poniedziałek, 27 stycznia 2014

Fugazi czyli Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In



„Czy dziś Fugazi mogłoby istnieć? Na pewno nie. To były czasy, które sprzyjały wolności. Wszystko uchodziło.” Klub muzyczny Fugazi, którego początki sięgają roku 1990, jest odzwierciedleniem tego, co działo się w Polsce po transformacji. Nadzieja. Walka o stołki. Chaos gospodarczy, polityczny i kulturowy. Bękart kapitalizmu, który pojawia się na gruzach PRL-owskiej rzeczywistości we wspomnieniach ówczesnych pięknych dwudziestoletnich, swoim wyglądem jest daleki od groteskowego potworka. Jest po prostu na tyle obcym, trudnym do ogarnięcia i zdefiniowania straszydłem, że można żyć w jego towarzystwie bez specjalnego lęku. A czasami nawet przekabacić go na swoją stronę, namówić do wspólnych inicjatyw, maszerować ramię w ramię. A gdyby wyciąć mu irokeza, założyć papę i postawić piwo? Kto wie, czy nie tupałby nogą w rytm M.D.C. No albo chociaż Dżemu, jeśli zabrakło mu lepszego gustu.

Tym właśnie jest dla mnie komiks Marcina Podolca „Fugazi Music Club”, nowe dziecko konsekwentnej i niezawodnej Kultury Gniewu, które po raz kolejny serwuje nam dzieło z zakresu polskiej sub- – czy lepiej – kontrkultury. Peanem na cześć pierwszych lat po transformacji ustrojowej, gdzie wiele rzeczy niemożliwych stawało się możliwymi. Gdzie „przy koniaczku” robiło się przekręty mniejsze i większe, bo jedną nogą staliśmy w wódczanym bareizmie, ale z drugiej strony dysfunkcje nowego systemu pozwalały temu „koniaczkowi” realizować rzeczy wielkie. Tęgie głowy do dziś walczą i skaczą sobie do gardła (co w naszym kraju określane jest mianem „dyskusji społeczno-politycznej”) na temat oceny transformacji, na temat straconych szans i niezrealizowanych obietnic. Tymczasem Marcin Podolec swoim komiksem, opartym na podstawie wspomnień Waldemara Czapskiego, daje nam to, co w tym okresie było najbardziej wartościowe i najpiękniejsze. Muzyczny klub Fugazi pojawił się na mapie Warszawy, zaistniał w świadomości stolicy, a po krótkim czasie całego kraju wskutek wielkiej pasji kilku młodzieńców, fanów muzyki rockowej, alternatywnej czy jak wolicie nazwać gustowny amalgamat fanów Nocnej Zmiany Bluesa, Marilliona i Post Regimentu. Od świecącej pustkami i nieskonsumowanymi pączkami z różanym nadzieniem „kluboherbaciarni” do najbardziej popularnego klubu o niepowtarzalnym wystroju, gdzie dzień w dzień organizowane są koncerty, od załoganckiej sztamy do rozpaczliwej walki z mafią zasiloną przez byłych milicjantów i esbeków. To miejsce w ujęciu Marcina Podolca to zwierciadło historii – tej mikro-, subkulturowej tak ważnej dla Kultury Gniewu, jak i tej przez większe „H”, tej polskiej, o której mówiłem. „Czy dziś Fugazi mogłoby istnieć?” Tymi słowami rozpocząłem tekst, tymi samymi kończy się dzieło Podolca. Przecież mamy kluby, kapele, pasjonatów, ludzi skorych do poświęceń. Tylko czy dziś „czasy sprzyjają wolności”? Komiks ten rozsiewa sentymentalną aurę, wspomnień czar, która może wzruszyć starszych, co to drzewiej byli związani ze sceną. Owszem, selekcja zdjęć kończących to dzieło jest wspaniała, pod względem archiwalnym jest rzeczą niebywałą. Ja jednak, jako osoba młodsza, mogę spojrzeć na fenomen Fugazi z dystansu. Podoba mi się i imponuje polityczność tego utworu przy jednoczesnym zachowaniu nutki frywolności, którą ledwo mogę pamiętać z wczesnych lat 90-tych. Czy urodzony w 1991 roku Podolec myśli o „dawaniu świadectwa”? Nie sądzę, to raczej gorzka refleksja nad naszą współczesnością, nad naszą twórczą niemocą, nad niemożnością realizacji swoich marzeń zwanych dziś ambitnymi przedsięwzięciami. Dzisiaj „nic nie uchodzi”. Wczorajsi członkowie ekipy Fugazi dzisiaj stali się medialnymi pionkami, część pozostała w cieniu, część stara się żyć po swojemu. Zachwyca mnie ostatni, bardzo prosty rysunek, nieco już starszego Waldka. Co właściwie znaczy jego postawa, lekko spuszczona głowa, zamknięte oczy, dłoń zakrywająca czoło. Wzruszenie? Rezygnację? Wściekłość? Żal? Zmęczenie?

Marcin Podolec doskonale orientuje się nie tylko w temacie, w historii opowiedzianej przez Czapskiego, założyciela klubu. Perfekcyjnie opanował ikonografię subkulturową i kontrkulturową charakterystyczną dla przełomu lat 80-tych i 90-tych. Zarówno tą związaną z historyjkami obrazkowymi, jak i sceną muzyczną. Zasługuje to na pochwałę tym bardziej, że posługuje się on mimo wszystko konsekwentnym minimalizmem, nie tworząc kolażu i formalnego hołdu. Dzięki temu „Fugazi Music Club” awansuje jako dzieło skończone, zamknięte i dopracowane.


Piotr Buratyński

sobota, 25 stycznia 2014

Skutki uboczne zabawy w kulturę





Z-obrazkowani, przeobrazkowani. Nieskupieni. Zerkamy. Wciąż nierozbudzeni nie patrzymy na siebie. Natura nam spowszedniała, bo od cholery nas tu. Cudów i magii brak. Na myśli się zaczyna i na myśli się kończy. O czym jest nasza pierwsza myśl? Czy każdy zaczyna od innej? Może, że jest ciepło albo ciemno.

Nie patrząc na siebie, ego na orbitach wokół wspólnej jaźni, wczesna translokacja w szarym tunelu powietrza. Zaraz będzie jasno.

*

Kraina mrozu, śniegu i zamkniętych bibliotek. Kraina pocałowanych klamek, nieszczęsnych urojeń i niezrealizowanych spotkań. Żałosne podtopienia konieczności czy przypadku - utrata wolnej woli. Za każdym razem, by uniknąć powtórek, wycofuję się przed myśli. Obserwuję i wypatruję mglistej granicy między tą obserwacją a walką, zatopiony w Zachodnim wychowaniu rozumu. Ktoś utopił nas w kulturze - jednostkowym wrażeniu i owczym pędzie.

Chuda szkapa wchodzi do autobusu, nieskrywany topielec, pławi się w słowach i gestach bez nadziei na zbawienie. To nie jej słowa i gesty, dobrej pięknej prawdziwej. Spętano nas chorobą odczuć i reakcji wirusowych. Wolna wola to konstrukt. Wymalowała się wedle zaleceń, tak podległa. (Na Boga, to tylko zabawa!)

Uciekam przed oczywistością. Odpływam z zamkniętymi oczami w nieokreśloności szeptów, szelestu i skrzypu. Rozpuszczam emocje spakowane w skórzany worek, uważając jak oddycham.

Jest taki oddech, który powstaje z paniki, że wszyscy (nawet ci, których darzymy utajoną sympatią i fascynacją) w tej samej pozie zjedziemy pod ziemię pod własnym ciężarem. Powstaje z faktu, że to już, a nie że dopiero za jakiś czas; że jesteśmy już tutaj - w tej przestrzeni, gdzie to wszystko o czym mówią i co od lat badają, właśnie się dzieje. Nigdzie indziej. Nabonid, Da Vinci, Einstein, to właśnie tu, pod kopułą szklanej kuli śnieżnej. Jesteśmy w grze. Życie trwa w najwyższym stopniu, nie ma innego stopnia i tylko w tym można powiedzieć „życie”. Rodzi się czasem uczucie jak u głuchego biegacza, którego nikt nie powiadomił o wystrzale startowym. To jak musieć płynąć i nie mieć się czego złapać, bo to nie basen, lecz pełne morze. To serce już się nie powtórzy, a ono bije.

Jest taki oddech, kiedy druga osoba jak infantylny, nieodpowiedzialny bachor odwróci się od ciebie egocentrycznymi plecami foch i zachciewanek i pozwoli odejść ostatnią ścieżką, jaką jest wtedy w stanie sobie wyobrazić... Ścieżka-bilans zysków i strat, nieodwracalnych przebiegów nieudolności, niepowtarzalnych okazji dla historii, niewykorzystanych potencjałów sytuacji, niespontaniczności i pozbawiania siebie ludzi i przyjaźni. Zawsze będzie to strata czegoś. Jest taki oddech podczas spotkania z Bogiem i niebytem w tym samym teraz. To czysta ambiwalencja, mimowolne drżenie, nogi skaczą, zęby stukają o siebie. Mrówki na rękach, dłoniach, głowie, twarzy i szyi, a na domiar - chęć, by w tym trwać. Wiedziałem wszystko, nie wiedząc nic.

Wracam z klamką odbitą na ustach. W poczekalni na kółkach jest znów szaro, lecz tym razem będzie tylko ciemniej. Nie ma tłoku, dużo siedzeń jest wolnych, a twarze ludzi na które patrzę nie odpowiadają. Znużenie i obojętność jest jak anemia, a krwią zagadka. Wampiry tajemnic - żadne wrażenie nie pasuje lepiej. Wszyscy wyssali wszystkich, których znali. Wysłużone znajomości zostawiamy w lesie na śniegu i znów opuszcza nas energia. Kobiety mają powykrzywiane twarze, mężczyźni drwią od frustracji, wpisanej w ich naturę. Z wiekiem w tym mieście coraz mniej jest tajemnic. Doświadczenie przekłada się w nienastawianie na zdziwienie i szał. Dajcie nam nową iluzję - ludzi, z których chcemy wyssać całą ich tajemnicę, a potem rzucimy jak szmatą o podłogę tę iluzoryczną magię. Wampiry tajemnic, w jednego takiego też wchodzę skórę.

Zamykam oczy i po raz kolejny wycofuję się przed dźwięk, przed emocje i przed myśli. "Poza kulturę i poza język" próba. Cicha obecność, opoka. Po chwili słyszę głos.

Jest wewnętrzny, to kmiotek ego - iluzja tutejszego wychowania; owoc słowa "ja" w języku i noszonego przez nasz model imienia; ogólny wgląd na przeszłe doświadczenie; zgromadzona wiedza teoretyczna, połączona z obecnymi pragnieniami. My Precious!



Barszcz Błaszczyk

środa, 22 stycznia 2014

Błogostan i Ukraina


Nastrój świąteczny kusi, zachęca nas do zanurzenia się po uszy w błogości, skłania ku myślom koncentrującym się wokół ogniska domowego, zachęca do otulenia się cieplutkim szalem beztroski i swojskości. A przecież już sama tradycja, na której ta odświętność się opiera, wskazuje nam potrzebę dostrzeżenia tych, którzy łakną pomocy, kołaczą do drzwi, na kobietę, która rodzi w nieludzkich warunkach...

W tym roku grudzień przynosi nam jeszcze jedną okazję do zawieszenia przynajmniej na parę chwil błogostanu i ujrzenia czegoś poza własnymi czterema ścianami. Tuż za naszą granicą tysiące ludzi gromadzą się dzień w dzień na kijowskim Majdanie, by żądać Ukrainy w pełni wolnej, demokratycznej i respektującej prawa człowieka. I od razu też myślimy o kolejnej dacie grudniowej kontrastującej z sielanką świąteczną. Jest nią 13 grudnia, który każe nam przypomnieć sobie, że całkiem niedawno Polska była w sytuacji znacznie gorszej od dzisiejszej Ukrainy i że w tym trudnym czasie dostaliśmy mnóstwo niezapomnianych gestów solidarności. I my teraz możemy wysyłać Ukraińcom sygnały, że nie akceptujemy łamania praw człowieka, podnoszenia przez władzę ręki na wolność i demokrację.

A właśnie 10 grudnia obchodzimy Dzień Praw Człowieka – to jeszcze jedna okazja, by przemyśleć parę spraw istotniejszych od choinki i prezentów. Rokrocznie Amnesty International organizuje w okolicach tego święta maraton pisania listów w obronie prześladowanych przez władze lekceważące te prawa. W tym roku Amnesty również wysyła swój własny sygnał do Ukraińców: http://amnesty.org.pl/maraton-pisania-listow/kogo-bronimy/ukraina-pokojowi-demonstranci-z-majdanu.html

Ale nie tylko do nich: każdorazowy maraton obejmuje wybrane, szczególnie rażące przypadki naruszeń praw człowieka z całego świata. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że i te przypadki są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, to już spokojnych świąt mieć nie będziemy... Czego gorąco nam wszystkim życzę!


Tekst: Marek Rozpłoch
Ilustracja: Justyna Krzywicka

czwartek, 9 stycznia 2014

Bełkot miasta

ilustr. Beata Ludwin


- Panie ale oni protestują! Coraz bardziej protestują!

- Nie ma się co dziwić, że protestują. Okazuje się, że w tym idiotycznym miejscu można zapłacić podatek od nieotrzymanego wynagrodzenia.

Piękny dzień burdelem nas przywitał, ale na szczęście każde wiadomości są inaczej desygnowane.

- Wcale nie jesteśmy stronniczy - powiedział redaktorek kontraktowego kielona - My po prostu nie ukrywamy, że wiemy kto ma racje i jedziemy nie wiadomo gdzie, gdyż nawigacji skończyła się licencja, a nowej ściągnąć nie możemy, bo deportują własnych ziomali nawet za mega-lizaka. I penis z demokracją. Głosy kupi się na bazarze za stołki. A gdy to nie wystarczy? Zamontujemy awaryjny próg wyborczy, dzięki czemu zawsze będziemy mogli spalić parę tysięcy karteczek i nasza szkapa będzie ciągnąć dalej. So gut! Jak się ją równo pierdolnie batem to w tydzień zrobi więcej niż w trzy lata przywiązana tylko do uchwytu koryta, czyli tyle ile będzie siedzieć w gimbagu dziewczynka, która minutę bawiła się na złym ołtarzu. Na czym tam polega pomoc humanitarna? Na tym, że strażnicy zmuszają rodzinę do dostarczenia przeróżnych rzeczy lub pieniędzy, pod groźbą torturowania więźniów. Syf. Niestety zepsuła mi się drukarka laleczek voodoo więc te dranie ciągle żyją i do niczego się nie przyznają. Na tym polega kreatywna dyplomacja. – Nie, nie podsłuchiwaliśmy Pani. - Nie, nie było żadnych tajnych więzień ani zbrodniarzy komunistycznych. - Nie , nie było żadnego wybuchu, zamachu, kryzysu, pieniędzy, rozmowy, a wszyscy którzy tak twierdzą wiedzą zdecydowanie za wiele i powinni zgnić w ekstradycyjnym więzieniu lub popełnić zbiorowe samobójstwo. Gdyby jednak zawiodły wszelkie pachoły podpowiadające zza pleców tekst przemówienia, trzeba będzie tym bezmózgim trybom wszczepić w przestrzeń międzyuszną odpowiednie trybofrazesy. Wszystko kwitnie, a nie gnije – chociażbyś twierdził inaczej, to sąd najwyższy tak osądził, więc morda.

Wiecznie rozjebane te drogi. Wszystko stoi, kasa się skończyła. Poszła na te ekrany cośtamszczelne, które w szczerym polu przysłaniają gdzie się da ten zastój i premie dla nowych biurasów w stolycy. A to mi zarzuca się niespójność. Że niby style łączę i to ma być złe. Jak inaczej niż takim hipertekstem pokazać ten paradoksalny kosmochaos? Trzeba przecież wlać go jak ultradelikatny kwas mikro-menzurką prosto do zakończeń odpowiednich nerwów, a synapsy te znaleźć niełatwo. Położenie geopolityczne jest wielce niekorzystne. Wszystko jest na opak, nawet krzywa Laffera. Wszędzie klęska, nawet kryzys nie wyszedł, Brendonowi Ha też się nie udało. Nie ma szans, że pogodzą się Bolek człowiek ze styropianu i Antylolek człowiek z termodrastycznej parówki. Wszystko się rozjechało. Władza ustawodawcza odwiedza w więzieniu więźnia władzy sądowniczej , który bronił przed nią innych obywateli, a władza wykonawcza jest gdzieś głęboko w lesie, tam gdzie nie jest wstanie wytropić jej żadna policja czy straż czy chuj-wie-jaka agencja zniewolenia społecznego, zbyt zajęta bezustannie na miejskich murkach biciem i aresztowaniem podpitych awanturników, którym puściły w końcu nerwy – zwłaszcza gdy są z opozycji. Idiotyzm po drugiej stronie tej patolamentarnej barykady jest większy niż przemyt herbaty muszki staruszki i sztuczne dildo tygryska brutuska. Neutralni jeszcze przez chwile pozostają stażyści, którzy nawet nie przyznają się do przynależności do tego spróchniałego brokatobetonu. – Jesteśmy tylko biurwami Panie redaktorze…

- A ja wcale nie jestem seksistą chociaż nie jeżdżę pizdolino, a fotoszpar unikam moim kaszlakiem jak ognia.



Józef Mamut

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Filodom Wańkowicz




Latem 1973 roku 81-letni Melchior Wańkowicz jest bardzo podekscytowany budową swego nowego „Domeczku” przy ulicy Studenckiej 50 na warszawskim Służewie. Uroczystość założenia aktu erekcyjnego w miedzianej tubie, zawierającej sam akt na pergaminie, z adnotacją: „dom stawiany w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi” i podpisami 30 uczestników z Wańkowiczem na pierwszym miejscu, wyraźnie rozbawiła nowego właściciela. Już z powagą do tuby złożył także swoje trzy książki: „Szczenięce lata” (z autografem i adnotacją „Książka o tym, jak było przed pierwszą wojną”), „Ziele na kraterze” („… o czasach między I i II wojną światową”) oraz „Przez cztery klimaty” („… w znacznej części o czasach po II wojnie…”). Po pół roku – co w tamtych czasach wydawało się nieosiągalne – willa stała. Jakby wylądowała tutaj wydarta z jakiegoś amerykańskiego przedmieścia, rozległa i płaska, jakże inna od masowo stawianych wówczas klocków. Owdowiały cztery lata wcześniej Wańkowicz zamieszkał w niej wraz ze swą sekretarką i asystentką, Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, jej synem Tomkiem oraz jamnikiem Dupkiem.

Sobiepan w szarym PRL-u

Wańkowicz swoje kolejne domy kochał, zasiedlał sobą każdy nowy kąt,„swoim fluidami, które ze mną przychodzą i z latami nabierają aromatu” – przyznawał. Bez tych domów bohaterowie jego książek nie byliby tak prawdziwi. Jednak w ciągu ponad 80-letniego życia nie było mu łatwo je utrzymać: musiał je opuszczać, historia niszczyła je doszczętnie, wracał i budował od nowa. Do samego końca. Nie podobało się to wielu, ba nawet ostatni Domeczek sędziwego pisarza był dla wielu ludzi solą w oku. Nie Warszawiaków żyjących w szarej stolicy, lecz „niezłomnej” Polonii za żelazną kurtyną, która powrót Wańkowicza w 1958 roku do Polski Ludowej z emigracji w USA uważała za jawną zdradę. Co ciekawe, sama „willa ofiarowana w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi przez komunistów” pod koniec życia, jeszcze w 30 lat po śmierci pisarza, stała się tematem artykułu Sławomira Cenckiewicza pt. „Melchiora Wańkowicza kręta droga do Polski Ludowej”, opublikowanego w „Biuletynie IPN” (oraz w „Tygodniku Powszechnym”). Autor próbował w nim m.in. udowodnić, że „Wańkowicz został przez komunistów uwiedziony, a nawet przekupiony”. Tymczasem dom powstał za pieniądze, które pisarz podjął (po wywalczonej u władz zgodzie) z zablokowanego konta podatku wyrównawczego za honoraria otrzymane z Wydawnictwa Literackiego i PAX-u. 800.000złotych wystarczyło na postawienie 140 metrowego bungalowu i zakup dziesięć razy większej działki przy ulicy Studenckiej. Autor rozprawy „Klub trzeciego miejsca”z 1949 roku na stare lata znalazł na Służewie przystań, która przypominała mu żoliborski przedwojenny Domeczek. Owo „trzecie miejsce” u Wańkowicza oznaczało niezgodę nie tylko na reżim w kraju, ale i na trwanie polskiej emigracji na pozycjach politycznych sprzed 1939 roku. Dlatego wrócił do PRL-u i zawsze chodził swoimi ścieżkami, lawirując pomiędzy kamieniami w mało jasny sposób dla środowisk twórczych z tej i z tamtej strony. Wbrew naciskom Służby Bezpieczeństwa nie chciał też gwałtownie zrywać z emigracyjną przeszłością, wrócił do Warszawy po to, by pisać, wydawać i być stale na rynku czytelniczym. Człowiek, który dwukrotnie po obu wojnach musiał wszystko zaczynać od początku, który w 1918 widział bankructwo, zdawałoby się, najmocniejszych potęg Europy, rocznik 1892, sam wychowany na dalekiej Mińszczyźnie w nabożnej obawie przed utratą majątku, dwa razy go tracił. Teraz, u schyłku życia może sobie pozwolić na „sobiepaństwo i luksus” na miarę gomułkowskiej Polski. Zajrzał do niej w przełomowym roku 1956, nie informując o tym nawet rodziny –słynny łowca tematów myśliwskim nosem badał grunt do powrotu. Był świadkiem polskiego października, mieszkał w hotelu „Polonia” i w dzień wiecu z Gomułką pod Pałacem Kultury wyszedł na spacer w dresie koloru fioletowego, a jakaś kobiecina biorąc go za kardynała Wyszyńskiego, zaczęła wznosić histeryczne okrzyki („Najdostojniejszy pasterzu!”). W dwa lata później, już po powrocie do ojczyzny na stałe,objeżdża ponad sto miast, gdzie promuje swoje pierwsze wydane w kraju po wojnie książki: ocenzurowaną „Bitwę o Monte Cassino” i „Na tropach Smętka”. Odczyty po Polsce kontynuuje w następnych latach, docierając w różne zakątki kraju swoim „Zielonkiem” (jednym z pierwszych Mercedesów 190 na warszawskich brukach). Do tegoz amerykańskim paszportem w kieszeni podróżuje po świecie,a teraz jeszcze ta wystawnawilla! Boli? I to jak?! Obserwujący go z bliska Cat-Mackiewicz, w 1962 roku pisał w liście do Michała K. Pawlikowskiego, że Mel potrafi i „lubi zarabiać, a nie znosiwydać choć grosza” i „jako autoreklamiarz i egocentryk nie ma wprost równego sobie, chyba że ten arcyłobuz, Kazimierz Wielki, był mu podobny”.Jego brat, Józef Mackiewicz ostatniemu Domeczkowi i innym beneficjom, jakimi rzekomo „obsypuje” Wańkowicza komunistyczna władza,poświęca w 1976 roku swe opowiadanie na łamach londyńskich „Wiadomości”: „Oto dom ofiarowany w hołdzie Wielkiemu Pisarzowi Melchiorowi Wańkowiczowi. Ale jaki dom, jaki dom! Czytamy w warszawskiej prasie: salony i saloniki, oszklone hale,gabinet, biblioteka, boazerie, ach! luksusy. A wokół trawniki, modrzewie, srebrne świerki,bukszpany, rododendrony, drzewa owocowe… Pergola, gdzie się jadało w ciepłe dni,bywało z dostojnymi ministrami komunistycznej partii”. Z dzisiejszego punktu widzenia takie spojrzenie na warunki mieszkaniowe uznanego pisarza w Warszawie, przy swoistej złośliwościautora mieszkającego do tego w Londynie – wydaje się nieco komicznym. Cóż dziwnegow tym, że Mel pragnął na stare lata zamieszkać wygodnie? Aleksandra Ziółkowska-Boehm w książce „Blisko Wańkowicza” tak wspomina nowy Domeczek: „(…) Dom był śliczny, pachnący świeżością. Cały zbudowany pod kątem wygody właściciela. Na jednym poziomie bungalow, z przepięknym dużym gabinetem, do którego można było dostać się przez sekretariat. Gabinet miał bezpośrednie połączenie z sypialnią pana Melchiora, a ta – z dużą, wyłożoną włoską białą glazurą łazienką. Gości przeprowadzało się przez obszerny hall do saloniku, gdzie w specjalnie dopasowanej półce w ścianie, oprawione pięknie, stały książki napisane przez autora «Na tropach Smętka». (…) Cały jednak przepych to ogród (…), do którego można było wejść dwoma tarasami: wyłożonym kolorowymi kafelkami, z brodzikiem z wodą, prowadzącym z salonu, oraz dużym słonecznym, prowadzącym z gabinetu. Szybko zaczęło się rozchodzić ciepło nowego Domku, który cieszył wszystkim: i urządzeniem (…) i wyjątkową funkcjonalnością. Pan Melchior pokochał całym sercem swój nowy Domeczek, napawał się ciszą, spokojem, świetnymi warunkami do pracy, odpoczynku”. Tu zdąży jeszcze w swe imieniny 6 stycznia 1974 roku zaprosić rodzinę, by dokonać oficjalnego otwarcia Domeczku, w tempie dopina drugi tom „Karafki La Fontaine’a”, sporządza testament, zostawia pełnomocnictwa, ogląda „Balladynę” w Teatrze Narodowym i 8 marca leci przez Londyn do Manchesteru na operację usunięcia raka wpustu i dna żołądka w dość zaawansowanym stadium. Przeżyje i do nowego Domeczku jeszcze powróci…

Ameryka z widokiem na kino Moskwa

Gdy dziś spojrzymy na archiwalne zdjęcia nowego Domeczku, widać, że standard tego domu (poza powierzchnią) niewiele się różnił od typowego mieszkania w gierkowskim bloku – o czym w polemice na artykuł Cenckiewicza w „Biuletynie IPN”, pisał również Jan Sawa, (ożeniony z wnuczką brata Wańkowicza –Tola): „(…) takie same przemarzające ściany z gazobetonu, zwanego wówczas siporeksem, luksusy istniejące jedynie w słowach i wyobraźni Józefa Mackiewicza”. IPN-owski historyk Cenckiewicz podobnym „dopieszczaniem pisarza przez komunistów” nazwał przyznanie Wańkowiczom kilkanaście lat wcześniej (tuż po powrocie z USA do PRL-u) dwupokojowego mieszkania kwaterunkowego z aneksem na piątym piętrze kamienicy przy ulicy Puławskiej 10. Pan Melchior tego lokum wprawdzie nigdy nie nazwał Domeczkiem, to jednak czuł się w nim wyraźnie tak dobrze, że w reportażu„Nasza kamienica” do swojego mieszkania „przyłączył” cały czynszowy dom, a „do szlacheckich włości przygarnął cały proletariacki wszechświat” (K. Kąkolewski). Jakże zabawnie opisuje solidarność mieszkańców, chmarę dzieciaków pomocnych w pilnowaniu „Zielonka” na podwórku, przynoszenia świeżej poczty ze skrzynki – oczywiście za parę cukierków. Wańkowiczowie mieszkanie to zajmowali od 1958 roku do śmierci pani Zofii 11 lat później, a pisarz mieszkał tam samotnie jeszcze do jesieni 1973 roku,gdy przeniósł się na Studencką. Choć określenie „samotnie” nie bardzo pasuje do jego trybu życia,stary gawędziarz nie wytrzymałby przecież bez grona wiernych słuchaczy. To w niewielkiej przestrzeni mieszkania przy Puławskiej właśnie z iście „szlacheckim” przymrużeniem oka, jako potomek wielkiego kresowego rodu,organizował coroczne przyjęcia „pomostowe” między dawnymi i nowymi tendencjami polskiej kultury. Przy stole potrafił gromadzić ludzi o najrozmaitszych postawach, „jeśli tylko prezentują coś osobiście i potrafią coś wnieść do wspólnego dorobku kultury”. Któż to nie zasiadał przy suto zastawionym stole Wańkowicza i nie popijał jego słynnej, litewskiej wódki „TriszDivinis” na 27 ziołach? Choćby Andrzej Wajda, noszący się właśnie z pomysłem ekranizacji jednej z wańkowiczowskich powieści, ale także Jerzy Andrzejewski, Aleksander Bocheński, Marian Brandys, naczelny „Kultury” Janusz Wilhelmi, Anka Kowalska i Halina Auderska oraz Krzysztof Kąkolewski. Podczas jednego z takich przyjęć gospodarz tradycyjne zaskoczył gości w swoim nonkonformistycznym stylu. Mieczysław Kurzyna w książce „O Melchiorze Wańkowiczu – nie wszystko” opisuje to tak: „Rozległ się trzykrotny gong. Do salonu oświetlonego świecami wkroczył dziwny pochód. Otwierała go gosposia niosąc skrzyżowany nóż i widelec nadnaturalnej wielkości. Po czym w asyście wnuczki i sekretarki, wkroczył jubilat w fartuchu i szlafmycy, niosąc uroczyście sześć ogromnych jaj – strusich”. Mel był w swoim żywiole: na strusie jaja nabrali się wszyscy bywali w świecie pisarze. Potem szykowali nawet zemstę: pod letnisko w Oborach, gdzie wypoczywał mistrz, podjechać miały dwa samochody pełne Gestapo i żandarmerii, by z wrzaskiem „Woist Wańkowicz?” wywieźć go w nieznane (czyli na wódkę do Konstancina). Kostiumy wypożyczone z wytwórni filmowej, wszystko gotowe – Wańkowicz by się tym pewnie nie przejął, ale co ze słabymi nerwami innych gości domu twórczego? Z pomysłu więc zrezygnowano. Kontakty międzynarodowe (stąd ta jajeczna siurpryza dla gości), które utrzymywał Wańkowicz i comiesięczne najniższe amerykańskie social security (100 dolarów) oznaczały, że gospodarz mieszkania przy Puławskiej nie musiał się martwić o ceny żywności. „Nigdy nie myślałem, ile co kosztuje, a szczególnie jedzenie, Ono rosło! Pan Bóg dawał jaja, drób, zboże za darmo i jeszcze dziś mam poczucie darmowości. Koniak chyba leci u mnie ze skały” – mówił Wańkowicz. Wreszcie dochody z kolejnych książek wydawanych w niespotykanych dziś nakładach, prelekcje, uwielbienie czytelników i rok 1972 poświęcony pisarzowi. A przy tym, jak wspomina Aleksandra Ziółkowska-Boehm: „Wańkowicz potrafił być oszczędny i hojny, gdy trzeba i bez rozgłosu dużymi sumami wspierał opozycję, o czym we wstępie do książki «KOR» Jana Józefa Lipskiego pisał Andrzej Friszke”. Zaraz po śmierci pisarza, jego książki objęto cenzurą – to była kara za finansowe wspieranie opozycjonistów.

Proces i podsłuchy

Wańkowicz, decydując się na powrót na stałe po dziewiętnastu latach do PRL-u, zdawał sobie dobrze sprawę, że będzie idealnym celem bezpieki. Odżył,co prawda materialnie (w USA pani Zofia pracowała jako pomoc domowa, a Melchior przez trzy lata pomagał na fermie kurzej należącej do córki i zięcia), czuł się potrzebny i podziwiany – ale lata mieszkania przy Puławskiej nie były tylko pełną sielanką. Kompromisy z cenzurą,inwigilowanie żony i córki przylatującej z Waszyngtonu,podsłuchy oraz pełna kontrola korespondencji pisarza, która w rezultacie doprowadziła do jednego z najbardziej sensacyjnych procesów politycznych gomułkowskiego PRL-u. Formalnym powodem aresztowania Wańkowicza był prywatny list wysłany przez niego pocztą dyplomatyczną przez ambasadę USA do córki, Marty Erdman, do którego dołączony był kilkudziesięciostronicowy dokument „Projekt przemówienia J.A.”. Odczytano go w Radiu Wolna Europa i zaraz potem warszawska prokuratura zarzuciła Wańkowiczowi „sporządzenie w celu rozpowszechnienia pisma zawierającego fałszywe informacje oczerniające Polskę Ludową”. Chodziło o opis sprawy „Listu 34”, przekazanego w marcu 1964 roku ówczesnemu premierowi Cyrankiewiczowi. W liście tym intelektualiści (w tym Wańkowicz) domagali się złagodzenia cenzury i zwiększenia przydziałów reglamentowanego papieru. 5 października1964 roku pisarz został aresztowany w swym mieszkaniu przy ulicy Puławskiej i przewieziony do Pałacu Mostowskich, gdzie w dość przyzwoitych warunkach przebywał przez pięć tygodni aż do tymczasowego zwolnienia po wyroku pierwszej instancji. Sąd skazał go na trzy lata więzieniaz zastosowaniem amnestii skracającej wyrok do połowy, jednak władze nie ośmieliły się zamknąć pisarza ze względu na wiek (72 lata) i zły stan zdrowia. „Rząd i partia, wobec reperkusji, jakie proces miał w polskim środowisku twórczym i w całym społeczeństwie (donosiła w Radiu Wolna Europa Jadwiga Mieszkowska), jak również za granicą, (…) władze szukają wyjścia z sytuacji, w jaką się uwikłały, wytaczając proces Wańkowiczowi i dopuszczając do wyroku skazującego”. Od chwili aresztowania pisarza w znaczących tytułach prasy zachodniej oraz wszystkich pismach polonijnych ukazało się kilkadziesiąt artykułów poświęconych sprawie.Protestowali m.in. były prokurator generalny USA, senator Robert Kennedy i amerykański Pen-Club. Wańkowicz rewizji od wyroku nie złożył, jak również nie zabiegał o ułaskawienie (acz wyroku nie odbył) – widać pięć tygodni międzynarodowego szumu było mu wyraźnie na rękę. Oto król-nestor polskiego reportażu stał się teraz także politycznym bohaterem: zatrzymywany na ulicy dostawał kwiaty, brawa – kochał to. Pisarz mówił: „jedynie w Polsce możliwa jest sytuacja, aby skazany żył z wyrokiem półtorarocznego więzienia, poruszał się swobodnie, a nawet wyjeżdżał za granicę”. W rozmowie z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm w książce „Proces Melchiora Wańkowicza 1964” prokurator przesłuchujący pisarza, tuż po aresztowaniu, wspomina: „(…) – sprawiał wrażenie, że cieszy się, że go coś spotkało, takie miałem wrażenie. Określiłbym jego psychikę jako pół szlagona – pół skauta”. I tak, choć skazany, do mieszkania na Puławskiej wrócił w glorii. Wańkowicz został zrehabilitowany werdyktem Sądu Najwyższego III RP dopiero 16 lat po śmierci. Z dzisiejszego punktu widzenia zamieszanie z procesem Wańkowicza pokazuje paradoksy „najweselszego baraku Układu Warszawskiego” – przecież raptem sześć lat wcześniej władze PRL-u zgodziły się na wszelkie żądania Wańkowicza przed jego powrotem z USA (mieszkanie w Warszawie, zachowanie obywatelstwa amerykańskiego, 4 miesiące rocznie przebywania za granicą i transfer 400 dolarów „celem spłacenia swych wyjazdów za granicę”). W 1964 roku władze atakiem na „List 34” i procesem Wańkowicza niewątpliwie skłóciły środowisko Związku Literatów Polskich, spośród których wielu pisarzy (m.in. J. Brzechwa, A.Bratny, J. Hen, K. Iłłakowiczówna, J. Iwaszkiewicz, J. Jurandot, I. Newerly, E. Szelburg-Zarębina, W. Żukrowski) odcięło się od „Listu 34”, charakteryzując jego sygnatariuszy, jako „grupę odosobnioną i organizującą kampanię przeciw naszemu krajowi, opartą na nieprawdziwych informacjach (…)”. Sam Melchior Wańkowicz po własnym procesie znalazł się w sytuacji równie schizofrenicznej: z jednej strony chciał więzienia dla siebie „(…) Wolę więzienie. Bo siedząc w więzieniu, będę wciąż jeszcze siedział w świadomości polskiej. Będę pożyteczny…” – przyznawał w ostatnim słowie przed sądem; z drugiej po opuszczeniu aresztu zyskał jeszcze większy szacunek u swych czytelników, ponowny dostęp do telewizji i nawet audiencję u Gomułki! Dziwne to były czasy, władze chciały dać nauczkę niepokornemu pisarzowi, a przysporzyły mu tym tylko większej sympatii. Dużo wcześniej, mając tyle doświadczeń emigracyjnych i porównań dwóch systemów,dobrze wiedział, co oznacza życieza żelazną kurtyną, gdy żartobliwie malował żonie w książce „Od Stołpców po Kair” swą wizję powrotu do ojczyzny: „Na stacji granicznej podejdzie ubek i grzecznie zaprosi do oddzielnego pokoju. Tam poprosi siedzieć, po czym da w zęby tak, że spadnę. Po czym grzecznie zasalutuje: «To żeby mistrz nie zapomniał». Po czym otworzy drzwi, a za drzwiami będą dziewczynki po krakowsku, z kwiatami”.

Trzecie pokolenie

Po przeprowadzce pisarza do nowego Domeczku przy Studenckiej, w mieszkaniu w kamienicy przy Puławskiej 10,pozostała wnuczka Wańkowicza – Anna Erdman studiująca tutaj od 1970 roku medycynę. Wraz z mężem Tadeuszem Walendowskim (reżyserem filmowym)w mieszkaniu dziadków prowadziła salon kultury niezależnej i oazę swobodnej myśli, gdzie w czasach późnego Gierka spotykali się niezależni twórcy i ludzie opozycji. Od1976roku, co dwa tygodnie przy Puławskiej odbywały się stałe spotkania, na których najliczniej reprezentowane było środowisko literackie, odbywały się wieczory pieśni (Kaczmarski, Kleyff), recytacji poezji (Halina Mikołajska)oraz sprzedawano wydawnictwa drugiego obiegu.Co ciekawe – tej swoistej wyspy na morzu cenzury, vis a vis kina Moskwa i obok więzienia przy Rakowieckiej,władze nie odważyły się ani zastraszać, ani pacyfikować, a jedynie legitymowały wchodzących na klatce schodowej. Warto jednak pamiętać, że Anna Erdman-Walendowska była, podobnie jak jej dziadek, obywatelką amerykańską, a mieszkanie należące wcześniej do Wańkowicza naszpikowane aparaturą podsłuchową umożliwiającą inwigilację pisarza, co teraz po jego śmierci idealnie służyło śledzeniu ludzi opozycji. Salon Walendowskich nie istniał długo – w 1979 roku władze odmówiły Annie prawa stałego pobytu w Polsce i ta wraz z mężem wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Anna była cenionym pediatrą, a Tadeusz został pracownikiem Radia Głos Ameryki. Obydwoje latami chorowali na raka, umierali razem we własnym domu w Waszyngtonie, pod opieką synów:Dawida i Eliasza (prawnuków Melchiora i Zofii). Anna zmarła dwa tygodnie po śmierci Tadeusza w 2004 roku. Kamienica przy Puławskiej jest jedynym miejscem w Warszawie, w którym upamiętniono ślady po pisarzu i jego rodzinie. Przy wejściu umieszczono tablice poświęcone Wańkowiczowi i salonowi Walendowskich. To z jednego z okien tego budynku Chris Niedenthal po wprowadzeniu stanu wojennego sfotografował transporter opancerzony stojący na tle kina Moskwa z billboardem reklamującym „Czas apokalipsy” Coppoli.

W Domeczku z Ziela

Ostatni nowy Domeczek przy Studenckiej 50 został całkowicie przebudowany i dziś zupełnie nie przypomina już bungalowu sprzed 40 lat, tak cieszącego sędziwego mistrza reportażu (obecni właściciele nie mają nic wspólnego z rodziną pisarza). Po słynnym przedwojennym Domeczku Wańkowiczów przy ulicy Dziennikarskiej 3 na Żoliborzu, opisanym w „Zielu na kraterze”,nie ma śladu – zmiotło go Powstanie Warszawskie. Był projektowany i przemyślany w każdym szczególe, jak ten ostatni. Pisarz w wywiadzie-rzece „Wańkowicz krzepi” udzielonym pod koniec życia Krzysztofowi Kąkolewskiemu tak porównywał swoje domy: „Domeczek do Domeczku ma się tak, jak marzenie o jednym do marzenia o drugim. (…) Tamten dom był rodzinny, tam chciałem zyskać samotność, był rozdzielony na cztery poziomy, ten dom, gdy nie mam żony, rodziny, dzieci – zintegrowany jest w jeden poziom. Tam winda przez cztery poziomy, tu płaski bungalow. Trzeci poziom: sypialnię, pracownię wyciągnąłem z tamtego Domeczku jak żebro Adama i to jest ten dom. Jest wspólne, że do książek, ich rozmiarów dostosowane są półki, a do półek biblioteki – kształt pracowni”. Opisy zarówno Domeczku przy Dziennikarskiej, jak i „całej rodzinnej menażerii, obracającej się dokoła pokoju Mamy”, także „splugawionego ogniska domowego” podczas kolejnych hulaszczych imienin Kinga(po których Zofia niekiedy wracała z robotnikami, by naprawić szkody) i wreszcie cudowne obrazy dorastania córek Wańkowiczów, starszej Krystyny (Pyton) i młodszej Marty (Tili, Sancho Pansa) – to jeden z najwspanialszych przykładów życia warszawskiej rodziny inteligenckiej w latach 30. ubiegłego wieku. Dom stanął za pieniądze uzyskane ze sprzedaży gruntów w rodzinnych Jodańcach i „idący na wiele dziesiątków lat kredyt z Banku Gospodarstwa Krajowego”. Był duży, wysoki, z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej przyklejony do dużej kamienicy spółdzielni dziennikarskiej. Kilkuletnią Tili lubiącą popisywać się w pewnym okresie bogactwem synonimów kusiło, by coś z tym zrobić: „– Albo go odlepcie, albo odcepcie, albo odklejcie, albo oderwijcie, albo odetnijcie, albo odedzyjcie, albo odłamcie” – recytowała. Powstał nawet pomysł, by dokupić dwa pokoje w przylegającej kamienicy dla ciotki Reginowej (siostry Melchiora) przybywającej na zawsze z Jodańc do stolicy. Domeczek żył jak białoruskie dwory rodzinne Kinga,otwarty na świat, otoczonymi jeszcze pustkami Żoliborza, barwny oraz pełen pomysłów. Trzeba zdawać sobie sprawę, że opis życia rodziny Wańkowiczów w „Zielu…” jest pewną formą kreacji literatury faktu, jakże jednak genialną dzięki jej autorowi – wynalazcy tylu słowotwórczych ubarwień:„(…) goście Domeczku mogli czuć się dobrze tylko z listem żelaznym któregoś z domowników. Goście bowiem bywali: tatowi, mamowi, dzieciowi i służącowi. Wszelkim innym – biada. (…) Czasem jednak zapuszczali się w obieże Domeczku (…) – goście bez listu żelaznego żadnego z domowników. Takie przyszywadła rodzinne, przyklejadła z kurortów, poznawadła z przedziałów kolejowych, nudy z lat młodzieńczych albo żony braci nudów, szwagry ciotek-przyszywadeł, znajomi znajomych przyklejadeł i – zgoła zwolennicy przedyskutowania problemu, który szan-pan poruszył”. Równie kpiących smakowitościami Melchiorowych ubarwień opisujących życie Domeczku w „Zielu…” jest multum. Nie znajdziemy jednak w książce informacji, że Wańkowiczowie z racji problemów finansowych ze spłatą kredytu musieli tuż przed wojną wynająć swój ukochany Domeczek i przenieść się do mieszkania przy ulicy Mianowskiego. To zaskakuje tym bardziej, że Melchior Wańkowicz w latach ‘30 uchodził za człowieka majętnego. Od 1924 roku był współwłaścicielem wydawnictwa „Rój” – jednej z największych oficyn wydawniczych w II RP, w której np. wśród wielu pozycji po raz pierwszy ukazały się książki Brunona Schulza „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Sklepy cynamonowe”, Gombrowicz wydał „Ferdydurke” a Dołęga Mostowicz „Karierę Nikodema Dyzmy”. Obok wydawania polskiej literatury poważnej i popularnej, dzięki wydawnictwu „Rój” także po raz pierwszy do rąk polskich czytelników trafiły książki m.in. takich pisarzy obcojęzycznych jak: Thomas Mann, Marcel Proust, John Galsworthy, Arnold Zweig czy Erich Maria Remarque. W tym czasie pisarzowi i wydawcy przypadły także niemałe dochody z działalności reklamowej: to on jest autorem słynnego sloganu „Cukier krzepi” dla Związku Cukrowników, za który otrzymał honorarium znacznie wyższe od miesięcznej pensji prezydenta RP!Wspominał o nim po latach w wywiadzie: „Ja dostałem, jak przypuszczam, najwyższe honorarium na świecie za dwa słowa, „Cukier krzepi” – 5000 zł przedwojennych, czyli naówczas 500 złotych przedwojennych dolarów za słowo, tak cenne mogą być słowa” (ponadto pod koniec życia miał jeszcze jeden sukces w reklamie: „Lotem bliżej” – to także jego slogan). Obok pracy wydawniczej w „Roju” nadzoruje hurtownię tytoniową, dzierżawi od miasta słupy ogłoszeniowe i stawia 140 nowych, wreszcie zostaje dyrektorem przedsiębiorstwa „Reklama Pocztowa”. Mimo swych ziemiańskich kompleksów i bankructwa po I wojnie – pokazał, że tylko niezależność finansowa może mu dać pełną swobodę twórczą.

Anatomia zaplecza

Wrzesień 1939 roku zmusił Wańkowicza do ucieczki.Przeprawiając się przez Dniestr do Rumunii tylko z maszyną do pisania na głowie,nie mógł podejrzewać, że nigdy więcej nie zobaczy zarówno Domeczku, jak i swojej starszej córki, Krystyny. Została w okupowanej Warszawie z matką, podczas gdy młodszej córce Marcie wiosną 1940 roku przez Włochy udało się wyjechać za ocean.W maju tego roku Zofia z córką Krysią wróciły na Dziennikarską 3 do Domeczku, który musiał żyć dalej oraz zbierać się po niewielkich zniszczeniach z kampanii wrześniowej. Wańkowiczowa zajęta ratowaniem resztek wydawnictwa,gros zadań przy remoncie (szklenie, CO, wodociągi, uszkodzenie dachu) i prowadzeniu pensjonatu w Domeczku przekazała Krystynie, która szczegółowo donosiła o swych gospodarskich postępach w listach pisanych do ojca internowanego w Rumunii. Domeczek powoli zaludniał się kolejnymi lokatorami, Krystyna pisała do ojca: „Ogród i dom prowadzę w miarę możliwości wzorowo, co nie jest takie proste, jeśli się ma wymagających lokatorów, kiedy zdobycie każdego kila czy innej mąki jest zagadnieniem. (…) Zresztą walczymy o ten dom oczywiście z myślą o Waszym powrocie. Z nas opadłyby ogromne ciężary, gdybyśmy mogły dom sprzedać, czy wynająć i zamieszkać gdzie w jednym pokoju. Jednak o wynajęcie całego domu jest dziś bardzo trudno, bo każdy się ścieśnia, jak może, i nikt nie chce brać sobie takiej landary kosztownej. O sprzedaży czy też zachowaniu musisz Ty zdecydować. Na razie dom jest kompletnie odremontowany: lokatorzy opłacają nam rozłożone raty BGK, gaz i światło. Już sprowadzamy opał, nauczeni doświadczeniem ostatniej zimy. Jest nam tu dobrze”. W kolejnych listach pisanych podczas okupacji do ojca, Krystyna raz po raz dzieliła się swoimi wątpliwościami czy trzymanie Domeczku jako stałego punktu na ziemi, do którego King i Tili „wracać będą myślami jak do własnego domu”, ma sens, czy może „urządzić się tak, aby móc w każdej chwili ruszyć w świat z walizeczką i nie być niewolnikiem swego stanu posiadania”. Czuła żal do ojca, który naigrywał się z jej smażenia konfitur i łatania prześcieradeł oraz zarzucał brak myślenia o przyszłości i sprawach ogólnych. Jednak, mimo tylu obowiązków, dwie godziny dziennie poświęcała na naukę angielskiego i szybkiego pisania na maszynie oraz zrobiła zawodowe prawo jazdy. W 1940 roku zwierzała się: „Opisuję Ci nasze bieżące życie, cieszę się słońcem i latem, moimi pomidorami i różami, i Twoimi kochanymi listami, i z tego, że coraz trudniejsze historyjki angielskie rozumiem, i z wycieczek rowerowych. Coś siedzi w człowieku, co mu każe stabilizować życie, ładzić je i porządkować, i normalizować. Ale w głębi serca jest jakieś nieustanne napięcie i oczekiwanie”. List zakończyła odręcznie: „nie bądź dla córki zbyt surowy. Krystyna” Obok trudnych relacji z ojcem (przed wojną wyraźnie faworyzował Martę), miała kompleks młodszej siostry jako tej, której znacznie łatwiej jest zdobywać i walczyć o nowe życie z pomocą ojca, który wypchnął ją w świat i otwierał nowe możliwości. Po wyjeździe siostry Krysia unikała znajomych, by nie pytali: „Zazdrościsz Tili Ameryki?”, w jej kolejnych listach do ojca wyraźnie widać, jak się stopniowo wyciszała,jak bardzo za nim tęskniła i stawała na wysokości zadania, by ratować Domeczek, by miał dokąd wracać. To nie ta sama Krysia, o której po latach Wańkowicz z bólem mówił, że nie miał tak łatwego kontaktu jak z młodszą córką. Krysia – według niego – była dzieckiem trudnym, hardym i nieustępliwym. W „Zielu na kraterze”, pisanym już po wojnie w ramach autoterapii,w pewnym sensie wykreował mit utraconej córki, ale nie ulega wątpliwości, że wraz z żoną wychowali Krysięnie tylko z silnie ukształtowaną bazą dużych ambicji i pragmatyzmu, ale i zdrowego patriotyzmu, co tak dzielnie udowodniła podczas okupacji. Krystyna, pseudonim Anna, zginęła na Woli w szóstym dniu Powstania Warszawskiego jako łączniczka batalionu harcerskiego „Parasol”. Matka przez rok uczestniczyła w ekshumacjach ciał, które przewoziła na Powązki, miała przygotowaną trumnę dla córki, ale nigdy jej nie odnalazła. Choć Wańkowicz nie przeżył ani jednego dnia w okupowanej Warszawie, to opis tych tragicznych poszukiwań wśród rozkładających się ciał Powstańców tchnie prawdą największego dramatu Matki, jaki można sobie wyobrazić. Ze zbombardowanego Domeczku zostały szczątki jednej ściany i schodki na taras, na których 1 sierpnia matka po raz ostatni widziała Krysię. „– Do widzenia, Mamuśku!”. Domeczek i jego ostatnia gospodyni zniknęli…

„Dziś w nocy umrę”

Zofia Wańkowiczowa dotarła do Włoch w Wigilię 1945 roku. Po wojennej drodze i latach rozłąki małżonkowie zamieszkali jeszcze na chwilę w Domeczku skleconym w 1948 roku za honoraria z „Bitwy o Monte Cassino” na Ealing Brodway w Londynie.Tutaj mistrz wydał także „Kundlizm”, ciętą rozprawę o Polakach. Pisał w niej, że w czasach pokoju jesteśmy jak zgraja kundli, która zamiast wziąć się do pracy, ciągle ujada. To nieco tłumaczy, dlaczego ani na emigracji, ani w Polsce nie dostał żadnej nagrody literackiej…Chyba bezpieczniej było mu pisać o swoich domach: dworach w Kałużycach (tu się urodził) i Nowotrzebach na dzisiejszej Białorusi, które uwiecznił w „Szczenięcych latach”, międzywojennym Domeczku w „Zielu na kraterze”i mieszkaniu przy Puławskiej, którego barwnym obrazem społecznym w „Naszej kamienicy”zamknął swój mieszkaniowy tryptyk. O Domeczku przy Studenckiej już nie zdążył napisać, spędził w nim jednak ostatnie spokojne miesiące życia, wychudzony bardzo po operacji w Manchesterze. Odrodził się na chwilę, spokorniał, ciągle był wśród ludzi,to podczas wycieczek do Lasu Kabackiego, to na jakimś odczycie, wybrał się do cyrku, pracował. Po Wańkowiczu zostało kilkadziesiąt tomów reportaży, tak bardzo zrośniętych z osobą autora, iż wielu uważa, że to w zasadzie jedna wielka książka o nim. Stoją nieco zapomniane na półkach bibliotek,podczas gdy Domeczki na zawsze unicestwiła historia. W Kałużycach powstał kołchoz – ten fakt przyjął łagodnie, czego znów wybaczyć mu nie mógł Cat-Mackiewicz („Wańkowicz kretyn!”), jedynym zaś śladem po przedwojennym Domeczku na Dziennikarskiej pozostał pięknie kwitnący krzak bzu, zasadzony przed wojną rękami Wańkowiczów. Był nawet pomysł, by za zgodą władz żoliborskiego osiedla przesadzić go do ostatniego ogrodu, ale nie udało się już go zrealizować. Mówił o sobie: „Jestem filodomem. Każdy dom, do którego rzuciły mnie losy, musi zrastać się ze mną. Wiozę nie tylko walizki ze sobą, ale niewidoczne walizki mojej psychiki”. Pragnął umrzeć w domu, nie chciał także pogrzebu na koszt państwa (przed śmiercią powiedział jeszcze córce: „nie życzę sobie, by oni fotografowali się nad moją trumną"). Zmarł nagle, w szpitalu, 10 września 1974 roku. Staropolskim zwyczajem trumnę wystawiono w domu przy Studenckiej.




tekst: Aram Stern
ilustracja: Karol Barski