wtorek, 15 października 2013
Młody, twórczy. Kosmos.
Z aktorami Baja Pomorskiego Dominiką Miękus i Krzysztofem Pardą rozmawia Maciej Krzyżyński
Spektakl „Najmniejszy Bal Świata” został niedawno doceniony zarówno w Rzeszowie, jak i w Opolu, gdzie poza nagrodą za najlepszy spektakl, reżyserię i muzykę, doceniono również Ciebie, Dominiko, za aktorstwo. Czy emocje już opadły?
Emocje były ogromne, gdyż rzeczywiście wróciliśmy z workiem nagród i zaczęło być głośno o „Najmniejszym Balu Świata”. Wszyscy ogromnie się cieszyliśmy i nadal cieszymy. Wiadomo, że miło jest dostać nagrodę aktorską. Jest ona na pewno dopingiem do dalszej pracy i potwierdzeniem, że warto się starać, robić wszystko, co w twojej mocy, by było jak najlepiej.
Aktor czasem przestaje wierzyć we własne siły, zastanawia się, czy to, co robi, jest w porządku, są chwile, gdy brakuje nam zapału, a energia i entuzjazm gdzieś ucieka. Wtedy potrzeba ucieszyć się tym wszystkim na nowo i nagroda od profesjonalnego jury na pewno w tym pomaga.
Teatr Baj Pomorski ma wiele naprawdę fajnych spektakli. Podejrzewam, że w samym Toruniu jest duże grono ludzi, które jeszcze tego przedstawienia nie widziało. Być może takie „zewnętrzne” uznanie spektaklu przez profesjonalne jury zachęci kolejne osoby, by przyjść na przedstawienie. Na to liczymy. Chcielibyśmy grać jak najczęściej.
KP: Dwie nagrody (zarówno Opole, jak i Rzeszów) podwójnie nas utwierdziły w przekonaniu, że to, co robimy, ma sens, że ta praca i wiara w ten spektakl przyniosły rezultaty. Nie odnoszę się do nagrody w sensie materialnym, lecz do kwestii docenienia. Ktoś zauważył i docenił naszą pracę. To jest dla nas bardzo ważne.
DM: Tym bardziej, że ten spektakl od zawsze nas cieszył. Uwielbiam go grać i świetnie się przy tym bawię. Oczywiście wymaga on ode mnie super kondycji i wysiłku, ale jeśli lubisz to, co robisz, to przestaje to być pracą i staje się przyjemnością, za którą się tęskni. Uwielbiam przygody, nowe wyzwania, nowe zdarzenia, a czas prób do tego przedstawienia był właśnie bardzo twórczy, szalony, zwariowany, wesoły. Bardzo pracowity, ale szłam do teatru z myślą: „ciekawe, jak to będzie dziś, co nowego znajdziemy, jak to wszystko dalej wykombinujemy”.
KP: Nikt z nas nie wiedział, jak funkcjonuje ten cały blue box. Uczyliśmy się tego. To było naprawdę odkrywcze.
Już od dłuższego czasu widać, że Baj wprowadza coraz to nowsze multimedia. I oto kolejny krok do przodu. Jak wam się grało w blue boxie?
DM: Jeśli chodzi o technikę blue boxu, to żaden teatr jeszcze tego nie robił! Wiązało się z tym ogromne ryzyko „czy wyjdzie”. Na początku nie mogliśmy się przyzwyczaić, że gra się w zupełnie drugą stronę, tzn. że widzimy na ekranie odwrotnie, jak w lustrze. Trochę trzeba było się zatem przestawić i uruchomić wyobraźnię. Musieliśmy pamiętać o tym, że oprócz partnera na scenie otaczają nas również postaci, których nie widać. To tak jakby rozmawiać z wyimaginowanymi bohaterami. Trochę trzeba było pozytywnie zwariować.
KP: Ważna była również precyzja. Przykładowo – musiałem wyobrazić sobie lisa i spoglądać dokładnie w jego wyobrażone oczy, bo na obrazie wygenerowanym komputerowo ten lis już był. Chodziło o to, byśmy dokładnie wiedzieli, gdzie są oczy lisa, by nie patrzeć na przykład na jego grzbiet lub ogon. Dlatego ta precyzja była niezbędna, aby widz wierzył, że patrzymy naprawdę.
DM: Komar w przedstawieniu to kamerka. Jesteśmy przyzwyczajeni do patrzenia w oczy aktora, a tu aktorem była kamerka, trzymana przez Andrzeja Korkuza. Łapałam się na tym, że patrzę na Korka, który do mnie mówi, zamiast na kamerkę. Trzeba było więc określić sobie dokładnie, gdzie są oczy naszych partnerów i odzwyczaić się od pewnych teatralnych nawyków.
KP: Zastosowanie techniki blue boxu pozwoliło połączyć teatr i telewizję. Mnie to bardzo fascynuje. Lubię innowacje w teatrze, łączenie form, dziedzin sztuki. Teatr formy, teatr lalek daje taką możliwość, by mieszać, by szukać. Chciałbym, by dziedziny sztuki częściej się przeplatały, czerpały z siebie. Obecność multimediów nie oznacza od razu, że to telewizja, że to złe, że to nie teatr już. To nadal teatr, i to jeszcze jaki!
DM: Piotr Cieplak powiedział, że zrobiliśmy coś, czego nie powinniśmy teoretycznie robić, bo wprowadziliśmy telewizję do teatru, ale zrobiliśmy to w sposób bardzo dobry. Podkreślił, że takie wprzęgnięcie technik telewizyjnych do teatru okazało się wspaniałym sposobem na rozmowę o ważnych sprawach. On jest właśnie za tym – róbcie teatr, jaki chcecie, ale żeby to był teatr dobry.
Również Maciej Nowak wspomniał o nas w „Przekroju”, mówiąc, że kompilacji technologicznej „Najmniejszego Balu Świata” nie powstydziłby się ani Marcus Óhrn ani Krzysztof Garbaczewski. To miłe że spektakl ten zrobił takie wrażenie.
Nie boicie się, że młoda publiczność przez to zacznie traktować przedstawienie jako wideo, którego nie można zatrzymać, cofnąć?
DM: Nie. Wszystko dzieje się przecież w teatrze. Można patrzeć na ekran i równocześnie śledzić to, co dzieje się na scenie. To połączenie dwóch światów. Gdybyśmy nie grali na żywo, gdyby nas tam nie było, film by się nie odtworzył. Za każdym razem „Bal” jest też trochę inny, bo to my – żywi ludzie – go tworzymy. Może w tym tkwi siła teatru, że czeka się na dane przedstawienie, na dany dzień, konkretną godzinę, biegnie się, by się nie spóźnić i nie można po prostu nacisnąć „play”, by „Bal” się zaczął. Wszystko to żywy organizm.
KP: Żadna technologia nie zastąpi stanu „tu i teraz”. To nie jest nagranie na nośniku DVD, które można odtworzyć. Trzeba przyjść do teatru i zobaczyć spektakl na żywo. Wtedy teatr ma sens, gdy dochodzi do spotkania aktora z widzem na żywo, „tu i teraz”. Czasami ten jeden jedyny raz.
Jak to się dzieje, że dwoje młodych aktorów postanawia stworzyć własny spektakl? I jak to się dzieje, że im się to udaje? Opowiedzcie o tej drodze.
DM: Zaczęło się od naszych wspólnych zainteresowań. Słuchamy podobnej muzyki, kochamy lalki na niciach, dużo gadaliśmy o teatrze i poczuliśmy potrzebę opowiedzenia czegoś swoim językiem. Na początku miał to być monodram Krzysia. Ja dopingowałam i chciałam ewentualnie służyć pomocą. Krzyś całe wakacje pracował nad lalką i plan był taki, by zrobić z marionetką małą skromną etiudę. Krzyś jednak zaprosił mnie do współpracy i machina się rozhulała. Rozrosła do wymiarów kosmiczno-podświetlanych i w konsekwencji powstał 40-minutowy spektakl.
KP: Gdy pracuje się we dwójkę, jest raźniej, łatwiej. Zachodzi tzw. burza mózgów. Jedno mobilizuje do działania drugie. Mamy podobne spojrzenie na teatr i nie obawiałem się, że moje plany co do etiudy zostaną skierowane na nowy tor. Wiedziałem, że razem stworzymy coś ciekawego, bo fascynują nas podobne klimaty.
DM: Założyliśmy nawet na facebooku tzw. „spiżarkę kosmitów”. Wrzucaliśmy tam różne inspiracje, które nam się podobają. Teledyski, obrazki, hasła, przemyślenia. Zbiory były tak obfite, iż stwierdziliśmy, że trzeba z tego już coś ulepić, bo szkoda, żeby to tylko tak dla nas egzystowało. Esencja spiżarki dała początek „Kosmicznej tajemnicy”.
KP: Moim marzeniem, zanim jeszcze powstał Franek, było zrobić swój własny spektakl, w całości mój, poczuć się jak demiurg, tj. moja muzyka, moja scenografia, pomysł, wszystko. To jest cholernie trudne, ale za to satysfakcja i emocje gwarantowane. Dopiero później narodziła się marionetka, która jest lalką pełną tajemnic. W kolejnym etapie zastanawiałem się dopiero, w jakim klimacie osadzić całą sztukę.
DM: Spiżarka kosmitów podpowiedziała w jakim. Chcieliśmy, by to wszystko sobie dojrzewało w swoim rytmie. Niestety, w teatrze czasami pewne rzeczy trzeba przyspieszyć. Są okoliczności premiery, trzeba się wyrobić i to zabija dużo rzeczy. Trzeba zdążyć na czas, co było trudne w tym przypadku. Dlatego postanowiliśmy, że tworzymy laboratorium. Przedstawienie ma ramy, ale może się zmieniać i tego sobie życzymy. Chcielibyśmy, by pomogły nam w tym dzieci, by nas inspirowały. Wspólnie z Magdą Jasińską wymyśliliśmy, żeby dzieci pisały historie po wyjściu ze spektaklu. Teraz one będą twórcami. Dzieci są mistrzami, jeśli chodzi o abstrakcyjne myślenie, pomysły i pewnie dużo nam podpowiedzą.
KP: Liczę na to, że dzieci nas zaskoczą. Że zinterpretują to, co zobaczyły po swojemu. Każda interpretacja jest dobra, bo o to nam chodzi, by prowokować wyobraźnię.
DM: Tak właśnie. „Wskrzeszać uczucia i emocje – esencje naszego istnienia” [ulubione hasło Dominiki], a także wskrzeszać wyobraźnię, która bywa dzieciakom odbierana. Poprzez nasze laboratorium chcemy stworzyć przestrzeń, w której dziecko może na swój sposób pomyśleć i wiedzieć, że to jest dobre. To ono tworzy opowieść o tym, co zobaczyło, lub zainspirowane pisze zupełnie inną opowieść, lub tez daje nam wskazówki, co należałoby jeszcze zrobić. Chcemy uwolnić głowy od schematów i dać popłynąć dziecięcej wyobraźni.
KP: Poprzez nasze laboratorium zostawiamy taką otwarta furtkę, tylko zaznaczając tematy. Cały proces ma odbywać się w głowach widzów. Cała „Kosmiczna tajemnica” to zabieg prowokacyjny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie musisz się bać, że nie rozumiesz, bo nie o rozumienie tu chodzi. Wszystko, co myślisz o tym, co zobaczyłeś, jest właściwe. Bardziej o odczucie chodzi, myśl jakąś, refleksję, emocję, kosmiczną falę...
DM: Jest to po prostu eksperyment. Jak ten eksperyment się powiedzie, w którą stronę będzie zmierzał – to się okaże. Być może będzie musiał się zakończyć, by powstało coś nowego. A może eksperyment się rozwinie i przekształci się w coś niewyobrażalnego. Mam taką nadzieję, bo nie musi być to przecież typowy, zamknięty spektakl.
KP: Super, że dyrektor dał nam kredyt zaufania i pozwolił szaleć twórczo. To bardzo ważne, że możemy sami siebie wyrażać, że możemy próbować. Przez to się rozwijamy. Myślenie teatralne nam się rozwija, bo będąc twórcą patrzysz z innej perspektywy. Rozwijasz swój warsztat nie tylko aktorski, ale też musisz stanąć po tej drugiej, reżyserskiej stronie, wszystko wymyślić, przez co stajesz się bardziej kreatywny. Ktokolwiek sam próbował coś zrobić od początku do końca, wie, ile to kosztuje wysiłku, cierpliwości, kompromisów, szperania, dłubania, sklejania. I jak jest to fantastyczne, gdy się udaje!
Opowiedzcie więcej o waszej spiżarce kosmitów. Skąd czerpaliście inspiracje do muzyki i scenografii? Przyznam, że kojarzyła mi się bardziej z Jean-Michelle Jarrem, niż ze współczesnymi produkcjami.
KP: Spiżarka to mieszanina ambientu, molowych dźwięków, elektronicznych, tajemniczych, postindustrialnych, osnutych oniryzmem, podwodnym światem, dream-popu, post-rocka, shoegaze. To też mocne często brzmienia, rozemocjonowane, rozedrgane.
DM: Klimat spiżarki był potrzebny, on nas inspirował. Tutaj jednak w „Kosmicznej tajemnicy” chcieliśmy dopasować dźwięki do światła, do tego wszystkiego, co widz ogląda, i muzyka poszła w bardziej elektroniczną stronę. Mieliśmy na początku ambicje zrobienia czegoś w rodzaju Sigur Ros, czy Tides from Nebula, takich podjazdów emocjonalnych, ale... nie jesteśmy muzykami i nie potrafimy tak doskonale dźwiękami czarować. Mamy tylko instrumenty brzmieniowe typu „groovebox”, które nazywamy „czekoladami”. Opanowanie ich nie było łatwe, też musieliśmy się ich uczyć. Robiliśmy, co w naszej mocy, by dźwięki pasowały do tego, co robimy. Czasem znów zaglądaliśmy do spiżarki kosmitów i szukaliśmy potem czekoladowo czegoś, co by brzmiało „tak jak tam”. Gdzieś w naszych głowach pewne spiżarkowe dźwięki zostawały i pomagały później stworzyć krótką muzykę na czekoladzie.
KP: Zależało nam na tym, by warstwa audio i wizualna się zazębiały. By jedno dopełniało drugie. Mam nadzieję, że będziemy ulepszać nasze laboratorium również z tej strony.
DM: Z perspektywy dzisiejszego dnia dużo byśmy chcieli zmienić. Gdy reżyser tworzy przedstawienie, zwykle ma muzyka, scenografa, aktorów i ogarnia całość. Zadania są jednak rozdzielone. My musieliśmy w bardzo krótkim czasie zbudować wszystko sami. Tego chcieliśmy, ale, jak się okazało, było to potężne zadanie. Tysiące dźwięków do przejrzenia, setki poprawek w lalce, ciągle nowe pomysły, szukanie materiałów, świateł, walka o salę. Na szczęście nasze kosmiczne kostiumy zaprojektowała nam Ewelina Miąsik i nie musieliśmy się o nie martwić. Cała reszta w najmniejszym szczególe należała do nas i była to ciężka praca. Właściwie nie było dnia wolnego, bo każdą chwilę coś tam szlifowaliśmy. Jesteśmy z siebie dumni, że dotrwaliśmy, że się udało, powstało, że stworzyliśmy. Warto było, bo dużo nas ta przygoda nauczyła, a Franek i Wallica (druga lalka, będąca krzyżakiem) mają teraz swoją opowieść.
Właśnie. Franek jest piękną lalką. Jaka jest jego historia? To jest pierwsza wizja, czy są jakieś prototypy, szkice?
KP: Wszystkie szkice pojawiały się na bieżąco w mojej głowie, w warsztacie pod Toruniem, gdzie się zainstalowałem na całe wakacje. Franek był początkowo lalką porcelanową, którą dostałem od koleżanki z roku, jeszcze na studiach. Ona kupiła trzy lalki porcelanowe na pchlim targu w Kutnie. Gdy mi je pokazała, Franek tak przykuł moją uwagę, że powiedziałem sobie w duchu: „on już jest mój”. Jeszcze nie wiedziałem, że to będzie marionetka, ale na pewno chciałem go ożywić. Początkowo wszędzie w środku miał watę. Wymontowałem watę, wstawiłem stawy, wszystko jakoś połączyłem i po dwóch miesiącach odłożyłem go z braku czasu do szafy. Po jakichś trzech miesiącach zobaczyła go Dominika. Też do niej przemówił i wtedy już wiedziałem, że muszę wziąć się z powrotem do pracy. Pojawiły się plany, by zrobić swój spektakl. Dopracowywałem Franka przez kolejne miesiące. Ale to, że zrobiłem lalkę, wcale nie oznaczało, że potrafię nią animować. Skoro taki mechanizm sobie wymyśliłem, to musiałem nauczyć się nim operować. Ten krzyżak jest dostosowany tylko do mojej ręki i tylko ja wiem, co tam jak funkcjonuje. Uczyłem się ożywiać Franka i cały czas się uczę – jak gry na skrzypcach.
DM: Marionetka to najtrudniejsza i najwspanialsza zarazem lalka teatralna. Najbardziej magiczna. Trudno jest ją wyważyć. Grawitacja mniej ją przyciąga. Trzeba wypracować każdy jej ruch. Krzyś bardzo kombinował z krzyżakiem, by była jak najdoskonalsza. Pewnego dnia przyszedł z zamontowanymi do krzyżaka dwoma latarkami i powiedział: „zobacz, teraz mamy dwie lalki”. W ten sposób zaczęła powstawać dalej etiuda, w której nie był już sam Franek, ale również Walllica-krzyżak, która Franka uruchamia. Niby dzieło przypadku, bo chodziło o doświetlenie marionetki z góry. Dzisiaj myślę, że tak właśnie miało być, bo nie wyobrażam sobie naszego przedstawienia bez Wallicy.
Czyli jest szansa, że za pół roku, może rok, zaprosicie nas na spektakl, który będzie odmiennym wydarzeniem.
DM: Tak, liczymy na to. Jeśli będziemy grali, to wierzymy, że tak będzie. To widz ma nas napędzać i przynosić nowe pomysły. Chcemy, by w laboratorium wrzało. Po każdym przedstawieniu jest prowadzony warsztat marionetkowy, gdzie przybliżamy tajemnice tej lalki. Jedno z dzieci na pytanie, jak nazywa się człowiek, który animuje, ożywia marionetkę (chodziło o animatora), wykrzyknęło „czarodziej!”. I to było piękne. Chcemy być czarodziejami tego życia. Stwarzać małe-wielkie cuda i kosmosy.
Fot. Krzysztof Parda
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz