piątek, 15 listopada 2013

Wolne i jego obywatele

Mural Po Prostu Andrzej - ul. Wschodnia - fot. A. Sobierajski

Z Andrzejem Kilanowskim o melancholijnym nosorożcu, bulwarach nadwiślańskich, a nade wszystko o „Wolnym Rubinkowie” rozmawia Marek Rozpłoch


MR: To może zaczniemy od samego autora i takie oto pytanie. W Twoim życiorysie są widoczne dwa wątki - ilustratorsko-plastyczny i filozoficzny. Na ile jeden na drugi miał wpływ, na ile się zazębiają, co było pierwsze, i jaki wpływ ma filozofia w ogóle albo jakaś konkretna filozofia na to, co robisz obecnie?

AK: Część biografii ilustratorsko-rysunkowo-plastyczna zdecydowanie była pierwsza. Komiksy były moimi pierwszymi lekturami, całe moje dzieciństwo to właściwie rysowanie, oglądanie rysunków, grafik, animacji, wszystkiego, co jest narysowane ludzką ręką – i moje czasy szkolne, właściwie aż do studiów, to jest właściwie tylko i wyłącznie siedzenie i bazgranie po marginesach. Więc filozofia z tego wszystkiego pojawiła się najpóźniej i można powiedzieć, że była tylko epizodem, bo po studiach wróciłem do swojej pasji i udało mi się pracować jako ilustrator i grafik komputerowy, ale bez wątpienia filozofia wpływa na to, jakie rzeczy mnie interesują, jakie książki czytam, co myślę o świecie, tyle że rysunek jako działalność artystyczna czy wyraz osobistych jakichś przemyśleń – był zawsze pierwszy. Pierwsze było rysowanie.

Powiedz coś o nosorożcu – jak się narodził, czym go karmisz, jaką wróżysz mu przyszłość?
Nosorożec to dobry przykład tego, jak filozofia i moja własna osobowość wpływają na rysunek. To zupełnie autorski osobisty pasek komiksowy. Byłem zawsze pod wielkim wrażeniem „Fistaszków” Charlesa Schulza. To niewiarygodnie na wskroś amerykański, ale też zupełnie nieamerykański komiks i to tylko pokazuje, jak naprawdę skomplikowana i zagadkowa jest dusza amerykańska, bo Charlie Brown, alter ego Charlesa Schulza, to największy amerykański egzystencjalista, osoba niewiarygodnie smutna, przesiąknięta jakimś wewnętrznym bólem, nierozumiana. Snoopy też jest filozofem, pisarzem i tak dalej… Można to śledzić… I nosorożec po części jest taką moją wersją „Fistaszków”, tyle że oczywiście ubogą, bo nosorożec jest sam jedyny w świecie, a „Fistaszki” to była cała galeria postaci, więc nawet nie śmiem się porównywać do tego paska rysowanego z grusza przez trzydzieści pięć lat regularnie. Ja robię to od dwóch, trzech. To było coś, co wyszło zupełnie samoistnie – jako rysunek na serwetce, z dodanym dymkiem – i sprawia mi to dużą satysfakcję, więc ludzie zaczynają poznawać mnie ze strony tej nosorożcowatej, chociaż zawsze podkreślam, że to nie do końca jestem ja: czasami spojrzenie świata nosorożca jest jakby przekręceniem przełącznika depresji z dwójki, jaką noszę w sobie, do dziesiątki – więc to jestem troszeczkę ja do potęgi trzeciej.

Czy uważasz, że w gałęziach plastyki, którymi się zajmujesz i którymi też się zajmujesz w ramach „Wolnego Rubinkowa” powstały jakieś dzieła, które wzniosły się na takie wyżyny artyzmu, że można je uznać za sztuką wysoką – czy też do czegoś takiego Ty byś pretendował, by się w pełni, głęboko wyrazić? Czy w ogóle może nie uznajesz takiej hierarchii w sztuce?
Nie – to, czym ja się zajmuję i czym w o wiele większym stopniu i na wyższym poziomie zajmują się osoby, z którymi rozmawiam w książce, to sztuka użytkowa. To jest projektowanie graficzne, to jest plakat, to są różne różnego typu ilustracje. I właściwie wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem bardzo unikały słowa „artysta”. Wszyscy, oprócz tego, że są niewiarygodnie skromnymi ludźmi, mówili, że to jest bardziej rzemiosło. Zajmują się plastyką, malując murale czy robiąc komiksy – jednak nie używali pojęć z wysokiej półki. I ja nigdy nie myślałem o sobie jako o artyście, nie skończyłem żadnej szkoły, nigdy się tego nie uczyłem, nie stałem nigdy przed sztalugą. Grafika może być sztuką, czy rysunek jest sztuką, jest dziedziną sztuki – ale to, o czym jest ta książka, to bardziej żywot rzemieślniczy osób, które robią grafikę, jaka nas otacza wszędzie dookoła: na słupach ogłoszeniowych, na stronach internetowych, które otwieramy, na ulotkach, to jest ta prawdziwa sól tej ziemi graficznej. Coś takiego mnie interesowało. „Wolne Rubinkowo” nie jest katalogiem współczesnej sztuki graficznej, ono w ogóle do tego nie pretenduje. To jest subiektywne spotkanie z dziesięcioma osobami, które znam, które poznałem i które opowiadają mi o swojej pracy, ale w żaden sposób nie jest to przegląd tego, co się dzieje w grafice w Toruniu czy gdziekolwiek. Chciałbym to zaznaczyć: ja nie jestem krytykiem sztuki, ja się sztuką nie zajmuję.

Na czym opierał się, jaki był klucz doboru twórców, z którymi rozmawiałeś w „Wolnym Rubinkowie”? Czy opierał się tylko na Twoich własnych, subiektywnych ocenach, czy też może było jeszcze jakieś podłoże ideowe? 
Klucz był absolutnie subiektywny, niektóre z tych osób znałem osobiście, ale nigdy nie miałem okazji zapytać, czemu robią to, co robią i skąd się to wzięło. To było ciekawe spojrzenie na biografię, która się przede mną odsłoniła, ale chciałem też, żeby w miarę szerokie spektrum tego, co grafiką możemy nazwać, było w tej książce ujęte – i mamy tu malarstwo wielkoformatowe, mamy plakat, mamy projektowanie graficzne, użytkowe, aplikacje na smartfony. Każdy grafik – bo chodziło mi przede wszystkim o ludzi, którzy pracują jako graficy – komercyjnie musi robić całe spektrum niewiarygodnie różnych od siebie rzeczy. I to są osoby, które potrafią rysować, ale są też osoby, które interesują się typografią, które składają teksty i chciałem to ukazać w całej różnorodności, robiłem to zupełnie bez klucza, jedyne kryterium było takie, by były to osoby, które pracują i tworzą w Toruniu. Nie wszystkie z nich pochodzą z Torunia, choć większość rzeczywiście też tu się urodziła, ale „Wolne Rubinkowo” to dziesięć historii postaci, które z jakichś różnych powodów postanowiły tutaj, w tym mieście, uprawiać grafikę. Mówiąc najprościej. Ale, naprawdę, nawet nie chcę myśleć, ilu wielce utalentowanych ludzi pominąłem w tej książce… Wybrałem tych dziesięć uzdolnionych osób, które znałem, które jakoś w jakimś momencie pojawiły się na horyzoncie. Nie poszedłem na przykład na Wydział Grafiki UMK i nie pytałem ludzi, którzy ją kończą; to nie to spektrum.

