wtorek, 22 października 2013

Wieszcz słowacki


„Mówili, że »Pejzaż« atakuje wszystkie tradycyjne wartości słowackie, że nie pokazuje pozytywnego obrazu rodziny, tylko rodziny dysfunkcjonalne, niepełne, używające wulgarnego języka. Recenzent twierdził, że przez ten film została zaatakowana Słowacja. Że pokazujemy Holokaust i że dużo powiedziane jest o złych rzeczach, które się tutaj wydarzyły. Nie uważam, żeby to była prawda. Jest tam historia żydowska, dlatego oni sądzą, że wszystko zostało opłacone przez Żydów. Prawdę mówiąc, to jest jedyna recenzja, która mnie uszczęśliwiła”.

Uszczęśliwiła dlatego, że Šulík nie chce, by jego filmy odbierane były na chłodno, z obojętnością. Inna sprawa to to, że sam reżyser na pewno nie pozostał obojętny wobec słów pewnego nieistniejącego już, na całe szczęście, miesięcznika. Ale czytelnik polski mógł się od razu poczuć jak w domu!

Również w filmach Šulíka – przy odrobinie dobrej woli, bo to wszak niepolski twórca (a jak niepolski, to potencjalnie antypolski), nawet nie polskojęzyczny – widz polski może się poczuć jak w domu. Przy odrobinie dobrej woli, ale bez potrzeby nadmiernej cierpliwości: filmy Šulíka bowiem bardzo lekko, łatwo i przyjemnie się ogląda, mając przy okazji satysfakcję z niezmarnowania czasu. A satysfakcja stąd, że niemal każdy film tego reżysera jest dziełem z naprawdę bardzo – w moim skromnym przekonaniu – wysokiej półki.

Slovenskočesko i tym podobne


Urodzony w 1962 roku u podnóży Małej Fatry Martin Šulík w wieku 5 i pół roku przeżył najazd wojsk radzieckich. Zatem najlepsze lata dzieciństwa i młodości dane mu było spędzić w „normalizującej się” Husakowskiej Czechosłowacji. W tych też latach odkrył, jakże trafnie, swe powołanie. Można przypuszczać – zważywszy też na ostatnie przedsięwzięcia Šulíka – że prowadziła go ku temu powołaniu żywa jeszcze legenda pogrzebanej żywcem czechosłowackiej nowej fali.

Aż dwukrotnie postanowił oddać jej hołd – i to hołd pozostający na lata. W roku 2002 nakręcił fabularyzowany dokument (albo dokumentalizowaną fabułę) „Klucz do oznaczania karłów albo ostatnią podróż Lemuela Guliwera”, poświęconą postaci Pavla Juráčka – twórcy „Przypadku dla początkującego kata” – a w 2009 zajął się kręceniem dokumentalnego serialu złożonego z 26 odcinków, z których każdy jest portretem kolejnego twórcy czechosłowackiego kina z lat największej świetności.

Tak, jak zdarzało się nieraz w dawniejszych czasach mówić o Czeskich Tatrach, tak i teraz zdarza nam się mówić o „czeskiej” nowej fali. Trzeba pamiętać nie tylko o słowackim wkładzie w ten fenomen – jeden z najjaśniejszych punktów miedzy Łabą a Cieśniną Beringa i między rokiem 1945 a 1989 – ale też o tym, że Czesi i Słowacy tworzyli wtedy jedno, choć dwuczłonowe, społeczeństwo jednego państwa.

A i dzisiaj – jak wynika z wypowiedzi Šulíka i chociażby jego „Słonecznego miasta” – mamy do czynienia ze szczególną więzią obu krajów, rodzajem symbiozy, której nie moglibyśmy porównać z żadną relacją łączącą nasz kraj z jakimkolwiek innym. Choć najczęściej, co nie cieszy Šulíka, jest to jednostronny zachwyt… Co również widzimy w „Słonecznym mieście”.

Choć może zamiast zachwytu mamy w tym filmie zwykłą potrzebę materialną – przeniesienia się w trudnych warunkach do czeskiej Ostrawy, ośrodka słynącego z prężnego przemysłu. Okazuje się, że i tu najniezbędniejsze potrzeby materialne zaspokojone nie zostają, a pozbawieni pracy Słowacy muszą na własną rękę szukać nowych pomysłów na pomyślniejszą przyszłość. Jedni i drudzy jadą na tym samym wózku, tak samo nadużywając słowa na literę „k”, jak ich pobratymcy zza (wyjątkowo bliskiej w przypadku Ostrawy) miedzy.

Jednak jest to film Šulíka, który we mnie wywołał najsłabsze emocje, ale intuicja mi podpowiada, że musiał przynajmniej na paru Czechach i Słowakach odcisnąć jakieś piętno.

Na mnie niemałe piętno odcisnęły inne filmy Martina Šulíka. W tym uznawany za najsłabszy „Orbis Pictus”, który kojarzy mi się nieco z – nakręconym w podobnym czasie i również opowiadającym o poszukującej sensu nastolatce z kraju postkomunistycznego – filmem Wajdy „Panna Nikt”, który sam nasz mistrz uważa za wpadkę artystyczną – ale ja nie… De gustibus non est disputandum…

O wartości artystycznej „Ogrodu” nikt chyba nie dyskutuje. Film jest nakręcony po mistrzowsku. W finałowej scenie oddaje Šulík hołd innemu mistrzowi, Tarkowskiemu – przez nawiązanie do jednej ze scen „Ofiarowania”. A przecież i sam mistrz Tarkowski w każdym chyba z filmów oddawał pokorne hołdy swoim mistrzom. Więc Šulík z własnej woli znalazł się w doborowym towarzystwie.

Piekło-niebo

Wspomniany we wstępnym cytacie „Pejzaż” miał być w zamierzeniu autora pewną osobną wizją dwudziestowiecznej Słowacji. Choć opowieść ściśle zachowuje chronologię, to trudno by było powiedzieć, że głównym bohaterem jest czas czy historia. Jest nim tytułowa „Krjinka”. Swoją drogą: po co tłumaczyć na „Pejzaż” tak mile brzmiący i adekwatny do treści tytuł…

W każdym z tych filmów widzimy zaklęty w swoich własnych szyfrach świat, który może ograniczać się do mapy, wiejskiego ogrodu, czy do doliny, która oddziela miasteczko od reszty niewartego poznania czegoś tam... Dlatego niewartego, że na takim skrawku zawarte jest wszystko – tylko trzeba się lekko wysilić, by to dostrzec.

Niestety, mieszkańcy, koncentrując się na czymś innym niż otaczająca rzeczywistość, nie dostrzegają potworności wywózek Żydów, a we współczesnej Słowacji budują mury przeciwko Romom… Co musi stanowić przerażający zgrzyt i dysonans dla sympatyka Słowacji (za którego i ja się uważam) – sympatyka sympatycznego kraju, wyzbytego, jak by się mogło zdawać, tych wszystkich bliskich nam i jego południowemu sąsiadowi nadęć, arogancji i wszelkich podobnych głupot.

Tylko dla dorosłych
Reżyser, który boleje nad obojętnością swojego narodu wobec Holokaustu, również musi dostrzec problem relacji słowacko-romskich. I robi to – w filmie „Cygan” – z perspektywy Romskiego nastolatka i z perspektywy języka romskiego (jak się można dowiedzieć – dialektu spiskiego tego języka: „obcy” są tak głęboko zakorzenieni, że mają nawet swoje regionalne słowackie odmiany języka…). Po serii filmów reprezentujących swoisty Šulíkowy realizm magiczny, za sprawą „Słonecznego miasta” – jako czołowy artysta środkowoeuropejskiego kraju musiał poczuć wewnętrzny imperatyw, misję stworzenia kina zaangażowanego społecznie, pokazującego nie metafizykę, ale socjologię. Okazało się, że bez czarów twórca nie może wytrzymać, i wróciły one w „Cyganie”, maskowane przez wątek hamletowski, który wydaje mi się jednak zaledwie pretekstem dla artysty uzależnionego od magii i transcendencji.

Choć nie można owego Szekspirowskiego wątku w „Cyganie” przeoczyć, wydaje mi się on jednak formą zabawy, podobnej do zabawy z wielkimi filozofami w „Ogrodzie”, tylko tym razem – zabawy na poważnie.

Šulíkus Magnus

Šulík jest laureatem wielu nagród. Średniometrażowe „Staccato” uhonorowano w asturyjskim Gijon, druga pełnometrażówka, „Wszystko, co lubię”, dostała nominację do Oscara za film nieangielskojęzyczny. „Ogród” został nagrodzony na festiwalach w Karlowych Warach, Mannheim-Heidelbergu, Cottbus, Tutynie i Rotterdamie.

Reżyser boleje nad lichą kondycją słowackiego kina. Nie jest chyba jednak tak licha, skoro mają Šulíka…


tekst: Marek Rozpłoch

ilustracja/e: Maria Dek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz