężczyźni to hazardziści i okrutnicy, kobiety – nawet Alicja – potrafią być przewrotne. Jednak – co warto podkreślić – „Pirat Izaak” nie jest tylko opowieścią przygodową. Uważny czytelnik dostrzeże wiele nawiązań do sytuacji politycznej i społecznej osiemnastowiecznej Europy. Blain osadził bowiem akcję w ciekawych czasach, gdy we Francji zapanowało oświecenie, epoka rozumu i nauki dopiero się zaczynała. Świat poszerzał swoje granice, Francja zaś była centrum Europy. W paryskich dzielnicach nędzy mieszkali biedacy – i artyści – natomiast przepaść między klasami społecznymi była ogromna. Kwitł kolonializm – zamorskie dominia[Ł1] przynosiły państwom europejskim wielkie profity, które wielokrotnie zagarniali grasujący po morzach piraci. Blain ukazuje tło historyczne, ale i obyczajowe ówczesnego świata. Obyczaje są swobodne nie tylko w kręgach arystokracji. Flirt i uwodzenie oraz płomienne romanse, o czym przekonuje się Izaak, są domeną bogatych kobiet i mężczyzn, również tych chcących uchodzić za bogatych. Pełna sakiewka otwiera wszystkie drzwi, nawet byłemu piratowi Izaakowi, a małżeństwo nie musi oznaczać wierności. Cienka granica dzieli pałace arystokracji od domu schadzek. Pozornie lekkiemu tonowi tej opowieści przeczą pytania, które stawia Blain w swoich opowieściach. Czy możliwa jest prawdziwa miłość? Gdzie są granice świata, do czego można się posunąć, by zdobyć sławę, i czy bogactwo jest warte poświęcenia wszystkiego, nawet ukochanej osoby? „Pirat Izaak” mimo wszystko skrzy się humorem. Autor mruga dyskretnie do czytelnika, czyniąc aluzje do powieści spod znaku płaszcza i szpady, najlepszych tradycji Dumasa. Główny bohater, początkowo naiwny, ciągle pakuje się w kłopoty, piracka eskapada nie powstrzymuje Izaaka od uwodzenia Olgi… Trudno nie polubić bohatera, podobnie jak pirackiej załogi, która zachwyca się malarstwem Izaaka. Sztuka łagodzi bowiem obyczaje. A także ocala życie twórcy i to nie jeden raz.

Od strony wizualnej komiks prezentuje dość oszczędny styl rysunku. Wyrazisty, mocny kontur postaci, mocne kontrastowe kolory, kolorystyka utrzymana w barwach ochry, granatu, czerwieni, zieleni i szarościach. Bohaterowie są rysowani za pomocą wyrazistych linii, wypełnionych kolorem bez światłocienia czy gradacji koloru. Postaci nieco kanciaste w kształtach, czasami przerysowane, wręcz karykaturalne. Dzięki temu całość nabiera nieco surowego wyrazu, pełnego jednak ukrytej ekspresji. Linie w komiksie Blaina oddają właśnie charakter jego postaci – ekspresyjnych, wybuchowych, pełnych emocji, czasem – humorystycznych. Zapewne Blain doszedł do wniosku, że zbytnie skupienie się na kadrach odciągnie czytelnika komiksu od przygód bohatera. Styl „Pirata Izaaka” odpowiada charakterowi opowieści, jest prosty i dosadny, co sprawia, że komiks czyta się jak świetną opowieść przygodową, nieco odwrócony moralitet o dobru i złu, miłości i cnocie. Niepozbawiony szczypty pikanterii, dużej dozy humoru i wielkiej ilości naprawdę niesamowitych przygód, które, miejmy nadzieję, znajdą kontynuację w kolejnych tomach.



Joanna Wiśniewska

czwartek, 28 listopada 2013

TM-Semic w pigułce



"TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce" to książka, na którą czekałem z niecierpliwością. Gdy w 1996 roku zaczynałem moją przygodę z komiksem superbohaterskim, Semic jeszcze prężnie publikował. Na rynku ukazywały się serie ze Spider-Manem, Batmanem, Supermanem, Punisherem, X-Men, G.I. Joe, a także Wydania Specjalne, Mega Marvele i kilka innych tytułów. Było w czym wybierać. Do tego trzeba dodać, że przede mną istniała perspektywa zebrania dziesiątek już wydanych numerów. W 1999 roku czar prysnął. Wydawnictwo zarzuciło wydawanie najważniejszych serii. Popadło w marazm, by z czasem zakończyć swoją działalność już pod szyldem Fun Media. Jednak z upływem lat TM-Semic dalej rozpalało moją i pewnie nie tylko moją wyobraźnię. Nic dziwnego, w końcu to ono jako pierwsze przedstawiło polskiemu czytelnikowi kolorowe przygody superbohaterów na tak dużą skalę.

Do tej pory można znaleźć opinie w Internecie, że było to najlepsze komiksowe wydawnictwo. Po latach rzeczywistość często zostaje zniekształcona, jednak nostalgia za tym edytorem nie ustaje. Tym bardziej cieszy fakt, że za sprawą Łukasza Kowalczuka książka o TM-Semic nareszcie ujrzała światło dzienne. Publikacja liczy sobie niecałe dwieście stron. Jedną czwartą zajmują ilustracje i bibliografia. Reszta to wbrew pozorom nie tylko historia wydawnictwa. Kowalczuk zaczyna swoją publikację od przedstawienia cech komiksu superbohatreskiego, a następnie przechodzi do krótkiego omówienia sytuacji komiksu amerykańskiego w Polsce przed transformacją ustrojową. Czytając oba rozdziały, troszkę się niecierpliwiłem, ponieważ jak najszybciej chciałem zacząć obcować z wydarzeniami, które dotyczyły bezpośrednio omawianego wydawnictwa. Jednak należy zaznaczyć, że oba stanowią doskonałe wprowadzenie do głównego tematu. Dalej autor skupia się już na historii powstania polskiej gałęzi szwedzkiego Semica. Oczywiście zostają omówione zarówno złote lata działalności wydawnictwa, jak i upadek giganta. Książkę uzupełnia przegląd najważniejszych tytułów wydanych przez TM-Semic. W zasadzie są tu przedstawione wszystkie serie, które wydawnictwo zaprezentowało na przestrzeni lat.

Najciekawiej wypada rozdział poświęcony stronom klubowym, które prowadził niezmordowany Arkadiusz Wróblewski. Autor co rusz przytacza ciekawsze fragmenty listów czytelników. Na podstawie bogatej korespondencji kształtuje się wizerunek wydawnictwa. W początkowym stadium działalności listy do TM-Semic prezentowały się niewinnie. Głównie wypełniały je pytania od spragnionych wiedzy czytelników. Z czasem korespondencja zaczęła nabierać pikanterii, aż w końcu przerodziła się w masową krytykę poziomu drukowanych historii, jakości druku i oczywiście ceny. Czytelnik stał się wybredniejszy. Bezlitośnie punktował błędy edytora. Zresztą tamta krytyka nie różni się niczym od dzisiejszej. Więcej wysiłku należało włożyć w to, aby dany głos mógł ukazać się na łamach stron klubowych. W końcu trzeba było napisać i wysłać list, a potem czekać przynajmniej trzy miesiące i mieć nadzieję, że akurat on zostanie przeczytany z tysięcy innych. W dzisiejszych czasach swoją opinię można wyrazić za pomocą kilku kliknięć. Strony klubowe jednak miały coś, czego nie mają fora internetowe. Budowały więź między czytelnikiem a wydawnictwem. Wieź na lata. Więź, która przetrwała mimo upadku edytora.

Książkę Kowalczuka czyta się jednym tchem. Niestety nie jest pozbawiona wad. Brakuje w niej „pieprzu”. Większej liczby anegdot. Mam wrażenie, że całość materiału opiera się przede wszystkim na dwóch internetowych wywiadach przeprowadzonych z Arkadiuszem Wróblewskim i Marcinem Rusteckim – redaktorem naczelnym TM-Semic. Największe zastrzeżenie budzą pomyłki dotyczące niektórych publikacji, choć nie wpływają one znacząco na odbiór książki. Błędnie została podana liczba zeszytów przy niektórych seriach (Mega Marvel, X-Men). Również nieprawidłowe jest stwierdzenie, że ostatnie numery Spawna i Mega Marveli (Fantastyczna Czwórka, Iron Man, Blade) były wydane pod szyldem Fun Media. Wszystkie te komiksy na okładkach mają logo TM-Semic. Być może pomyłki wynikają z pośpiechu. Publikacja została oddana do druku na chwilę przed Międzynarodowym Festiwalem Komiksu i Gier, na którym miała premierę. Jak pokazał czas, był to bardzo dobry krok, ponieważ książka rozeszła się jak świeże bułeczki. Jako że nakład wynosi tylko 400 sztuk, mam nadzieję, że w przypadku dodruku poszczególne potknięcia zostaną poprawione.

"TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych" w Polsce to pozycja obowiązkowa dla fanów medium obrazkowego. Młodsze pokolenie, którym właśnie zawładnęła Wielka Kolekcja Komiksów Marvela, może przeczytać o tym, jak niegdyś trudno wydawało się komiksy superbohaterskie. Najzagorzalsi fani zaś znajdą w niej kilka ciekawostek. Z pewnością też u większości pokolenia wychowanego na komiksach tego edytora powróci nostalgia. Nostalgia za czasami, kiedy co miesiąc biegło się do najbliższego kiosku, aby kupować komiksy ze swoimi ulubionymi herosami. Dzisiaj nie ma już dokąd biegać. Za to można parę razy kliknąć i zamówić sobie jakiegoś starego Semica.


Dawid Śmigielski

wtorek, 19 listopada 2013

Bełkot miasta

rys. Beata Ludwin


To właśnie jest zaprzeczenie elektryzmu; cztery razy naprawiać uszkodzony sprzęt, nie potrafić nawet sprawdzić czy prąd w ogóle płynie, a do tego nazywać siebie fachowcem elektromonteroserwisantem? Wszystko mnie irytuje, gdy robię coś bez sensu przez jakiegoś pustostana. Dobrze, że do końca nie wierzę już w to, co widzę. Nie tylko przez ostre zawieszki i zakłócenia obrazu, ale ostatnio także dlatego, że w moim polu widzenia zaczął pojawiać się biały strzałkowaty kursor, taki jakby od myszki, tylko że jej ogon wgryza się w moją szyszynkę jak jakaś wstrętna wojskowa ameba. Znika jedynie regularnie, gdy oglądam coroczne wybory miss judeo-pastafarianizmu. Mam nadzieje, że nie zdelegalizują tej wspaniałej imprezy tylko dlatego, że przyłapali jakiegoś misjonarza z czwartego wszechświata na molestowaniu muzganów. W zasadzie ani za rękę, ani za innego członka nikt go nie złapał, ale spaghetti było zdecydowanie zbyt słone, a w więziennym menu nie było wyboru dań dla muzganów (z muzgańskich istot pozbawionych żywcem mózgu). Odkąd zamknęli Milk Roada będzie z tym ciężko w całej Gdybylandii.

Wybierać lubimy przecież bardzo, a zwłaszcza, gdy nam się coś nie podoba. Wtedy wybieramy oczywiście coś, do czego z początku ciężko się przyznać, a po kilku latach już zupełnie nie wypada. Pamięć jest tutaj wielce łaskawa swoją wybiórczą dziurawością. Nie kieruje się przy tym żadną logiką, skoro cyborgi, które ćwierć wieku temu z taką pompą wymieniliśmy na nowsze modele, znowu dopuściliśmy do koryta, by mogły wydawać te kwity na ruskoński gaz. Oczywiście w imię wspólnecznego dobra i bez żadnych emocji robi to Cyborg Minister Sekretator Naczelny i dryfuje wciąż po wątłych falach eternitu. Jak on to robi? To proste i genialne. Co mniej więcej miesiąc – dwa proponuje coś tak nieprawdopodobnie beznadziejnego, że szok i bezproduktywna dyskusja zajmują czas przeszkadzających, potrzebny coraz większej liczbie cyborgów na ogarnięcie przyrastającej z każdym dniem biurokracji. No, gdzieś jest na pewno gorzej, tylko jeszcze tam nie byłem.

Troszkę jedynie zdołował mnie obraz Brazylów, zbierających odpady na wysypisku śmieci, ubranych w te śmieci i jedzących te odpady. Najsmutniejszy natomiast był fakt, że w tej syfiastej pracy zarabiają więcej niż ja tutaj w Gdybylandii. Osiemset Neuro! Nawet gdybym jednej trzeciej swojej pensji nie oddawał tym złodziejom z Zakładu Ujebania Społecznego, i tak zarabialiby więcej. Mnie zachciało się studiować, to trzeba kombinować. Dobrze, że przynajmniej nie pracuję na uniwersytecie i mam wolne weekendy, a przez stres, dzięki Bogu, stałem się impotentem. Gdybym do tego miał dzieci, nie miałbym czasu ani dla siebie, ani dla nich. Dzięki temu mogę wydać moją mamonę, by dopingować pachołków tej bogatej świni. Ostatnio jednak nawet to traci sens. Pojechałem za rzekę i siódmą górę, a świni nie chciało się nawet wyjść z obory, więc poważnie się zastanawiam nad przyszłością mojej egzystencji. Czy naprawdę nie stać mnie na więcej? Przecież mam tak wielki dar przekonywania, że wystarczy jeden telefon, żeby wyjaśnić na czym polega duch sportu, rywalizacji i szacunek dla kibica, zwanego czasami człowiekiem. Gdy to się nie uda, mogę przecież skonstruować wehikuł czasu, cofnąć się 30 lat i dokonać aborcji samego siebie, kiedy to jeszcze było legalne. Teraz jednak musiałbym się i tak urodzić, nawet gdybym miał być puszkiem Pandory i rogami zabić matkę przy porodzie. W perspektywie reinkarnacji nie jest to zbyt bezpieczne.



piątek, 15 listopada 2013

Wolne i jego obywatele

Mural Po Prostu Andrzej - ul. Wschodnia - fot. A. Sobierajski

Z Andrzejem Kilanowskim o melancholijnym nosorożcu, bulwarach nadwiślańskich, a nade wszystko o „Wolnym Rubinkowie” rozmawia Marek Rozpłoch


MR: To może zaczniemy od samego autora i takie oto pytanie. W Twoim życiorysie są widoczne dwa wątki - ilustratorsko-plastyczny i filozoficzny. Na ile jeden na drugi miał wpływ, na ile się zazębiają, co było pierwsze, i jaki wpływ ma filozofia w ogóle albo jakaś konkretna filozofia na to, co robisz obecnie?

AK: Część biografii ilustratorsko-rysunkowo-plastyczna zdecydowanie była pierwsza. Komiksy były moimi pierwszymi lekturami, całe moje dzieciństwo to właściwie rysowanie, oglądanie rysunków, grafik, animacji, wszystkiego, co jest narysowane ludzką ręką – i moje czasy szkolne, właściwie aż do studiów, to jest właściwie tylko i wyłącznie siedzenie i bazgranie po marginesach. Więc filozofia z tego wszystkiego pojawiła się najpóźniej i można powiedzieć, że była tylko epizodem, bo po studiach wróciłem do swojej pasji i udało mi się pracować jako ilustrator i grafik komputerowy, ale bez wątpienia filozofia wpływa na to, jakie rzeczy mnie interesują, jakie książki czytam, co myślę o świecie, tyle że rysunek jako działalność artystyczna czy wyraz osobistych jakichś przemyśleń – był zawsze pierwszy. Pierwsze było rysowanie.

Powiedz coś o nosorożcu – jak się narodził, czym go karmisz, jaką wróżysz mu przyszłość?
Nosorożec to dobry przykład tego, jak filozofia i moja własna osobowość wpływają na rysunek. To zupełnie autorski osobisty pasek komiksowy. Byłem zawsze pod wielkim wrażeniem „Fistaszków” Charlesa Schulza. To niewiarygodnie na wskroś amerykański, ale też zupełnie nieamerykański komiks i to tylko pokazuje, jak naprawdę skomplikowana i zagadkowa jest dusza amerykańska, bo Charlie Brown, alter ego Charlesa Schulza, to największy amerykański egzystencjalista, osoba niewiarygodnie smutna, przesiąknięta jakimś wewnętrznym bólem, nierozumiana. Snoopy też jest filozofem, pisarzem i tak dalej… Można to śledzić… I nosorożec po części jest taką moją wersją „Fistaszków”, tyle że oczywiście ubogą, bo nosorożec jest sam jedyny w świecie, a „Fistaszki” to była cała galeria postaci, więc nawet nie śmiem się porównywać do tego paska rysowanego z grusza przez trzydzieści pięć lat regularnie. Ja robię to od dwóch, trzech. To było coś, co wyszło zupełnie samoistnie – jako rysunek na serwetce, z dodanym dymkiem – i sprawia mi to dużą satysfakcję, więc ludzie zaczynają poznawać mnie ze strony tej nosorożcowatej, chociaż zawsze podkreślam, że to nie do końca jestem ja: czasami spojrzenie świata nosorożca jest jakby przekręceniem przełącznika depresji z dwójki, jaką noszę w sobie, do dziesiątki – więc to jestem troszeczkę ja do potęgi trzeciej.

Czy uważasz, że w gałęziach plastyki, którymi się zajmujesz i którymi też się zajmujesz w ramach „Wolnego Rubinkowa” powstały jakieś dzieła, które wzniosły się na takie wyżyny artyzmu, że można je uznać za sztuką wysoką – czy też do czegoś takiego Ty byś pretendował, by się w pełni, głęboko wyrazić? Czy w ogóle może nie uznajesz takiej hierarchii w sztuce?
Nie – to, czym ja się zajmuję i czym w o wiele większym stopniu i na wyższym poziomie zajmują się osoby, z którymi rozmawiam w książce, to sztuka użytkowa. To jest projektowanie graficzne, to jest plakat, to są różne różnego typu ilustracje. I właściwie wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem bardzo unikały słowa „artysta”. Wszyscy, oprócz tego, że są niewiarygodnie skromnymi ludźmi, mówili, że to jest bardziej rzemiosło. Zajmują się plastyką, malując murale czy robiąc komiksy – jednak nie używali pojęć z wysokiej półki. I ja nigdy nie myślałem o sobie jako o artyście, nie skończyłem żadnej szkoły, nigdy się tego nie uczyłem, nie stałem nigdy przed sztalugą. Grafika może być sztuką, czy rysunek jest sztuką, jest dziedziną sztuki – ale to, o czym jest ta książka, to bardziej żywot rzemieślniczy osób, które robią grafikę, jaka nas otacza wszędzie dookoła: na słupach ogłoszeniowych, na stronach internetowych, które otwieramy, na ulotkach, to jest ta prawdziwa sól tej ziemi graficznej. Coś takiego mnie interesowało. „Wolne Rubinkowo” nie jest katalogiem współczesnej sztuki graficznej, ono w ogóle do tego nie pretenduje. To jest subiektywne spotkanie z dziesięcioma osobami, które znam, które poznałem i które opowiadają mi o swojej pracy, ale w żaden sposób nie jest to przegląd tego, co się dzieje w grafice w Toruniu czy gdziekolwiek. Chciałbym to zaznaczyć: ja nie jestem krytykiem sztuki, ja się sztuką nie zajmuję.

Na czym opierał się, jaki był klucz doboru twórców, z którymi rozmawiałeś w „Wolnym Rubinkowie”? Czy opierał się tylko na Twoich własnych, subiektywnych ocenach, czy też może było jeszcze jakieś podłoże ideowe? 
Klucz był absolutnie subiektywny, niektóre z tych osób znałem osobiście, ale nigdy nie miałem okazji zapytać, czemu robią to, co robią i skąd się to wzięło. To było ciekawe spojrzenie na biografię, która się przede mną odsłoniła, ale chciałem też, żeby w miarę szerokie spektrum tego, co grafiką możemy nazwać, było w tej książce ujęte – i mamy tu malarstwo wielkoformatowe, mamy plakat, mamy projektowanie graficzne, użytkowe, aplikacje na smartfony. Każdy grafik – bo chodziło mi przede wszystkim o ludzi, którzy pracują jako graficy – komercyjnie musi robić całe spektrum niewiarygodnie różnych od siebie rzeczy. I to są osoby, które potrafią rysować, ale są też osoby, które interesują się typografią, które składają teksty i chciałem to ukazać w całej różnorodności, robiłem to zupełnie bez klucza, jedyne kryterium było takie, by były to osoby, które pracują i tworzą w Toruniu. Nie wszystkie z nich pochodzą z Torunia, choć większość rzeczywiście też tu się urodziła, ale „Wolne Rubinkowo” to dziesięć historii postaci, które z jakichś różnych powodów postanowiły tutaj, w tym mieście, uprawiać grafikę. Mówiąc najprościej. Ale, naprawdę, nawet nie chcę myśleć, ilu wielce utalentowanych ludzi pominąłem w tej książce… Wybrałem tych dziesięć uzdolnionych osób, które znałem, które jakoś w jakimś momencie pojawiły się na horyzoncie. Nie poszedłem na przykład na Wydział Grafiki UMK i nie pytałem ludzi, którzy ją kończą; to nie to spektrum.

Ale czy przez okres pracy nad „Wonym Rubinkowem” udało Ci się, mimo ograniczenia do tych dziesięciu osób, poznać jakieś nowe obszary tego środowiska?
Oj tak, tak, oczywiście, to cały czas trwa – te dziesięć osób zaprowadziło mnie do kolejnych stu czy pięćdziesięciu, których pracę zacząłem obserwować, Internet jest medium, które działa na zasadzie chodzenia po rozgałęziającym się trochę korytarzu: jedne drzwi otwierają dziesięć innych, a te kolejne dziesięć innych i mamy takie drzewko, i jestem, wydaje mi się, już dosyć mocno zorientowany w tym, kto w Toruniu robi rzeczy, które możemy zobaczyć na banerach, na słupach; kto robi plakaty, kto murale. Zaczynam już wiedzieć, kto za tym stoi, a o to właśnie mi chodziło, taki jest cel tej książki: nadać tym ludziom twarze i nazwiska, bo widzimy gotowy produkt, nie zastanawiając się, kto za nim stoi, kto zaprojektował logo restauracji, do której chodzisz,; to jest rzemiosło anonimowe, to jest jakby skrywane w cień, tak jak kiedyś malarstwo było zupełnie anonimowe i mistrzowie podpisywali się pod obrazami, które robiły całe małe manufaktury i nie uważano tego za sztukę. Nie porównuję tutaj tych sytuacji, ale troszeczkę chciałem spojrzeć na to, jak wygląda praca tych ludzi – bo pod tymi projektami się nie podpisują, projekt logotypu nie jest sygnowany nazwiskiem…

A kiedy już wydasz książkę, będziesz miał ten etap za sobą, czy będziesz – a jeśli tak, to w jaki sposób – chciał kontynuować taką właśnie działalność?
Chciałbym, chociaż jak na razie przyznaję się, że nie wychodzi mi to najlepiej. Chciałbym, żeby „Wolne Rubinkowo”– albo strona na Facebooku, albo ta główna strona – stało się pewnego rodzaju bazą tych artystów. Oni doskonale radzą sobie sami z własną promocją i każdy grafik istnieje bardzo mocno w Internecie – przynajmniej każda z tych dziesięciu osób, ale chciałbym, żeby było jakieś zbiorcze miejsce, w którym będę dopisywał kolejne nazwiska, by był taki (oczywiście to są duże słowa i nie wiem, czy mi się to uda, czy mam na to czas i siły) adres, który będzie pokazywał coraz szerszy obraz różnych ciekawych rzeczy, które się w Toruniu dzieją właśnie w dziedzinie ilustracji komiksu i grafiki użytkowej. Moim największym marzeniem byłoby, by stronę odwiedzali też ludzie odpowiedzialni za zatrudnianie tych osób – szefowie festiwali, klubów muzycznych, z tym cały czas nie jest najlepiej, chciałbym, żeby zajrzeli do tej bazy ludzie zajmujący się promocją w dużych firmach albo promocją uniwersytetu, różnych przedsięwzięć… Dzięki temu naprawdę poziom tych prac, które widzimy, projektów graficznych, które nas otaczają, wzrósłby – i byłoby fajnie, gdyby spojrzeli na tę bazę danych jako właśnie na miejsce, gdzie mogą spotkać utalentowanych ludzi. A to nie jest przedsięwzięcie komercyjne, ja nie jestem tutaj pośrednikiem tych osób, trzeba je po prostu na tej stronie pokazać, dać link do ich strony i tyle… Nie wiem, jak to będzie wyglądać, bo sam pracuję jako grafik i wiem, jak ciężko znaleźć zlecenie; jak skomplikowany, czasami mętny, jest światek szukania, znajdowania pracy nad jakąś realizacją i sam jeszcze nie wiem, czy znajdę na to czas…

Jak może takim właśnie osobom pomóc taka inicjatywa jak nasze czasopismo – w jaki sposób może pomóc, wypromować…?
Myślę, że może, powiedziałbym górnolotnie, zajmować się edukowaniem plastycznym społeczeństwa. Nie pretenduję tutaj do roli osoby, która wie, co jest udanym projektem, a co nie, ale czuję, że mam już pewien zmysł estetyczny, konfrontuję to, co widzę z pracami z pracowni graficznych z innych miast, mówię tu specyficznie o projektowaniu graficznym – nie o komiksie, o graffiti. Dobrze byłoby, gdybyście pisali, pokazywali ciekawe projekty, ciekawą tę właśnie użytkową stronę grafiki – rozmawiając z projektantami i pytając ich o ocenę pewnego zjawiska czy ocenę pewnych trendów: żeby informować, czym zajmuje się typograf, jakie ludzie popełniają błędy, jak nisko postawiona jest poprzeczka, jeżeli chodzi o reklamy wielkoformatowe… To jest bolączka Polski, polskich miast – ulotki walające się po Szerokiej i tak dalej. Jest jakby lepiej niż kiedyś, ale cały czas wydaje mi się, że dużo można by zrobić; zmysł estetyczny przedsiębiorców jest wyjątkowo niski, a mógłby być lepszy… Pamiętajmy – to ma służyć ludziom, projektowanie graficzne jest sztuką użytkową, ma służyć jakiejś komunikacji, więc to wszystko powinno zaczynać się od chęci danego przedsiębiorcy, czy osoby z jakimś kapitałem – chęci, by jego projekt wyglądał lepiej, żeby nie zadowalał się absolutnym minimum, kolorowym zdjęciem, czcionką z cieniem i jakimś najtańszym offsetowym drukiem. To, oczywiście, nie jest zadanie, które da się wykonać za sprawą jakiejś takiej zaplanowanej akcji, wydaje mi się, że to jest po prostu coś, o czym warto pisać. Wydaje mi się, że warto patrzeć na słupy ogłoszeniowe, które są dobrym reprezentantem, niejako wypadkową tego, czego ludzie zarządzający kulturą oczekują od plakatu. Albo szkoły prywatne – i tak dalej… To są projekty, które naprawdę mogłyby być lepsze. I wystarczyłoby zaprosić kilku projektantów – żeby opowiedzieli o tym, co tam widzimy… Warto też, żeby osoby zlecające nam jako grafikom różne zlecenia wiedziały, ile pracy stoi za danym projektem… To cały czas jest praca niedoceniana finansowo, troszeczkę traktowana po macoszemu. Andrzej PoProstu mówi w jednym z wywiadów, że czasami dostaje zlecenia czy propozycje, by pomalować komuś mural na ścianie w domu, jakiś projekt dekoracyjny – i kiedy podaje swoją cenę, ludzie się dziwią, czemu to kosztuje tak dużo. A pomalowanie tej ściany przez malarza jest lepiej wyceniane… Czyli malarz malujący pokój na biało dostaje więcej niż Andrzej chciałby za pomalowanie jakiegoś projektu, portretu na ścianie – do tego typu sytuacji dochodzi i chciałbym, żeby może ktoś zajął się tym…

Właśnie – czy znalazłeś w Toruniu czy w Polsce jakieś chwalebne miejsca, inicjatywy, które sprzyjają rozwojowi czy lepszej promocji?
Przez ostatnie lata zdarzyło się bardzo dużo. Niedawno wyszła książka wydawnictwa Karakter „Miliard rzeczy dookoła” – to są rozmowy z polskimi projektantami z najwyższej półki, opowiadają o swojej pracy. Mamy Stowarzyszenie Twórców Grafiki Użytkowej, które organizuje różne konkursy, sympozja. Świadomość wzrosła, mamy ośrodki polskiego projektowania, jak Łódź czy Katowice, prężnie działające studia graficzne. To wszystko się dzieje – i mam wrażenie, że powoli zaczyna też dziać się w Toruniu, bo naprawdę pod względem ilości talentu nie odstajemy wcale od innych miast, odstajemy tylko pod względem zapotrzebowania na tego typu rzeczy. Jeżeli spojrzy się na konkursy na przykład logotypów muzeów z ostatnich lat, na przykład Muzeum w Gliwicach, ale też projekty, które realizowane są dla instytucji warszawskich – to są to naprawdę nieodstające od poziomu europejskiego realizacje. Portal www.printcontrol.pl jest zbiorczą inicjatywą, która prezentuje prace polskich projektantów graficznych, publikacje, druki, różnego rodzaju pozycje książkowe. Warto na tę stronę zajrzeć, ona, jeżeli się nie mylę, dwukrotnie już wydała w formie papierowej podsumowania. Wspomniane już przeze mnie wydawnictwo Karakter dużo robi. Wydaje książki o dizajnie, książki o składzie książek, jest coraz lepiej. Przyznam się, że śledzę to tak mocno dopiero od kilku lat, więc nie jestem w stanie podsumować polskiego projektowania na przestrzeni dziesięcioleci, ale ostatnie lata przyniosły dużo pozycji w księgarniach, dużo powstaje stron, projekty są komentowane w Internecie, jest dobrze.

A w samym środowisku – może na przykładzie toruńskiego, ale może nie tylko – dominuje chęć, wola samopomocy czy chęć konkurowania?
Jeżeli chodzi o artystów z „Wolnego…”, to muszę zaznaczyć, że to są osoby specjalnie wzięte z różnych dziedzin – osoba zajmująca się rysowaniem storyboardów czy ilustracji nie będzie konkurencją dla studia zajmującego się składem poligraficznym, składaniem katalogów czy logotypów, więc specjalnie takie szerokie spektrum osób wybrałem. Ciężko mi mówić per se, bo nie wiem, co środowisko na to… Toruń ma tę specyfikę, że my i tak na siebie zawsze wpadamy – osoby ze wszystkich dziedzin, osoby zajmujące się w Toruniu grafiką poznają się prędzej czy później. Osoby malujące murale będą ze sobą współpracować wcześniej czy później. Jest kilka ośrodków, gdzie się spotykamy. Inicjatywy nowopowstałego Kulturhauzu, jakaś taka mieszanina różnych pomysłów. Jeden grafik będzie pracował i dla firmy A, i dla firmy B, i to się wszystko wymiesza. Problemem nie jest to, że my nie umiemy ze sobą współpracować – tak mi się wydaje – tylko że nie ma co robić… Mamy Plaster, mamy festiwal typografii w CSW - pewnie na sali są wszystkie osoby, które w ogóle zajmują się grafiką.

Inna sprawa, że te osoby, z którymi rozmawiałem, akurat są zupełnie samodzielne, doskonale sobie radzą i nie narzekały wcale na brak kontaktu twórczego ze środowiskiem. Jeżeli cokolwiek chciałyby zmienić, jeżeli o czymś takim mówiły, to po prostu możliwości wykazania się w tych swoich dziedzinach… Ale nie zmienimy wielkości rynku wydawniczego czy jakiegokolwiek, więc… Tu wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z miejsca, w jakim się znajdują i o to też troszeczkę pytałem: „Jeżeli wiesz, jaki jest Toruń, to czemu dalej tu jesteś?” - i o tym też jest mowa w książce.

Mówiłeś o samej sztuce, ale też sama sztuka może promować różne rzeczy i co myślisz – też chyba ocierałeś się o jakieś rodzaje sztuki zaangażowanej - o sztuce, która chce za pomocą swojego przekazu sama też coś zmieniać? Czy to jest dla ciebie istotne?

Oczywiście, że jest istotne, tyle że ja jestem odbiorcą takiej sztuki, ale nie jej twórcą ani nie krytykiem. Projekt „Wolne Rubinkowo” to właściwie tak naprawdę amatorsko-publicystyczno-dziennikarskie przedsięwzięcie, gdzie siadam i rozmawiam z grafikami z Torunia i nie pytam ich o tworzenie sztuki, która zmienia świat, bo za każdym razem słyszę: „Andrzej, ja nie robię sztuki, ja zajmuję się rysunkiem” albo: „Zrobiłem w życiu dwa komiksy”. To są osoby, które dopiero zaczynają swoją drogę, to nie są artyści z czterdziestoletnim stażem. To jest obszar, który nie chce pretendować do zmiany świata, więc byłbym ostrożny w mówieniu czegokolwiek na ten temat, bo się po prostu na tym nie znam. Wierzę kuratorom w muzeum, chodzę do już wspomnianego CSW, obserwuję wystawy, wiem, że sztuka ma taką moc, plakat ma taką moc, projektowanie ma taką moc. Podczas rozmów z Nikodemem Pręgowskim, plakacistą, rozmawialiśmy troszeczkę o takim projektowaniu odpowiedzialnym społecznie, o tym, jak możemy wyrażać swoje poglądy polityczne, społeczne, ekologiczne za pomocą projektowania, ale to nie jest obszar, na którym ja bym był kompetentny, by o nim mówić…

Ocierałeś się też o street art, który stoi chyba jednak po stronie sztuki zaangażowanej…
Tak, rzeczywiście – rozmawiałem z artystami z grupy Wyjazd, właśnie z Andrzejem, z Agatą Wilkowską. Rozmawiałem z Andrzejem o jego inspiracjach - ale, i to mi się akurat podoba, oni podchodzą do malowania bardzo odpowiedzialnie w sensie estetycznym, bo ściana to nie jest miejsce, gdzie chcą wyrazić swoje ego całkowicie i swoje poglądy, od tego mamy kibiców, którzy piszą przekleństwa na murach. A on chce coś estetycznego, pasującego do tkanki miasta, on chce zrobić coś, co nie będzie upolitycznione. To jest ten rodzaj street artu, który mi się podoba, bo się nie zestarzeje. Agata Wilkowska zrobiła „Legendografię” na bulwarze i to są rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów ornamenty nawiązujące do legend toruńskich, do baśni, taki matematyczny urok ma to wszystko i estetyczny. To jest spacerowy deptak Torunia i mural z hasłem przeciwko wojnie w Iraku tam by się po prostu nie sprawdził. Wydaje mi się, że to jest równie wartościowe, a może i bardziej… Po prostu zaangażowanie estetyczne w miasto, a nie polityczne. Ale to tylko takie moje zdanie.

Coś o Twoim procesie twórczym. Czy tworząc, myślisz o odbiorcy, o tych osobach, które będą czytały przekaz – czy po prostu starasz się, by ten przekaz jak najpełniejszy, jak najbardziej wyrażał to, co chcesz oddać, a wiedza, do kogo on dotrze, pozostawałaby już w sferze niedookreślonej?

To nie będzie do końca odpowiedź na Twoje pytanie. Oprócz nosorożca i kilku rysunków, które robię dla siebie, 98% tego, co robię, są zlecenia komercyjne dotyczące plakatu, składu, ulotki, zrobienia jakiegoś czasopisma; to tylko i wyłącznie rzeczy, które robię na czyjeś polecenie, tak zarabiam. Jeżeli coś ma być zielone, to robię to zielone, jeśli ma być większe, robię większe, generalnie używam komputera jako narzędzia i jestem rękoma dla osoby, która jest głową. Oczywiście staram się, żeby to były rzeczy estetyczne i wykonywane z zachowaniem jakichś podstawowych zasad, proporcji i rozkładu strony, ale to są zlecenia, jestem grafikiem komputerowym, jestem do wynajęcia, więc zrobię wszystko, o co mnie ktoś poprosi! Tak zarabiam na życie. Nie jestem artystą.

A w którym momencie, w jaki sposób zabłysła ta iskra zapalna „Wolnego Rubinkowa”?
„Wolne Rubinkowo” to po prostu chęć zobaczenia, kim są te wszystkie osoby, których prace znam, a których nie znam. Pracowałem i do teraz pracuję jako freelancer albo po części jako freelancer, ale kiedy zaczynałem prace nad „Wolnym…”, mój dom był moim miejscem pracy, moim biurem, praca grafika w takim układzie to dosyć izolujące samotnicze zajęcie – siedzi się w domu i patrzy w komputer, czasami po prostu dwanaście godzin non stop, robiąc rzeczy, o których chce się najczęściej od razu zapomnieć. I z takiej izolacji narodziła się chęć poznania innych osób. Mówiąc najprościej, „Wolne Rubinkowo” było dla mnie jakby pretekstem do tego, by spotkać się z innymi grafikami. Naprawdę, miałem szczęście, że dzięki temu spotkałem bardzo utalentowane, niezmiernie sympatyczne osoby, z którymi wciąż mam kontakt, które poznałem, które weszły w moje życie troszeczkę i mam nadzieję, że i ja w ich też. Po prostu poznałem dziesięć nowych osób i to jest coś zupełnie bezcennego. Bez względu na to, jak mi ta książka wyjdzie i co z tego wyniknie, mam już te osoby wśród swoich znajomych i pojawiły się w moim życiu.

Czy ostateczna postać, jaką przybierze ta książka, będzie wierna pierwotnym założeniom, czy będzie bardzo od nich odbiegała?
No niestety… Nie robiłem niczego podobnego wcześniej, miałem na początku troszeczkę większe ambicje. Robię to w wolnym czasie - fakt, że trzeba zajmować się pracą, wszystkim, co jest dookoła, sprawił, że nie mogę poświęcić temu projektowi tyle czasu, ile bym chciał i nie wiedziałem, co z tego wyjdzie; wiedziałem, że chcę porozmawiać z dziesięcioma osobami. Niektóre rozmowy są dłuższe, niektóre krótsze – jedno trzeba zaznaczyć: jeżeli w jakikolwiek sposób będzie to odbiegać od tego, co sobie zamierzyłem, to tylko i wyłącznie z mojej własnej winy, bo pomoc, jaką uzyskałem, cierpliwość wszystkich tych osób była nieoceniona.

Muszę to też powiedzieć - „Wolne Rubinkowo” to wynik tego, że na „Wolne Rubinkowo” dostałem stypendium Wydziału Kultury, dostałem na to pieniądze, miałem czas, żeby się tym zajmować, mogłem kupić serwer, zrobić stronę – zaczęło się od tego, że projekt został zaopiniowany przez wiele osób, które bym musiał teraz wymieniać, wszystkie… Ale podziękowania wiszą na stronie. Miałem duże wsparcie i zaufania tych osób nie chcę zawieść. Chciałem, żeby Małgorzata Replińska zrobiła zdjęcia do tej książki, bo chciałem, jak powiedziałem już, żeby te osoby dostały twarz, chciałem, żeby czytelnik mógł zobaczyć ich warsztat pracy, więc są to zdjęcia w miejscach, gdzie pracują, ich portrety. Nawet jeżeli zawiodłem jako dziennikarz i rozmówca, to zdjęcia, które zrobiła Małgorzata są fenomenalne i one zostaną; warto by im poświęcić – tak mi się wydaje – oddzielną wystawę, mielibyśmy serię portretów, poprosiłem ją także, żeby zrobiła zdjęcia Rubinkowa. Drugi bohater tej książki i też wywiązała się z tego niesamowicie… I tutaj na łamach „Menażerii” chcę jeszcze raz podziękować Gosi za te zdjęcia! One na dobrą sprawę sprawiają, że to będzie – tak mi się wydaje – jakiś obraz czasów, ci ludzie na konkretnym etapie życia zostali uchwyceni i jeżeli nic nie zostanie z „Wolnego Rubinkowa”, to chociaż zostanie właśnie to, ten dokument czasów.

Myślisz, że to będzie właśnie też w jakiś szczególny sposób wartościowe przez to właśnie, że Ty też jesteś elementem tego środowiska, że masz do tego podejście emocjonalne, że to nie jest studium antropologiczne, socjologiczne czy studium z historii sztuki?
Mam nadzieję, że tak będzie. Jedyne, co mnie usprawiedliwia - i pewnie będzie usprawiedliwiać w oczach osób, które tę książkę wreszcie przeczytają - to fakt, że jest to tylko i wyłącznie wynik jakiejś własnej osobistej pasji czy fascynacji, a chciałem to zrobić, nie było mi zlecone przez nikogo i mam nadzieję, że będzie to troszeczkę pewnym usprawiedliwieniem niedociągnięć redakcyjnych tej książki - nie mam redaktora, nie miałem tutaj kwestionariusza, który wysyłałbym do tych osób. Z niektórymi rozmawiałem o miejscach, do których lubili chodzić, a z innymi rozmawiałem o książkach, które przeczytali, czy aktualnie czytają. Więc pewnie moja nieznajomość teorii sztuki czy teorii street artu czy czegokolwiek będzie minusem, ale może nadrobię to autentyczną chęcią; mam nadzieję, że będą czytelnicy właśnie przez ten pryzmat patrzeć na tę książkę…

Ja tu specjalnie nie dodaję przypisów. Jeżeli mówimy o chodzeniu do Tratwy, to zakładam, że czytelnik wie, co to Tratwa. To jest skromny PDF, który właściwie kieruję do mieszkańców Torunia. To nie książka, w której chcę dawać przypisy do linii autobusowej albo miejsca, którego już nie ma. Jeżeli ktoś nie spacerował po Bydgoskiem, to ja tego nie będę tłumaczył… To jakby rozmowa, ja się zajmuję tym samym, co oni, być może pytam o rzeczy zbyt techniczne, nie tłumacząc, o co chodzi… Starałem się, żeby tak nie było... Wszystko robię na wyczucie, nie miałem przewodnika po tym świecie dziennikarskim, nigdy nic takiego wcześniej nie robiłem i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zrobię, więc chciałbym, żeby wszystkie osoby, które po sięgną po tę książkę, miały to na uwadze.

Czy w czasie tych poszukiwań i rozmów miały miejsce jakieś szczególne, wyjątkowe odkrycia, którymi mógłbyś się podzielić?
Bardzo podobało mi się i ciekawe było spojrzenie na Toruń oczami rodowitych torunian. To może się wydawać banalne… Nie jestem osobą, która tu przyjechała tylko na studia: nagle się okazało, że tu mieszkam tu pracuję i minęło już naprawdę sporo lat, od kiedy studia skończyłem. Ale zawsze Toruń był miejscem, który odkrywałem już jako osoba dorosła; zupełnie inne jest spojrzenie na Toruń tych osób, które się w nim urodziły - i muszę przyznać, że bardzo ciekawie słuchało mi się o dzieciństwie w Toruniu, o Rubinkowie, o bieganiu za piłką po różnych zakamarkach miasta, o życiu na wielkim osiedlu. Pochodzę z małego miasta, więc Toruń wydawał mi się wielkim miastem, kiedy przyjeżdżałem tutaj na wycieczki szkolne. Nikodem opowiada w wywiadzie o otwarciu McDonalda w Toruniu, o tym, że był tam z wycieczką szkolną. I to są ciekawe historie - moim zdaniem przeważające grono osób, z którymi rozmawiam, to są osoby w moim wieku, trzydziestolatkowie, osoby około trzydziestoletnie, i mamy bardzo podobne dzieciństwa - tyle że ich przebiegało w Toruniu i mogłem posłuchać też o miejscach, których już nie ma, o tym, co tu się zmieniło; jak na przykład standardowym punktem życia było picie na bulwarze, co teraz jest już absolutnie przeszłością – teraz działania służb miejskich dawno już wykorzeniły ten zwyczaj. To takie troszeczkę spojrzenie ludzi, którzy ten Toruń widzieli od zawsze - jak na niego patrzą, jakie mają sympatie związane z tym miastem i ciężko tak naprawdę ocenić miasto, w którym się żyje od dziecka. I to były dla nich, wydaje mi się, trudne pytania: co oni tak naprawdę myślą o Toruniu, czemu Toruń, co im się tu podoba. To nie są rzeczy, na które łatwo odpowiedzieć, kiedy się tu żyje trzydzieści lat i było to ciekawe, mnie ta część zainteresowała - nie mówiąc już, że poznałem historie stojącymi za niektórymi pracami, które znałem. Bardzo fajnie dowiedzieć się, w jakim kontekście powstał dany plakat; to strasznie krótkotrwała rzecz, pojawia się i znika – gdzieś tam zrywana, zaklejana. A za tym stoi konkretny pomysł, konkretna inspiracja, konkretna praca, różne wersje - i dostajemy rzecz, która ma już swoją historię.

Więc myślę, że wszystko było ciekawe, wszystkie te rozmowy; jeżeli nawet nie udało mi się oddać tego w tekście, to były dla mnie niesamowitą przygodą. Dosyć samolubne na razie, zupełnie osobiste, korzyści przynosi mi ta książka.



piątek, 8 listopada 2013

Piraci, Zombie, nostalgia

Za każdym razem, kiedy wracam do domu z Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, ogarnia mnie smutek. Przez najbliższe pół roku nie odbędzie się żadna komiksowa impreza. Za chwil parę będziemy taplać się w błocie, a w najlepszym przypadku śnieg zasypie polską rzeczywistość, tylko po to, byśmy po jakimś czasie znów mogli brodzić w błocie. Zawsze można sięgnąć po dobry komiks, by spokojnie przeczekać nadchodzący czas. Jednak i tu można napotkać pewne niebezpieczeństwa. Zarówno lektura Psychopoland (Chmiel, Piotr Białczak) jak i Noir (Łukasz Bogdaniec, Wojciech Stefaniec) może sprawić, że zagłębiając się w historie głównych bohaterów owych komiksów, zapragniemy wyjść na zewnątrz, ubrudzić sobie buty i nogawki. To lepsze niż brudzenie sobie rąk, przedstawiony w nich świat nie napawa bowiem nawet krztą optymizmu.

Idźmy dalej. Sięgnijmy po coś o wiele weselszego. Vincent i Van Gogh Gradimira Smudje zadowoli najwybredniejszego czytelnika i choć historia holenderskiego malarza nie należy do najpozytywniejszych, to jego kreacja, ujęta w niesamowitym dziele serbskiego artysty, z pewnością dostarczy rozrywki na najwyższym poziomie. Mamy nadzieję, że i ten numer sprawi Wam trochę radości. W końcu kto nie lubi piratów i zombie? Nawet jeżeli jedni i drudzy nie prezentują się w dzisiejszych czasach tak jak za czasów naszej młodości, to zawsze możemy zasiąść w fotelu i sięgnąć po jakiś podniszczony, pożółkły zeszycik z kolorowymi obrazkami wypchanymi po brzegi superbohaterami.

P.S. Dziewiętnastego i dwudziestego października w Nysie nieoczekiwanie nastąpi epilog tegorocznych komiksowych festiwali, co niezmiernie cieszy.


Tekst: Dawid Śmigielski
Ilustracja: Anna Krztoń

wtorek, 5 listopada 2013

Bezwarunkowo


„Unconditional” z 2012 roku – pełnometrażowy, kinowy debiut Bryana Higginsa, długoletniego współpracownika BBC i ITV, dotychczas zaangażowanego w typową dla tych stacji produkcję: seriale, dokumenty inscenizowane, scenariopisarstwo telewizyjne. Na zeszłorocznym toruńskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest ten nietuzinkowy film miał okazję wystartować w głównej sekcji konkursowej On Air. Gdy piszę te słowa, na krótko przed startem kolejnej edycji, wiemy, że główna nagroda przypadła filmowi „Kuma” w reżyserii Umata Daga. Wiem, iż szanowne Jury pod przewodnictwem Zbigniewa Zamachowskiego dokonało słusznego wyboru, a niniejszy tekst nie ma – rzecz to jasna – na celu podważenia werdyktu, a jedynie stanowi gnuśną, przedfestiwalową refleksję. Pozwolę sobie przytoczyć zdanie, określające metodę selekcji filmów w Międzynarodowym Konkursie Filmów Fabularnych On Air na MFF Tofifest, znajdujące się na oficjalnej stronie internetowej imprezy: „Kluczem autorskiego doboru filmów w konkursie jest ich wspólna prowokacja świeżością filmowego obrazu i sianie intelektualnego fermentu”. Niech ta zadziorna deklaracja pozostanie nam przez chwilę w pamięci.

„Unconditional”. Rzecz rozgrywa się gdzieś na szarym, odpychającym brytyjskim blokowisku, którego mieszkańcy posługują się wulgarną, irytującą angielszczyzną, a stereotypowe, filmoznawcze skojarzenia odsyłają nas do socjal-realistycznych obrazów Kena Loacha, a w najlepszym wypadku do twórczości bystrego Mike’a Leigh. Proszę wybaczyć autorowi zawężenie problemu wyspiarskiego, filmowego realizmu do tych dwóch nazwisk. Choć problem posiada szereg innych kontekstów, to doprawdy trudno wyprzeć się tego trudnego do zdefiniowania (nieco wstydliwego, przyznam), męczącego wrażenia, widząc kolejną filmową kliszę – kolejne opracowanie znanych tekstur w pierwszych scenach filmu Higginsa. Oto na wspomnianym blokowisku mieszka nastoletnie rodzeństwo, Kristen i Owen, opiekujące się schorowaną, przykutą do wózka matką. Młodzież to wulgarna i krnąbrna, może dlatego, że znudzona i zmęczona, może dlatego, że po prostu jest młodzieżą? Czy ma to znaczenie, nie wiem, wiem za to, że jest to para autentyczna, szczera do bólu, niczym te wspaniale realistyczne dzieciaki znane nam z filmów Lukasa Moodyssona. Otóż to cudownie niesympatyczne rodzeństwo potrzebuje pożyczki finansowej. I w tym momencie na scenę ich życia wkracza Liam – przystojny, zamożny, dobrze ubrany i łatwo nawiązujący kontakty kredytodawca. Choć opis ten brnie dalej ku post-neorealistycznej walce ze społeczną niesprawiedliwością, to w sukurs przychodzi ów Liam, który zdradza seksualne zainteresowanie… Owenem. Co ciekawe, film ten wcale nie skręca w tym miejscu ku tematyce funkcjonowania osób homoseksualnych w społeczeństwie, ale zmierza ku problemom ogólniejszej natury. Przebojowy Liam zarazem uwodzi i – paradoksalnie – nie uwodzi Owena, proponuje mu przybranie kobiecego stroju, po czym nazywa go imieniem jego siostry (Kristen), na którą sam nie zwraca absolutnie uwagi. Choć przebieranka ta początkowo ma formę niezobowiązującej, dowcipnej zabawy, to między Liamem a Owenem zaczyna się wytwarzać autentyczna więź emocjonalna. Na „szczęście” dla widza – „niebezpiecznej” natury.

Co zatem proponują twórcy „Unconditional”? Modną, genderową tematykę, propozycję włączenia dzieła filmowego do dyskursu na temat tożsamości płciowej? Owenowi zaczyna się podobać się jego rola. Jako Kristen spędza z Liamem satysfakcjonujące randki. Nasze przyzwyczajenia, dotyczące kina podejmującego wątki transgenderyczne, stawiają widza przed problemem: czy rola kobieca zostaje mu narzucona, czy raczej odkrywa w sobie pierwiastek kobiecy, bądź homoseksualny? Czy jednak próba odpowiedzi na to fundamentalne – jak się zdaje – pytanie nie zepchnęłaby filmu do niszy queer, eliminując go z oficjalnego dyskursu kulturowego? Owszem, Owen początkowo traktuje swoje przebranie z przymrużeniem oka, na zasadzie dowcipu. Lecz dowcip ten pozwala zbliżyć mu się do Liama, uzyskać jego uwagę i, suma summarum, miłość. Dla Liama Owen jako mężczyzna jest nieznośną przeszkodą, jest w stanie zaakceptować go wyłącznie jako Kristen. Ta ich pozorowana relacja jest rzeczywistą tkanką filmu: wspólne wypady do wesołego miasteczka, romantyczne kolacje w ekskluzywnych restauracjach, wypady poza miasto, zakup sukni ślubnej oraz noc w małżeńskim pokoju. Niezależnie od płci, prób transgresji czy czarnego humoru i ironii bohaterów łączy wielka namiętność, a nawet intymność. Okazuje się nagle, że to, co pozornie od normy odbiega, najbliższe jest naszego rozumienia tego, co typowe, normalne, unormowane tradycją. Lecz również w łonie tych scen dochodzi do zaburzeń. Wymienić wystarczy sceny zazdrości Liama o innych mężczyzn, pojawiających się w życiu Owena/Kristen. Natomiast kolejne próby buntu Owena rozumieć możemy dwojako. Jako sprzeciw wobec narzucenia mu kobiecej roli lub – i to wydaję mi się bardziej intrygujące – jako bunt wobec opresyjnego charakteru Liama. Wybierając drugą możliwość – a zarazem zstępując do głębi – dochodzimy do wniosku, iż pasja oraz miłość wypala bohaterów. Daje im żyć, a zarazem im to życie odbiera, co uniwersalizuje film i napędza spektakl bardziej, niż pozorne atrakcje osadzone w tym, co obce i dziwaczne. Związek Liama i Owena jest miłością szaloną par excellance, i to ona, a nie motyw płci, nie pozwala im zrealizować się jako usatysfakcjonowanych kochanków. W ten sposób rozumując, konflikt wewnątrz filmu jest konfliktem w ramach gatunku. To melodramat, którego siłą sprawczą jest miłość. Przynosząca wiele cierpienia i prowadząca na skraj obłędu, ale jednak miłość. Niemożliwa i rozgorączkowana. Jednak – czy modelu tego nie znamy z setek innych melodramatów? Europejski „Unconditional” zbliża się swoją wymową do „Happy Together” Wong Kar-Waia, który jest w swojej istocie melodramatem małżeńskim i jego struktura kieruje nas w stronę dominacji reguł gatunkowych nad wątkiem homoseksualnym. Melodramat postmodernistyczny jawi się więc jako jeden z najbardziej awangardowych gatunków filmowych. Wspomnieć wystarczy o „almodramatach” Pedro Almodóvara, o obecnych odczytaniach klasyka gatunku Douglasa Sirka, czy jego wcześniejszych trawestacjach dokonanych przez Rainera Wernera Fassbindera. Gatunek ten przełamuje dawniej konstytutywną dla niego perswazyjność. Nie jest już nośnikiem ideologii dominującej, oficjalnej, nakazanej. Rozumiemy kino współczesne, postmodernistyczne jako pustą powierzchnię. Jednak, czy tekstura (rozumiana jako warstwa wizualna) musi dominować nad strukturą organizującą dzieło filmowe, jak to ma miejsce w przypadku „Happy Together” czy „Unconditional”? Być może dlatego Owen niszczy wspólne pamiątkowe zdjęcie z Liamem, wykonane w wesołym miasteczku, na którym widnieje w kobiecym przebraniu?

„Unconditional” stara się odpowiedzieć na to pytanie, stawiając po drodze szereg kolejnych. Co, widzu, według Ciebie jest patologią? Transgenderyczny charakter filmu? Może namiętność, stojąca w opozycji do norm kulturowych, których usankcjonowaniem miałoby być małżeństwo? Zajmuj stanowisko, film tego wymaga. „Unconditional” – czyli bezwarunkowo! Jak pisał Georges Didi-Huberman, zajęcie stanowiska to zarówno pragnienie i żądanie czegoś, jak i zaakceptowanie swoich lęków, uosabianych przez obszar swojej niewiedzy. Bezwarunkowo – to nie tylko żądanie Liama wobec Owena, to również żądanie filmu wobec odbiorcy. To dzieło skonstruowane przebiegle, to labirynt interpretacyjny, który z góry zakłada zagubienie potencjalnego widza – Tezeusza pozbawionego nici Ariadny. Próba zrozumienia motywacji Liama jako jednostki zaburzonej kieruje naszą uwagę ku relacji kat – ofiara, którą to z kolei druzgocze potężna ironia tego filmu. Psychopatologiczna interpretacja kłóci się w tym przypadku z tradycją psychoanalitycznej teorii filmu, zastawiając nawet homofobiczne pułapki. „Unconditional” jest filmem nietypowym, nawet jak na swoje czasy. Zajmuje bowiem miejsce nie tylko na ekranie, wymusza również swoją obecność w przestrzeni poza nim.

Czy zatem w tak zdefiniowanej sytuacji takie określenia jak „prowokacja” czy „intelektualny ferment”, charakteryzujące wspomnianą sekcję On Air MFF Tofifest, w której znalazł się „Unconditional”, nie są już pośrednią próbą jego interpretacji? To marketingowe słowa-wytrychy, które mają wabić, a z drugiej strony – mówić wszystko i niewiele zarazem. Nic w tym złego. Lecz zarówno prowokacja, jak i intelektualny ferment, to zjawiska tak samo kuszące, co niepożądane i odpychające. Film Bryana Higginsa zostaje przez to ogołocony, zredukowany do milczących obrazów perwersji seksualnej i dewiacji. Tymczasem to, co w rzeczywistości powinno do nas przemawiać, pozostaje ukryte. Próba nobilitacji okazuje się ponownym zepchnięciem na margines. I z tego marginesu chciałbym zapytać: kiedy będziemy mogli mówić o tego typu filmach jako o filmach o miłości? W tym roku w konkursie On Air MFF Tofifest startuje najnowszy film Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”…


Tekst: Piotr Buratyński
Ilustracja: Materiały organizatora Tofifest

czwartek, 31 października 2013

Nic, tylko bawić się w kulturę

fot. Ł. Balcerzak

Z Krystianem Wieczyńskim rozmawia Maciej Krzyżyński



Jesteś artystą wielu talentów, znanym głównie z teatru, filmu, z opowiadania historii swoim ciałem. Często się również udzielasz jako juror, trener młodych, ambitnych.
Czuję, że się spełniam w tej performersko-aktorskiej działce, choć nie tylko tym się zajmuję. Z wiekiem nabyłem nowych umiejętności. Jest coś magicznego w tym, gdy siedzisz przed kimś, kto mówi do ciebie wiersze. Widzisz ten ogrom starań, które ten młody człowiek wkłada w to, by oddać jak najlepiej literaturę. Mniejsza o to, czy dobrze opanował tekst, czy spełnia warunki techniczne. Ja nie oceniam ich pod względem zawodowym, lecz interpretacji amatorskiej. To miłe uczucie, obserwować proces uświęcania teatru poprzez zaangażowanie. Młody człowiek chce, może mu nie wychodzić, ale chce.

Odnajdujesz się więc w WOAK-u?
Tak. Będąc tam w pracy, musisz się rozwijać. Masz przymus spowodowany charakterem swojej działalności. Jestem instruktorem do spraw teatru, ale zajmuję się również cyrkiem. Instytucja musi mieć sztywne ramy, obowiązują godziny pracy, realizacja planu, ale to są rzeczy, które można znieść po to, by mieć ciągły kontakt z młodzieżą, mediami, źródłami informacji i innymi instruktorami, którzy są artystami-pedagogami. Taką ścieżkę wybraliśmy. To jest praca bardzo ubogacająca, nie zapomnijmy też o korzyściach socjalnych i finansowych.

Co daje Ci praca dla dzieci?

Praca dla dzieci odmładza. Sprawdza wciąż twoje zdolności percepcyjne i weryfikuje ciebie jako człowieka. Dziecko nigdy ci nie wybaczy, gdy nie dotrzymasz słowa. To są bardzo delikatne istoty, które trzeba traktować na partnerskich zasadach, oczywiście z zachowaniem dystansu. Dwutygodniowe warsztaty z grupą od sześciu do dwudziestu jeden lat dają ci niezłego kopa. Czujesz się odmłodzony, poznajesz slang młodzieżowy. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to było twoje dziecko. Ale cały czas z szacunkiem i spokojem podchodzisz do drugiego człowieka. Oni to wyczują, nie da się kitu wcisnąć.

Teatr Wiczy wszedł również w naukę poprzez sztukę.
Science Show – paragatunek, który staje się popularny. Amerykanie w tym celują, mają nawet lekcje prowadzone przez kosmonautów w przestrzeni kosmicznej. To są ciekawe lekcje, z których dowiesz się na przykład, że nie zmoczysz tkaniny w kosmosie, bo woda się tam trzyma kropli. W Toruniu zaczął czymś takim Instytut B61. Teraz edukacja została przytłumiona samą widowiskowością, ale faktycznie to Instytut tak zabłysnął. Natomiast Teatr Wiczy wyprodukował dla Centrum Nowoczesności jeden z lepszych science show możliwych w Polsce do obejrzenia. Oczywiście na licencji amerykańskiej. „Naukowy Cyrk Braci Nano” to świetna opowieść o świecie nanotechnologii i mogę się poszczycić, że myśmy z Teatrem Wiczy to zrobili. Przy okazji zainaugurowaliśmy odnogę Klamry teatralnej, skierowaną dla młodzieży i dzieci, tak zwaną Klamerkę. Kto wie, może uda się to utrwalić, by był na Klamrze taki dział?

Teatr alternatywny dla dzieci?
Nie widzę żadnych przeszkód. Mam przy sobie czterdziestominutowe przedstawienie robione technikami teatru alternatywnego przez dzieci pod opieką instruktorów. Dzieci są wykonawcami muzyki, scenografii i kreacji aktorskich. Jest muzyka rockowa grana na żywo przez dzieciaki. Prawdziwy teatr alternatywny.

Jak się czujesz, obserwując amatorów obecnie, pamiętając swoje początki w Brodnicy, gdy z Wiczą rozpoczynaliście działalność teatralną?
Mógłbym mówić bardzo długo o Wiczy jako o przyjacielu, nauczycielu i towarzyszu życiowym. Spędziliśmy razem ponad dwadzieścia lat. Patrzę na tych młodych ludzi i staram się działać z nimi tak, jak on działał z nami na początku. Wicza przekazywał nam zdolności, które zdobywał w Toruniu, Warszawie, przywoził do nas wiedzę. Staram się stać na podobnej pozycji dzisiaj. Cały czas się czuję amatorem. Nie mam wykształcenia formalnego.

I ciągle się rozwijasz. Udzielasz się w projektach teatralnych, jak w Biurze Podróży, czy ostatnio w gdańskim Teatrze Miniatura.
Współpraca z teatrem Biuro Podróży była przygodą mojego życia. W ciągu czterech sezonów zwiedziłem kawał świata, co i tak jest ostatnią z zalet tej przygody. Poznałem przecież świetnych ludzi, amatorów teatru, którzy podziwiali sztukę z różnych regionów kulturowych i znają się na swoim fachu jak mało kto. Spędzanie czasu z takimi ludźmi jest czystą przyjemnością. Jak cygańskie życie. Tak musiało wyglądać życie średniowiecznej trupy teatralnej, od jarmarku do jarmarku, od festiwalu do festiwalu. Tak wyglądało życie w teatrze Biuro Podróży.

Ruch oddolny obcy ci nie jest. Jak widzisz lokalne grunty kultury niezależnej?
Tu są bardzo dobre warunki, natomiast Toruń ma kłopot z tym, że posiada przerost oferty nad potencjalnym popytem. To jest nieogarnięte przez nikogo. Powstają instytucje wspierające działania niezależne. Można się spierać co do kształtu misji, jakie one obrały, natomiast bez wątpienia w Toruniu powstają nowe instytucje kultury, przybytki sztuki. Jest infrastruktura i organizacje przygotowują się na rozwój kultury oddolnej, jednak ostatecznie coś nie styka. Często w tym mieście widać konflikty pomiędzy organizacjami a artystami, czy magistratem. Obecne są głosy mówiące o tym, że można polepszyć politykę kulturalną w Toruniu. Niestety, mamy ten kłopot, że tutaj nie rządzi jedna sztuka. Tu każdy chce robić filmy, teatr, muzykę, malować, być happenerem. To są słuszne chęci i żądania, lecz Toruń ma tylko dwieście tysięcy ludzi.

Czyli mamy zbyt małą publiczność?
Być może sama liczba by wystarczyła, gdyby więcej wysiłku włożono w proces wychowania publiczności. Byłem ostatnio w Jeleniej Górze na festiwalu teatrów ulicznych, gdzie prezentowaliśmy widowisko Lecha Raczaka wyprodukowane przez teatr Miniatura i tam całe miasto przychodzi na festiwal. Siedzą na rynku od samego rana. Być może chodzi też o przyciągnięcie turysty. Jednak nie tego, który przyjedzie tak czy siak na wydarzenie, lecz tego, który z jakąś aplikacją w telefonie może podążać za mapą, która go poprowadzi po aktualnych wydarzeniach, czy chociaż punktach gastronomii. Toruń jest okazją dla turysty. To jest miasto historyczne, a historia może iść w parze z kulturą i ze sztuką. Przykładem takiego działania jest Żywe Muzeum Piernika, gdzie możesz we wszystkim uczestniczyć, dotknąć, sam produkujesz. Takie rzeczy mogłyby się znaleźć na takiej mapie. Drugą sprawą jest bulwar. Dlaczego u nas nie ma ludzi na bulwarze? Warszawskie plaże są zaliczane do najbardziej atrakcyjnych miejskich plaż na świecie.

Skupmy się może na nowej jakości toruńskiej sztuki. Filmy. Powstał „Panopticon”, powstała „Caissa”.
Bardzo chętnie! Nie mam porównania z innymi miastami, ale w Toruniu tworzy się naprawdę ciekawa sytuacja. Jest kilka zespołów, które się ze sobą przenikają. W tym projekcie ktoś jest aktorem, a w innym jest asystentem reżysera, czy po prostu jeździ samochodem, bo ma samochód i prawo jazdy. I robimy filmy. Jest taką bolączką tego miasta, że nie ma organizacji, która ułatwiałaby tworzenie filmów. Trwają rozmowy na temat funduszu filmowego bydgosko-toruńskiego. Ja się nie skarżę, bo wierzę, że świat polega na zasadach wolnego rynku. Jak chcesz robić film, to znajdź sobie pieniądze i go zrób. Ale trzeba zauważyć, że można z filmu uczynić narzędzie promocji miasta i regionu. Przyciągać tym ludzi, odświeżyć tradycję filmu toruńskiego. Tu zawsze robiło się dużo filmów. Mamy znakomitych aktorów, którzy są obecni na deskach teatrów w całym kraju i na ekranach. Jest festiwal Tofifest, który wykonuje potężną robotę. Jest festiwal muzyki filmowej. Jest Festiwal Przejrzeć Kino od Kuchni, kino Tumult, multipleksy. Jest gdzie pokazywać i jest co pokazywać. Teraz przymierzamy się do kolejnego filmu, który będziemy robić z Marcinem Gładychem i jego ekipą. Wzięliśmy nowych ludzi, zaprosiliśmy aktorów, których mieliśmy ochotę zaprosić. Film robimy bezkosztowo, dopiero się rozglądamy, kto mógłby nam w tym pomóc. Koniecznie chcemy to zrobić, bo to będzie fabuła, nie dokument, czy paradokument, jak „Panopticon”, czy „Hakerzy Wolności”, film, który zrobiliśmy wcześniej. Moja przygoda z filmem już dawniej istniała, ale zaczęła się na poważnie, gdy poznałem Marcina Gładycha. To mogło być już dziesięć lat temu. Wrócił tu z Warszawy i zaczął organizować performance, widowiska multidyscyplinarne w Baju Pomorskim. Angażował masę ludzi. Zaczęliśmy robić razem większe rzeczy, po drodze nakręciliśmy kilkanaście etiud filmowych opartych na Rolandzie Toporze, Kołakowskim. Marcin przynosił te inspiracje i robiliśmy filmy. One są dostępne w internecie, na youtube. Dostałem nawet Flisaka na Tofifeście za wkład w rozwój kultury filmowej! Ja bardzo się cieszę z takich nagród. Nie jestem artystą solowym, zawsze pracowałem w jakiejś grupie i odbieram te zaszczyty jako docenienie całej grupy ludzi, która ze mną pracowała nad tą sprawą.

Uderzmy na moment mocniej w politykę. Co sądzisz o spawie z Cafe Draże, o której ostatnio było głośno w toruńskim świecie artystycznym?
To są przedstawiciele środowiska, o którym cały czas rozmawiamy. Mamy sytuację, w której spotkały się dwa jeże. Obie strony się siebie obawiają i podejrzewają o niecne zamiary, kiedy nie można nawet wierzyć w to, że któraś ze stron ma niecne zamiary. Widać też nieporozumienie polegające na braku wspólnej definicji kultury, którą można udostępniać za przysłowiową złotówkę od metra. Jedni twierdzą, że coś jest już taką działalnością, a inni nie. I to jest przyczyną tego, że jakaś organizacja pozarządowa może popłynąć na czynszu.

Czyli znowu zgrzyty na łączach.

Brak dogadania się. Obserwujemy przecież akty wyciągania dłoni, tworzenie zespołów wspomagających i komisji, ale nie ma zachowanej równowagi. Przecież przyciągamy Toruniowi ludzi interesujących się kulturą, rzeczami wzniosłymi. Jako Teatr Wiczy jeździliśmy po całym świecie i zawsze na samochodzie był naklejony herb Torunia. We wszystkich informacjach chwalimy się, że jesteśmy z tego miasta. Byliśmy dwa razy w Edynburgu, gdzie przewija się pięć milionów ludzi w ciągu jednego miesiąca, teraz jesteśmy w Dżakarcie z monodramem Anny Skubik i tam też mówimy otwarcie, że jesteśmy z Torunia. Widać jednak brak porozumienia, docenienia tego, co się robi, a co jest nieuchwytne w sprawozdaniach i tabelkach.

Pomówmy więc o dobrej współpracy, czyli o Wiczy, Norwegach i Kumpie.
Ja dojechałem na kilka ostatnich dni, zrobiłem rolę i zagrałem w przedstawieniu. Zauważyłem jednak, że obie strony mocno zżyły się ze sobą. To miało być spotkanie dwunarodowe, a z Norwegii przyjechała do nas grupa złożona z Pakistańczyka, Palestyńczyka wydalonego z izraelskiego więzienia pod warunkiem, by nie wracał na palestyńską ziemię, Polki, która od urodzenia mieszka w Norwegii, Serba, który wyemigrował z rodzicami i... była jedna Norweżka. To świadczy o przekroju społeczności norweskiej w Oslo. To była ciężka praca, obserwowałem ich, bo sam byłem w Edynburgu z monodramem Wiczy Pokojskiego wykonywanym przeze mnie („Ja, dyktator” – przyp. red.). Obserwowałem ich ciężką racę od rana do wieczora.

Spektakl pokazywaliście zarówno w Polsce, jak i w Norwegii. Jak tam zostaliście przyjęci?
Norwegia jest zimnym krajem. Ludzie tam oczywiście okazują sobie emocje, ale są one stonowane. Po reakcjach rodzin mogłem wnieść, że to nie był dla nich typowy rodzaj teatru, ale nie był też do końca obcy. W Norwegii w co trzecim domu stoi fortepian albo gitara elektryczna. Tam jest łatwiejszy dostęp do edukacji, także artystycznej, czy po prostu do pracy, która daje tobie zadowolenie. Nic, tylko się bawić w kulturę. Każdy tam śpiewa, pisze, maluje, czy chociaż próbował coś z tym zrobić. Rozmawiamy o kraju, który ma bardzo demokratyczne społeczeństwo. Norwedzy mieli zeszłego lata problem z Romami, którzy wtargnęli im do parków i na trawniki. Nie przychodziło im do głowy, że można ich stamtąd po prostu eksmitować. Przy okazji tragedii na wyspie Utøya dowiedzieliśmy się, że policja w Norwegii nie nosi przy sobie broni.

A Kump z tą tragedią właśnie był związany.
On był związany z kilkoma rzeczami, ale przede wszystkim z tą tragedią, która była świeża. Ta historia była bardzo mocna. Ale Kump był też związany z obrządkami świętojańskimi. Okazuje się, że w Norwegii jest podobna tradycja. Krąg kulturowy północnej Europy świętował przesilenie w sposób szczególny. Przedstawialiśmy to na Kaszubach, gdzie też mają swoje specyficzne tradycje świętojańskie. Warto o tym poczytać. Polegało to na odwróceniu ról, jak podczas karnawału we Włoszech, prosty parobek mógł zatańczyć z córką sołtysa.

W wielokulturowym, licznym towarzystwie czułeś się dobrze. Jak się czujesz sam na scenie? 
Staram się zachować parę prostych zabiegów przed spektaklem, by poczuć się pewnie. Na przykład obchodzę krok po kroku całą scenę. Może to się wydawać absurdalne, ale po kilku latach pracy na scenie potrafisz zapamiętać, gdzie jest trzeszcząca deska, czy wystający element. Staram się poznać również akustykę pomieszczenia, uczestniczę w ustawianiu świateł, w nagłaśnianiu. Nie jestem aktorem, który wychodzi z garderoby i po prostu gra. Wiem, co i gdzie zostało postawione, gdzie świecą światła. To daje więcej swobody, ale oczywiście takim występom towarzyszy wysoki poziom adrenaliny. Bycie samemu na scenie to jest mierzenie się ze sobą samym i z materią teatru.

Wcielenie się w dwie role naraz sprawia Ci trudność?
Trudność sprawia praca nad tym, by to wymyślić. By to przyszło do ciebie. Szuka się różnych inspiracji: literackich, z pracy na scenie, z ruchu, życia. Z tego trzeba skleić rolę, a gdy już to zrobisz, odczuwasz przyjemność. Zazdroszczę aktorom, którzy tworzą swoje postaci ot tak. Ja z próby na próbę staram się sytuację popchnąć chociaż o kawałek. Tkam swoje role. Jestem amatorem, wciąż się kształcę. Lubię wyzwania, które ciągle ode mnie wymagają opanowania czegoś nowego. Czy to kilku słów w języku obcym, czy umiejętności. Teraz uczestniczę w projekcie, którego operatorem ze strony polskiej jest Miejskie Centrum Kultury w Bełchatowie. Rzecz nazywa się Dictat i dzieje się między teatrami z Włoch, Hiszpanii, Rumunii i Polski. Dla mnie to jest ambitne wyzwanie. Obracam się w czterech kręgach podkulturowych, bo to przecież cały czas jednak Europa. Cały czas otacza cię pięć języków i musisz się orientować, o co chodzi. Nic, tylko pracować w ten sposób.

A często masz okazję stepować na scenie?
Teraz tylko w monodramie. Kiedyś przez ponad dwa lata intensywnie pracowaliśmy nad stepem. Było nas w porywach pięć osób, tak naprawdę trzy. By ukoronować tę naukę, użyłem stepu w „Dyktatorze”. Nie jestem steperem, profesjonalnym tancerzem. To jest kolejna poprzeczka, która mnie podnieca w pracy nad spektaklem. Muszę się czegoś nauczyć, rozwinąć, popchnąć do przodu.

Dlatego kuglarstwo?
Dziwne jest to, jak życie samo cię pcha w niektórych kierunkach. To nie są do końca twoje świadome wybory. Kuglarstwo jest strategią osiągania celu krok po kroku. Nikt od razu pięcioma kulami żonglował nie będzie. To jest też typ sztuki, który cię weryfikuje w bardzo prosty sposób – albo to umiesz, albo nie. Pokaż to. Aktorstwo jest trudniej ocenić pod tym kątem, bo opiera się na sferze emocji. Nawet bez warsztatu można być wiarygodnym na scenie. W cyrku tak nie ma. Teraz zostałem przekonany, by zaśpiewać w spektaklu, w Miniaturze. W „Poobiednich igraszkach” w reżyserii Jacka Gierczaka. Tworzy w nim muzykę Tymon Tymański, który przekonał mnie, że jestem w stanie zaśpiewać. Więc śpiewam wokalizę Whitney Houston z piosenki „I will always love you”. To jest wyzwanie! Ja ze swoim skrzeczącym półgłosem śpiewam w spektaklu.

Jak Cię ocenił Tymon?
Mówi, że się mieszczę, więc nie jest źle (śmiech). Nie narzucał mi określonej interpretacji, miałem po prostu mieścić się w tonacji. Publiczność zostaje do końca, są oklaski – jest jak w prawdziwym teatrze. Tymon jest postacią bardzo pozytywną, pełną energii. Wprost nią naładowaną.

Wspominałeś coś o nowych wyzwaniach na przyszłość.
Centrum Nowoczesności mnie wzywa, by mówić o kolejnym science show. Wzywa mnie też Teatr Miniatura, żeby wziąć udział w jednym z projektów. Dla mnie bardzo ambitne zadanie, bo to ma być muzyczna rzecz. Etiuda, krótki metraż i już mamy koniec grudnia. I jeszcze coś nowego, o czym nie chcę jeszcze wspominać. Ale chyba będzie to w Toruniu. To, że jesteśmy bezdomni uprawnia mnie do tego, bym czuł się obywatelem całego świata. Bym mógł pracować i tworzyć właśnie tam, gdzie chcę. Ale w Toruniu by było fajnie, bo to jest naprawdę super miasto.

niedziela, 27 października 2013

Toruń na walizkach

Ilustracja: Maria Dek


Raczej nie szliśmy dotychczas w stronę numerów tematycznych, stawiając bardziej na różnorodność problematyki – tak, by każdy mógł w naszej menażerii znaleźć jakiegoś ciekawego zwierza dla siebie. Jednakowoż wyszedł nam tym razem – niemal przypadkowo – numer mocno tematyczny…

Narzekamy, że Toruń pustynnieje – coraz mniej ciekawych jednostek i zjawisk z nim się utożsamia. Okazuje się jednak, że są postaci i wydarzenia, które w tym pesymistycznym obrazie naszej lokalnej rzeczywistości stanowią jasne punkty. Możemy je potraktować jako dobrą wróżbę na przyszłość, światełko w tunelu – bądź jako ostatnie wysepki twórczego fermentu… Parę krzepiących przykładów możemy odnaleźć w publicystyce tego numeru „Menażerii”.

Co się stało, że Toruń, który po wojnie stał się jednym z ważniejszych centrów polskiej inteligencji (za sprawą jednego z nielicznych wówczas w Polsce uniwersytetów i w wyniku przesiedleń ze wschodu), obecnie wykształconych, twórczych postaci raczej nie zachęca do pozostania i tworzenia? Dlaczego jako znaki rozpoznawcze ostały się jeno pierniki, Kopernik i gotyk, a jedyną widoczną z zewnątrz nową jakością jest pewien bardzo nieciekawy ośrodek medialno-polityczny… Który wręcz – o zgrozo – nadał przymiotnikowi „toruński” nowe, równie nieciekawe znaczenie… Czy jesteśmy skazani na odpływ mocy twórczych z tego tak wartościowego miejsca?

Oczywiście – czymś koniecznym jest poznawanie świata, wędrówka przez lądy i morza, znajdowanie nowego miejsca dla siebie – poza dotychczasowym własnym miastem, krajem, kręgiem kulturowym… Jednak dobrze by było, gdyby Toruń mógł być miejscem, do którego po takiej wędrówce chciałoby się wrócić. Albo – by coraz więcej poszukujących swojego miejsca na ziemi przybyszów z innych stron odnajdowało to miejsce właśnie tutaj… A tak się dzieje coraz rzadziej... Co jest przyczyną? I jak temu zaradzić? Myślę, że nie należy zadowalać się łatwą odpowiedzią zrzucającą odpowiedzialność tylko na polityków, samorząd itp. Tak wiele jest w naszych rękach… I w głowach. I może tam szukajmy odpowiedzi…


Marek Rozpłoch

wtorek, 22 października 2013

Wieszcz słowacki


„Mówili, że »Pejzaż« atakuje wszystkie tradycyjne wartości słowackie, że nie pokazuje pozytywnego obrazu rodziny, tylko rodziny dysfunkcjonalne, niepełne, używające wulgarnego języka. Recenzent twierdził, że przez ten film została zaatakowana Słowacja. Że pokazujemy Holokaust i że dużo powiedziane jest o złych rzeczach, które się tutaj wydarzyły. Nie uważam, żeby to była prawda. Jest tam historia żydowska, dlatego oni sądzą, że wszystko zostało opłacone przez Żydów. Prawdę mówiąc, to jest jedyna recenzja, która mnie uszczęśliwiła”.

Uszczęśliwiła dlatego, że Šulík nie chce, by jego filmy odbierane były na chłodno, z obojętnością. Inna sprawa to to, że sam reżyser na pewno nie pozostał obojętny wobec słów pewnego nieistniejącego już, na całe szczęście, miesięcznika. Ale czytelnik polski mógł się od razu poczuć jak w domu!

Również w filmach Šulíka – przy odrobinie dobrej woli, bo to wszak niepolski twórca (a jak niepolski, to potencjalnie antypolski), nawet nie polskojęzyczny – widz polski może się poczuć jak w domu. Przy odrobinie dobrej woli, ale bez potrzeby nadmiernej cierpliwości: filmy Šulíka bowiem bardzo lekko, łatwo i przyjemnie się ogląda, mając przy okazji satysfakcję z niezmarnowania czasu. A satysfakcja stąd, że niemal każdy film tego reżysera jest dziełem z naprawdę bardzo – w moim skromnym przekonaniu – wysokiej półki.

Slovenskočesko i tym podobne


Urodzony w 1962 roku u podnóży Małej Fatry Martin Šulík w wieku 5 i pół roku przeżył najazd wojsk radzieckich. Zatem najlepsze lata dzieciństwa i młodości dane mu było spędzić w „normalizującej się” Husakowskiej Czechosłowacji. W tych też latach odkrył, jakże trafnie, swe powołanie. Można przypuszczać – zważywszy też na ostatnie przedsięwzięcia Šulíka – że prowadziła go ku temu powołaniu żywa jeszcze legenda pogrzebanej żywcem czechosłowackiej nowej fali.

Aż dwukrotnie postanowił oddać jej hołd – i to hołd pozostający na lata. W roku 2002 nakręcił fabularyzowany dokument (albo dokumentalizowaną fabułę) „Klucz do oznaczania karłów albo ostatnią podróż Lemuela Guliwera”, poświęconą postaci Pavla Juráčka – twórcy „Przypadku dla początkującego kata” – a w 2009 zajął się kręceniem dokumentalnego serialu złożonego z 26 odcinków, z których każdy jest portretem kolejnego twórcy czechosłowackiego kina z lat największej świetności.

Tak, jak zdarzało się nieraz w dawniejszych czasach mówić o Czeskich Tatrach, tak i teraz zdarza nam się mówić o „czeskiej” nowej fali. Trzeba pamiętać nie tylko o słowackim wkładzie w ten fenomen – jeden z najjaśniejszych punktów miedzy Łabą a Cieśniną Beringa i między rokiem 1945 a 1989 – ale też o tym, że Czesi i Słowacy tworzyli wtedy jedno, choć dwuczłonowe, społeczeństwo jednego państwa.

A i dzisiaj – jak wynika z wypowiedzi Šulíka i chociażby jego „Słonecznego miasta” – mamy do czynienia ze szczególną więzią obu krajów, rodzajem symbiozy, której nie moglibyśmy porównać z żadną relacją łączącą nasz kraj z jakimkolwiek innym. Choć najczęściej, co nie cieszy Šulíka, jest to jednostronny zachwyt… Co również widzimy w „Słonecznym mieście”.

Choć może zamiast zachwytu mamy w tym filmie zwykłą potrzebę materialną – przeniesienia się w trudnych warunkach do czeskiej Ostrawy, ośrodka słynącego z prężnego przemysłu. Okazuje się, że i tu najniezbędniejsze potrzeby materialne zaspokojone nie zostają, a pozbawieni pracy Słowacy muszą na własną rękę szukać nowych pomysłów na pomyślniejszą przyszłość. Jedni i drudzy jadą na tym samym wózku, tak samo nadużywając słowa na literę „k”, jak ich pobratymcy zza (wyjątkowo bliskiej w przypadku Ostrawy) miedzy.

Jednak jest to film Šulíka, który we mnie wywołał najsłabsze emocje, ale intuicja mi podpowiada, że musiał przynajmniej na paru Czechach i Słowakach odcisnąć jakieś piętno.

Na mnie niemałe piętno odcisnęły inne filmy Martina Šulíka. W tym uznawany za najsłabszy „Orbis Pictus”, który kojarzy mi się nieco z – nakręconym w podobnym czasie i również opowiadającym o poszukującej sensu nastolatce z kraju postkomunistycznego – filmem Wajdy „Panna Nikt”, który sam nasz mistrz uważa za wpadkę artystyczną – ale ja nie… De gustibus non est disputandum…

O wartości artystycznej „Ogrodu” nikt chyba nie dyskutuje. Film jest nakręcony po mistrzowsku. W finałowej scenie oddaje Šulík hołd innemu mistrzowi, Tarkowskiemu – przez nawiązanie do jednej ze scen „Ofiarowania”. A przecież i sam mistrz Tarkowski w każdym chyba z filmów oddawał pokorne hołdy swoim mistrzom. Więc Šulík z własnej woli znalazł się w doborowym towarzystwie.

Piekło-niebo

Wspomniany we wstępnym cytacie „Pejzaż” miał być w zamierzeniu autora pewną osobną wizją dwudziestowiecznej Słowacji. Choć opowieść ściśle zachowuje chronologię, to trudno by było powiedzieć, że głównym bohaterem jest czas czy historia. Jest nim tytułowa „Krjinka”. Swoją drogą: po co tłumaczyć na „Pejzaż” tak mile brzmiący i adekwatny do treści tytuł…

W każdym z tych filmów widzimy zaklęty w swoich własnych szyfrach świat, który może ograniczać się do mapy, wiejskiego ogrodu, czy do doliny, która oddziela miasteczko od reszty niewartego poznania czegoś tam... Dlatego niewartego, że na takim skrawku zawarte jest wszystko – tylko trzeba się lekko wysilić, by to dostrzec.

Niestety, mieszkańcy, koncentrując się na czymś innym niż otaczająca rzeczywistość, nie dostrzegają potworności wywózek Żydów, a we współczesnej Słowacji budują mury przeciwko Romom… Co musi stanowić przerażający zgrzyt i dysonans dla sympatyka Słowacji (za którego i ja się uważam) – sympatyka sympatycznego kraju, wyzbytego, jak by się mogło zdawać, tych wszystkich bliskich nam i jego południowemu sąsiadowi nadęć, arogancji i wszelkich podobnych głupot.

Tylko dla dorosłych
Reżyser, który boleje nad obojętnością swojego narodu wobec Holokaustu, również musi dostrzec problem relacji słowacko-romskich. I robi to – w filmie „Cygan” – z perspektywy Romskiego nastolatka i z perspektywy języka romskiego (jak się można dowiedzieć – dialektu spiskiego tego języka: „obcy” są tak głęboko zakorzenieni, że mają nawet swoje regionalne słowackie odmiany języka…). Po serii filmów reprezentujących swoisty Šulíkowy realizm magiczny, za sprawą „Słonecznego miasta” – jako czołowy artysta środkowoeuropejskiego kraju musiał poczuć wewnętrzny imperatyw, misję stworzenia kina zaangażowanego społecznie, pokazującego nie metafizykę, ale socjologię. Okazało się, że bez czarów twórca nie może wytrzymać, i wróciły one w „Cyganie”, maskowane przez wątek hamletowski, który wydaje mi się jednak zaledwie pretekstem dla artysty uzależnionego od magii i transcendencji.

Choć nie można owego Szekspirowskiego wątku w „Cyganie” przeoczyć, wydaje mi się on jednak formą zabawy, podobnej do zabawy z wielkimi filozofami w „Ogrodzie”, tylko tym razem – zabawy na poważnie.

Šulíkus Magnus

Šulík jest laureatem wielu nagród. Średniometrażowe „Staccato” uhonorowano w asturyjskim Gijon, druga pełnometrażówka, „Wszystko, co lubię”, dostała nominację do Oscara za film nieangielskojęzyczny. „Ogród” został nagrodzony na festiwalach w Karlowych Warach, Mannheim-Heidelbergu, Cottbus, Tutynie i Rotterdamie.

Reżyser boleje nad lichą kondycją słowackiego kina. Nie jest chyba jednak tak licha, skoro mają Šulíka…


tekst: Marek Rozpłoch

ilustracja/e: Maria Dek