Ale czy przez okres pracy nad „Wonym Rubinkowem” udało Ci się, mimo ograniczenia do tych dziesięciu osób, poznać jakieś nowe obszary tego środowiska?
Oj tak, tak, oczywiście, to cały czas trwa – te dziesięć osób zaprowadziło mnie do kolejnych stu czy pięćdziesięciu, których pracę zacząłem obserwować, Internet jest medium, które działa na zasadzie chodzenia po rozgałęziającym się trochę korytarzu: jedne drzwi otwierają dziesięć innych, a te kolejne dziesięć innych i mamy takie drzewko, i jestem, wydaje mi się, już dosyć mocno zorientowany w tym, kto w Toruniu robi rzeczy, które możemy zobaczyć na banerach, na słupach; kto robi plakaty, kto murale. Zaczynam już wiedzieć, kto za tym stoi, a o to właśnie mi chodziło, taki jest cel tej książki: nadać tym ludziom twarze i nazwiska, bo widzimy gotowy produkt, nie zastanawiając się, kto za nim stoi, kto zaprojektował logo restauracji, do której chodzisz,; to jest rzemiosło anonimowe, to jest jakby skrywane w cień, tak jak kiedyś malarstwo było zupełnie anonimowe i mistrzowie podpisywali się pod obrazami, które robiły całe małe manufaktury i nie uważano tego za sztukę. Nie porównuję tutaj tych sytuacji, ale troszeczkę chciałem spojrzeć na to, jak wygląda praca tych ludzi – bo pod tymi projektami się nie podpisują, projekt logotypu nie jest sygnowany nazwiskiem…

A kiedy już wydasz książkę, będziesz miał ten etap za sobą, czy będziesz – a jeśli tak, to w jaki sposób – chciał kontynuować taką właśnie działalność?
Chciałbym, chociaż jak na razie przyznaję się, że nie wychodzi mi to najlepiej. Chciałbym, żeby „Wolne Rubinkowo”– albo strona na Facebooku, albo ta główna strona – stało się pewnego rodzaju bazą tych artystów. Oni doskonale radzą sobie sami z własną promocją i każdy grafik istnieje bardzo mocno w Internecie – przynajmniej każda z tych dziesięciu osób, ale chciałbym, żeby było jakieś zbiorcze miejsce, w którym będę dopisywał kolejne nazwiska, by był taki (oczywiście to są duże słowa i nie wiem, czy mi się to uda, czy mam na to czas i siły) adres, który będzie pokazywał coraz szerszy obraz różnych ciekawych rzeczy, które się w Toruniu dzieją właśnie w dziedzinie ilustracji komiksu i grafiki użytkowej. Moim największym marzeniem byłoby, by stronę odwiedzali też ludzie odpowiedzialni za zatrudnianie tych osób – szefowie festiwali, klubów muzycznych, z tym cały czas nie jest najlepiej, chciałbym, żeby zajrzeli do tej bazy ludzie zajmujący się promocją w dużych firmach albo promocją uniwersytetu, różnych przedsięwzięć… Dzięki temu naprawdę poziom tych prac, które widzimy, projektów graficznych, które nas otaczają, wzrósłby – i byłoby fajnie, gdyby spojrzeli na tę bazę danych jako właśnie na miejsce, gdzie mogą spotkać utalentowanych ludzi. A to nie jest przedsięwzięcie komercyjne, ja nie jestem tutaj pośrednikiem tych osób, trzeba je po prostu na tej stronie pokazać, dać link do ich strony i tyle… Nie wiem, jak to będzie wyglądać, bo sam pracuję jako grafik i wiem, jak ciężko znaleźć zlecenie; jak skomplikowany, czasami mętny, jest światek szukania, znajdowania pracy nad jakąś realizacją i sam jeszcze nie wiem, czy znajdę na to czas…

Jak może takim właśnie osobom pomóc taka inicjatywa jak nasze czasopismo – w jaki sposób może pomóc, wypromować…?
Myślę, że może, powiedziałbym górnolotnie, zajmować się edukowaniem plastycznym społeczeństwa. Nie pretenduję tutaj do roli osoby, która wie, co jest udanym projektem, a co nie, ale czuję, że mam już pewien zmysł estetyczny, konfrontuję to, co widzę z pracami z pracowni graficznych z innych miast, mówię tu specyficznie o projektowaniu graficznym – nie o komiksie, o graffiti. Dobrze byłoby, gdybyście pisali, pokazywali ciekawe projekty, ciekawą tę właśnie użytkową stronę grafiki – rozmawiając z projektantami i pytając ich o ocenę pewnego zjawiska czy ocenę pewnych trendów: żeby informować, czym zajmuje się typograf, jakie ludzie popełniają błędy, jak nisko postawiona jest poprzeczka, jeżeli chodzi o reklamy wielkoformatowe… To jest bolączka Polski, polskich miast – ulotki walające się po Szerokiej i tak dalej. Jest jakby lepiej niż kiedyś, ale cały czas wydaje mi się, że dużo można by zrobić; zmysł estetyczny przedsiębiorców jest wyjątkowo niski, a mógłby być lepszy… Pamiętajmy – to ma służyć ludziom, projektowanie graficzne jest sztuką użytkową, ma służyć jakiejś komunikacji, więc to wszystko powinno zaczynać się od chęci danego przedsiębiorcy, czy osoby z jakimś kapitałem – chęci, by jego projekt wyglądał lepiej, żeby nie zadowalał się absolutnym minimum, kolorowym zdjęciem, czcionką z cieniem i jakimś najtańszym offsetowym drukiem. To, oczywiście, nie jest zadanie, które da się wykonać za sprawą jakiejś takiej zaplanowanej akcji, wydaje mi się, że to jest po prostu coś, o czym warto pisać. Wydaje mi się, że warto patrzeć na słupy ogłoszeniowe, które są dobrym reprezentantem, niejako wypadkową tego, czego ludzie zarządzający kulturą oczekują od plakatu. Albo szkoły prywatne – i tak dalej… To są projekty, które naprawdę mogłyby być lepsze. I wystarczyłoby zaprosić kilku projektantów – żeby opowiedzieli o tym, co tam widzimy… Warto też, żeby osoby zlecające nam jako grafikom różne zlecenia wiedziały, ile pracy stoi za danym projektem… To cały czas jest praca niedoceniana finansowo, troszeczkę traktowana po macoszemu. Andrzej PoProstu mówi w jednym z wywiadów, że czasami dostaje zlecenia czy propozycje, by pomalować komuś mural na ścianie w domu, jakiś projekt dekoracyjny – i kiedy podaje swoją cenę, ludzie się dziwią, czemu to kosztuje tak dużo. A pomalowanie tej ściany przez malarza jest lepiej wyceniane… Czyli malarz malujący pokój na biało dostaje więcej niż Andrzej chciałby za pomalowanie jakiegoś projektu, portretu na ścianie – do tego typu sytuacji dochodzi i chciałbym, żeby może ktoś zajął się tym…

Właśnie – czy znalazłeś w Toruniu czy w Polsce jakieś chwalebne miejsca, inicjatywy, które sprzyjają rozwojowi czy lepszej promocji?
Przez ostatnie lata zdarzyło się bardzo dużo. Niedawno wyszła książka wydawnictwa Karakter „Miliard rzeczy dookoła” – to są rozmowy z polskimi projektantami z najwyższej półki, opowiadają o swojej pracy. Mamy Stowarzyszenie Twórców Grafiki Użytkowej, które organizuje różne konkursy, sympozja. Świadomość wzrosła, mamy ośrodki polskiego projektowania, jak Łódź czy Katowice, prężnie działające studia graficzne. To wszystko się dzieje – i mam wrażenie, że powoli zaczyna też dziać się w Toruniu, bo naprawdę pod względem ilości talentu nie odstajemy wcale od innych miast, odstajemy tylko pod względem zapotrzebowania na tego typu rzeczy. Jeżeli spojrzy się na konkursy na przykład logotypów muzeów z ostatnich lat, na przykład Muzeum w Gliwicach, ale też projekty, które realizowane są dla instytucji warszawskich – to są to naprawdę nieodstające od poziomu europejskiego realizacje. Portal www.printcontrol.pl jest zbiorczą inicjatywą, która prezentuje prace polskich projektantów graficznych, publikacje, druki, różnego rodzaju pozycje książkowe. Warto na tę stronę zajrzeć, ona, jeżeli się nie mylę, dwukrotnie już wydała w formie papierowej podsumowania. Wspomniane już przeze mnie wydawnictwo Karakter dużo robi. Wydaje książki o dizajnie, książki o składzie książek, jest coraz lepiej. Przyznam się, że śledzę to tak mocno dopiero od kilku lat, więc nie jestem w stanie podsumować polskiego projektowania na przestrzeni dziesięcioleci, ale ostatnie lata przyniosły dużo pozycji w księgarniach, dużo powstaje stron, projekty są komentowane w Internecie, jest dobrze.

A w samym środowisku – może na przykładzie toruńskiego, ale może nie tylko – dominuje chęć, wola samopomocy czy chęć konkurowania?
Jeżeli chodzi o artystów z „Wolnego…”, to muszę zaznaczyć, że to są osoby specjalnie wzięte z różnych dziedzin – osoba zajmująca się rysowaniem storyboardów czy ilustracji nie będzie konkurencją dla studia zajmującego się składem poligraficznym, składaniem katalogów czy logotypów, więc specjalnie takie szerokie spektrum osób wybrałem. Ciężko mi mówić per se, bo nie wiem, co środowisko na to… Toruń ma tę specyfikę, że my i tak na siebie zawsze wpadamy – osoby ze wszystkich dziedzin, osoby zajmujące się w Toruniu grafiką poznają się prędzej czy później. Osoby malujące murale będą ze sobą współpracować wcześniej czy później. Jest kilka ośrodków, gdzie się spotykamy. Inicjatywy nowopowstałego Kulturhauzu, jakaś taka mieszanina różnych pomysłów. Jeden grafik będzie pracował i dla firmy A, i dla firmy B, i to się wszystko wymiesza. Problemem nie jest to, że my nie umiemy ze sobą współpracować – tak mi się wydaje – tylko że nie ma co robić… Mamy Plaster, mamy festiwal typografii w CSW - pewnie na sali są wszystkie osoby, które w ogóle zajmują się grafiką.

Inna sprawa, że te osoby, z którymi rozmawiałem, akurat są zupełnie samodzielne, doskonale sobie radzą i nie narzekały wcale na brak kontaktu twórczego ze środowiskiem. Jeżeli cokolwiek chciałyby zmienić, jeżeli o czymś takim mówiły, to po prostu możliwości wykazania się w tych swoich dziedzinach… Ale nie zmienimy wielkości rynku wydawniczego czy jakiegokolwiek, więc… Tu wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z miejsca, w jakim się znajdują i o to też troszeczkę pytałem: „Jeżeli wiesz, jaki jest Toruń, to czemu dalej tu jesteś?” - i o tym też jest mowa w książce.

Mówiłeś o samej sztuce, ale też sama sztuka może promować różne rzeczy i co myślisz – też chyba ocierałeś się o jakieś rodzaje sztuki zaangażowanej - o sztuce, która chce za pomocą swojego przekazu sama też coś zmieniać? Czy to jest dla ciebie istotne?

Oczywiście, że jest istotne, tyle że ja jestem odbiorcą takiej sztuki, ale nie jej twórcą ani nie krytykiem. Projekt „Wolne Rubinkowo” to właściwie tak naprawdę amatorsko-publicystyczno-dziennikarskie przedsięwzięcie, gdzie siadam i rozmawiam z grafikami z Torunia i nie pytam ich o tworzenie sztuki, która zmienia świat, bo za każdym razem słyszę: „Andrzej, ja nie robię sztuki, ja zajmuję się rysunkiem” albo: „Zrobiłem w życiu dwa komiksy”. To są osoby, które dopiero zaczynają swoją drogę, to nie są artyści z czterdziestoletnim stażem. To jest obszar, który nie chce pretendować do zmiany świata, więc byłbym ostrożny w mówieniu czegokolwiek na ten temat, bo się po prostu na tym nie znam. Wierzę kuratorom w muzeum, chodzę do już wspomnianego CSW, obserwuję wystawy, wiem, że sztuka ma taką moc, plakat ma taką moc, projektowanie ma taką moc. Podczas rozmów z Nikodemem Pręgowskim, plakacistą, rozmawialiśmy troszeczkę o takim projektowaniu odpowiedzialnym społecznie, o tym, jak możemy wyrażać swoje poglądy polityczne, społeczne, ekologiczne za pomocą projektowania, ale to nie jest obszar, na którym ja bym był kompetentny, by o nim mówić…

Ocierałeś się też o street art, który stoi chyba jednak po stronie sztuki zaangażowanej…
Tak, rzeczywiście – rozmawiałem z artystami z grupy Wyjazd, właśnie z Andrzejem, z Agatą Wilkowską. Rozmawiałem z Andrzejem o jego inspiracjach - ale, i to mi się akurat podoba, oni podchodzą do malowania bardzo odpowiedzialnie w sensie estetycznym, bo ściana to nie jest miejsce, gdzie chcą wyrazić swoje ego całkowicie i swoje poglądy, od tego mamy kibiców, którzy piszą przekleństwa na murach. A on chce coś estetycznego, pasującego do tkanki miasta, on chce zrobić coś, co nie będzie upolitycznione. To jest ten rodzaj street artu, który mi się podoba, bo się nie zestarzeje. Agata Wilkowska zrobiła „Legendografię” na bulwarze i to są rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów ornamenty nawiązujące do legend toruńskich, do baśni, taki matematyczny urok ma to wszystko i estetyczny. To jest spacerowy deptak Torunia i mural z hasłem przeciwko wojnie w Iraku tam by się po prostu nie sprawdził. Wydaje mi się, że to jest równie wartościowe, a może i bardziej… Po prostu zaangażowanie estetyczne w miasto, a nie polityczne. Ale to tylko takie moje zdanie.

Coś o Twoim procesie twórczym. Czy tworząc, myślisz o odbiorcy, o tych osobach, które będą czytały przekaz – czy po prostu starasz się, by ten przekaz jak najpełniejszy, jak najbardziej wyrażał to, co chcesz oddać, a wiedza, do kogo on dotrze, pozostawałaby już w sferze niedookreślonej?

To nie będzie do końca odpowiedź na Twoje pytanie. Oprócz nosorożca i kilku rysunków, które robię dla siebie, 98% tego, co robię, są zlecenia komercyjne dotyczące plakatu, składu, ulotki, zrobienia jakiegoś czasopisma; to tylko i wyłącznie rzeczy, które robię na czyjeś polecenie, tak zarabiam. Jeżeli coś ma być zielone, to robię to zielone, jeśli ma być większe, robię większe, generalnie używam komputera jako narzędzia i jestem rękoma dla osoby, która jest głową. Oczywiście staram się, żeby to były rzeczy estetyczne i wykonywane z zachowaniem jakichś podstawowych zasad, proporcji i rozkładu strony, ale to są zlecenia, jestem grafikiem komputerowym, jestem do wynajęcia, więc zrobię wszystko, o co mnie ktoś poprosi! Tak zarabiam na życie. Nie jestem artystą.

A w którym momencie, w jaki sposób zabłysła ta iskra zapalna „Wolnego Rubinkowa”?
„Wolne Rubinkowo” to po prostu chęć zobaczenia, kim są te wszystkie osoby, których prace znam, a których nie znam. Pracowałem i do teraz pracuję jako freelancer albo po części jako freelancer, ale kiedy zaczynałem prace nad „Wolnym…”, mój dom był moim miejscem pracy, moim biurem, praca grafika w takim układzie to dosyć izolujące samotnicze zajęcie – siedzi się w domu i patrzy w komputer, czasami po prostu dwanaście godzin non stop, robiąc rzeczy, o których chce się najczęściej od razu zapomnieć. I z takiej izolacji narodziła się chęć poznania innych osób. Mówiąc najprościej, „Wolne Rubinkowo” było dla mnie jakby pretekstem do tego, by spotkać się z innymi grafikami. Naprawdę, miałem szczęście, że dzięki temu spotkałem bardzo utalentowane, niezmiernie sympatyczne osoby, z którymi wciąż mam kontakt, które poznałem, które weszły w moje życie troszeczkę i mam nadzieję, że i ja w ich też. Po prostu poznałem dziesięć nowych osób i to jest coś zupełnie bezcennego. Bez względu na to, jak mi ta książka wyjdzie i co z tego wyniknie, mam już te osoby wśród swoich znajomych i pojawiły się w moim życiu.

Czy ostateczna postać, jaką przybierze ta książka, będzie wierna pierwotnym założeniom, czy będzie bardzo od nich odbiegała?
No niestety… Nie robiłem niczego podobnego wcześniej, miałem na początku troszeczkę większe ambicje. Robię to w wolnym czasie - fakt, że trzeba zajmować się pracą, wszystkim, co jest dookoła, sprawił, że nie mogę poświęcić temu projektowi tyle czasu, ile bym chciał i nie wiedziałem, co z tego wyjdzie; wiedziałem, że chcę porozmawiać z dziesięcioma osobami. Niektóre rozmowy są dłuższe, niektóre krótsze – jedno trzeba zaznaczyć: jeżeli w jakikolwiek sposób będzie to odbiegać od tego, co sobie zamierzyłem, to tylko i wyłącznie z mojej własnej winy, bo pomoc, jaką uzyskałem, cierpliwość wszystkich tych osób była nieoceniona.

Muszę to też powiedzieć - „Wolne Rubinkowo” to wynik tego, że na „Wolne Rubinkowo” dostałem stypendium Wydziału Kultury, dostałem na to pieniądze, miałem czas, żeby się tym zajmować, mogłem kupić serwer, zrobić stronę – zaczęło się od tego, że projekt został zaopiniowany przez wiele osób, które bym musiał teraz wymieniać, wszystkie… Ale podziękowania wiszą na stronie. Miałem duże wsparcie i zaufania tych osób nie chcę zawieść. Chciałem, żeby Małgorzata Replińska zrobiła zdjęcia do tej książki, bo chciałem, jak powiedziałem już, żeby te osoby dostały twarz, chciałem, żeby czytelnik mógł zobaczyć ich warsztat pracy, więc są to zdjęcia w miejscach, gdzie pracują, ich portrety. Nawet jeżeli zawiodłem jako dziennikarz i rozmówca, to zdjęcia, które zrobiła Małgorzata są fenomenalne i one zostaną; warto by im poświęcić – tak mi się wydaje – oddzielną wystawę, mielibyśmy serię portretów, poprosiłem ją także, żeby zrobiła zdjęcia Rubinkowa. Drugi bohater tej książki i też wywiązała się z tego niesamowicie… I tutaj na łamach „Menażerii” chcę jeszcze raz podziękować Gosi za te zdjęcia! One na dobrą sprawę sprawiają, że to będzie – tak mi się wydaje – jakiś obraz czasów, ci ludzie na konkretnym etapie życia zostali uchwyceni i jeżeli nic nie zostanie z „Wolnego Rubinkowa”, to chociaż zostanie właśnie to, ten dokument czasów.

Myślisz, że to będzie właśnie też w jakiś szczególny sposób wartościowe przez to właśnie, że Ty też jesteś elementem tego środowiska, że masz do tego podejście emocjonalne, że to nie jest studium antropologiczne, socjologiczne czy studium z historii sztuki?
Mam nadzieję, że tak będzie. Jedyne, co mnie usprawiedliwia - i pewnie będzie usprawiedliwiać w oczach osób, które tę książkę wreszcie przeczytają - to fakt, że jest to tylko i wyłącznie wynik jakiejś własnej osobistej pasji czy fascynacji, a chciałem to zrobić, nie było mi zlecone przez nikogo i mam nadzieję, że będzie to troszeczkę pewnym usprawiedliwieniem niedociągnięć redakcyjnych tej książki - nie mam redaktora, nie miałem tutaj kwestionariusza, który wysyłałbym do tych osób. Z niektórymi rozmawiałem o miejscach, do których lubili chodzić, a z innymi rozmawiałem o książkach, które przeczytali, czy aktualnie czytają. Więc pewnie moja nieznajomość teorii sztuki czy teorii street artu czy czegokolwiek będzie minusem, ale może nadrobię to autentyczną chęcią; mam nadzieję, że będą czytelnicy właśnie przez ten pryzmat patrzeć na tę książkę…

Ja tu specjalnie nie dodaję przypisów. Jeżeli mówimy o chodzeniu do Tratwy, to zakładam, że czytelnik wie, co to Tratwa. To jest skromny PDF, który właściwie kieruję do mieszkańców Torunia. To nie książka, w której chcę dawać przypisy do linii autobusowej albo miejsca, którego już nie ma. Jeżeli ktoś nie spacerował po Bydgoskiem, to ja tego nie będę tłumaczył… To jakby rozmowa, ja się zajmuję tym samym, co oni, być może pytam o rzeczy zbyt techniczne, nie tłumacząc, o co chodzi… Starałem się, żeby tak nie było... Wszystko robię na wyczucie, nie miałem przewodnika po tym świecie dziennikarskim, nigdy nic takiego wcześniej nie robiłem i nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zrobię, więc chciałbym, żeby wszystkie osoby, które po sięgną po tę książkę, miały to na uwadze.

Czy w czasie tych poszukiwań i rozmów miały miejsce jakieś szczególne, wyjątkowe odkrycia, którymi mógłbyś się podzielić?
Bardzo podobało mi się i ciekawe było spojrzenie na Toruń oczami rodowitych torunian. To może się wydawać banalne… Nie jestem osobą, która tu przyjechała tylko na studia: nagle się okazało, że tu mieszkam tu pracuję i minęło już naprawdę sporo lat, od kiedy studia skończyłem. Ale zawsze Toruń był miejscem, który odkrywałem już jako osoba dorosła; zupełnie inne jest spojrzenie na Toruń tych osób, które się w nim urodziły - i muszę przyznać, że bardzo ciekawie słuchało mi się o dzieciństwie w Toruniu, o Rubinkowie, o bieganiu za piłką po różnych zakamarkach miasta, o życiu na wielkim osiedlu. Pochodzę z małego miasta, więc Toruń wydawał mi się wielkim miastem, kiedy przyjeżdżałem tutaj na wycieczki szkolne. Nikodem opowiada w wywiadzie o otwarciu McDonalda w Toruniu, o tym, że był tam z wycieczką szkolną. I to są ciekawe historie - moim zdaniem przeważające grono osób, z którymi rozmawiam, to są osoby w moim wieku, trzydziestolatkowie, osoby około trzydziestoletnie, i mamy bardzo podobne dzieciństwa - tyle że ich przebiegało w Toruniu i mogłem posłuchać też o miejscach, których już nie ma, o tym, co tu się zmieniło; jak na przykład standardowym punktem życia było picie na bulwarze, co teraz jest już absolutnie przeszłością – teraz działania służb miejskich dawno już wykorzeniły ten zwyczaj. To takie troszeczkę spojrzenie ludzi, którzy ten Toruń widzieli od zawsze - jak na niego patrzą, jakie mają sympatie związane z tym miastem i ciężko tak naprawdę ocenić miasto, w którym się żyje od dziecka. I to były dla nich, wydaje mi się, trudne pytania: co oni tak naprawdę myślą o Toruniu, czemu Toruń, co im się tu podoba. To nie są rzeczy, na które łatwo odpowiedzieć, kiedy się tu żyje trzydzieści lat i było to ciekawe, mnie ta część zainteresowała - nie mówiąc już, że poznałem historie stojącymi za niektórymi pracami, które znałem. Bardzo fajnie dowiedzieć się, w jakim kontekście powstał dany plakat; to strasznie krótkotrwała rzecz, pojawia się i znika – gdzieś tam zrywana, zaklejana. A za tym stoi konkretny pomysł, konkretna inspiracja, konkretna praca, różne wersje - i dostajemy rzecz, która ma już swoją historię.

Więc myślę, że wszystko było ciekawe, wszystkie te rozmowy; jeżeli nawet nie udało mi się oddać tego w tekście, to były dla mnie niesamowitą przygodą. Dosyć samolubne na razie, zupełnie osobiste, korzyści przynosi mi ta książka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz