niedziela, 21 kwietnia 2013

Jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami


Po koncercie z okazji 15-lecia i po promocji książki - z Markiem Styczyńskim z Karpat Magicznych rozmawia Krzysiek Joczyn


Wydaliście właśnie książkę, Vaggi Varri: W tundrze samów, w której opowiadacie o swoich trekkingowych wyprawach w rejony tundry. Jej promocję połączyliście ze swoimi koncertami. W jaki sposób treść książki powiązana jest z muzyką, którą gracie?

MS: Warto podkreślić, że to już czwarta nasza książka, która jest w pewnym sensie dogłębną dokumentacją tego, co robimy w muzyce. Pierwsza, o jakiej myślę, to oczywiście Ucho jaka. (chodzi o: Ucho jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe, Bezdroża, Kraków 2003, przyp.red.) Jest to relacja z naszej muzycznej działalności, której początek ma miejsce jeszcze przed powstaniem Karpat Magicznych, a koniec opisanego etapu wypada na naszą pierwszą trasę po Stanach Zjednoczonych w 2001 roku. Druga książka to mój Zielnik Podróżny. (chodzi o: Zielnik podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów, Ruthenus, Krosno 2012, przyp. red.) Książka mówi głównie o roślinach karpackich i bałkańskich, ale także o naszych podróżach i w tym wypadku istnieje wyraźne powiązanie z naszym sposobem na poszukiwanie inspiracji lub odpowiedzi na pojawiające się pytania. Z tego samego roku co Zielnik... pochodzą napisane przez Anię Rubieże Kultury Popularnej. (chodzi o: Rubieże kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów, Arsenał, Poznań 2012, przyp. red.) Spośród wielu poruszanych w niej tematów, najistotniejsze dla naszej muzyki są zjawiska: neoszamanizmu , world music i kultury slow. W książce wyraźnie artykułowane są przesłanki i źródła naszych krytycznych stanowisk wobec niektórych przejawów tych zjawisk. Wyjaśniamy w ten sposób, dlaczego pewnych rzeczy nie robimy lub ich unikamy. Czwarta książka to właśnie Vággi Várri. (chodzi o: Vággi Várri. W tundrze Samów, Alter, Kraków 2013, przyp.red.) Jest to następny etap, ponieważ wchodzimy obecnie w nowy projekt o nazwie Noise to Silence. Projekt ten jest pochodną fascynacji północną Skandynawią i kulturą Samów, ale nie rozumianą dosłownie jako próba grania samskiej muzyki, a raczej jako próba uobecniania tego specyficznego stanu ducha, jaki daje nam tundra i pozaludzka, żywa przestrzeń.

Czy to osobny projekt?

MS: W zamyśle osobny. Jesteśmy raczej za ewolucją niż rewolucją. Nie kończymy projektu Karpaty Magiczne. Weszliśmy nawet w ciekawą sesje nagraniową z naszym przyjacielem ze Słowacji. Pierwszy raz sięgniemy po niepublikowane stare pieśni rusińskie czy karpackie. Wcześniej wzbranialiśmy się przed takimi inicjatywami, ale odkryliśmy coś dla siebie w tej starej tradycji, którą poznajemy z pierwszej ręki i od odpowiednich ludzi. Wracając do Vággi Várri, na poznawaniu kultury Samów zeszło nam sześć lat bezpośrednich kontaktów i wiele lat wcześniejszych fascynacji. Może warto przypomnieć, że na naszej pierwszej płycie wydanej pod szyldem Karpaty Magiczne w 1999 roku (a nagranej w 1998r.) jest już utwór pod tytułem Joik Urdego Wierchu, który pokazuje moją fascynację archaicznym stylem wokalnym Samów i smutek po zniszczonej nagle kulturze Łemków. Książka pokazuje zatem, że nasze obecne fascynacje tundrą i to co wobec tego robimy w naszej muzyce, nie są powierzchowne. Staramy się zawsze wiedzieć, co i dlaczego robimy w muzyce. Co ciekawe, książka nie była zaplanowana i nie była w ogóle naszym pomysłem. To fantastyczna sprawa, jak z filmu amerykańskiego, kiedy przychodzi wydawca i zamawia książkę. Nie czuliśmy się z początku gotowi, ale pojechawszy po raz kolejny do tundry, do naszych przyjaciół Samów, nabraliśmy w końcu pewności i zdecydowaliśmy się napisać tę relację. Wato dodać, że podczas naszych wypraw, które opisujemy, zawsze prowadziliśmy również nagrania terenowe i staraliśmy się dotrzeć do miejscowych instrumentów. Ze zgromadzonego w ten sposób materiału ukazały się, jak do tej pory, trzy płyty. Wszystko to stanowi ważną część bazy dla Noise to Silence. Ten projekt jednak oparty jest na organicznej improwizacji i naszych doświadczeniach z sound artem, co zostało udokumentowane podczas tworzenia instalacji z długich strun (18-22 m struny stalowe), użycia unikalnych generatorów dźwięku oraz poszukiwania nowych instrumentów muzycznych w rodzaju daxophonów.

Skoro już o nagraniach terenowych mowa, swego czasu nagraliście, choć nie bezpośrednio pod szyldem Karpat Magicznych, płytę Barycz, gdzie nagrania terenowe odegrały ogromną rolę. Możecie coś więcej powiedzieć o tej płycie?

MS: Barycz powstawała w bardzo specjalnych okolicznościach. Pomysł wziął się z Dolnośląskiej Fundacji Ekorozwoju. Mamy tam przyjaciół, którzy zwrócili się do nas, czy nie nagralibyśmy muzyki z głosami ptaków z doliny Baryczy. Środowiska ekologiczne zgłaszają się do nas z takimi pomysłami pewnie dlatego, że my bardzo szanujemy brzmienia przyrody i głosy zwierząt, które sami rejestrujemy lub wykorzystujemy na płytach. Nie staramy się ich udziwniać i zniekształcać, a raczej traktujemy je jak propozycje członków zespołu. Od Fundacji dostaliśmy fantastyczną dokumentacje głosów ptaków – dziesiątki godzin nagrań. Samo przesłuchanie tego materiału, znalezienie jakichś muzycznych elementów lub czegoś wyjątkowo inspirującego zajęło nam mnóstwo czasu. To był trudny okres i płyta powstawała w dość nerwowych okolicznościach. Wszystko trwało dosyć długo, więc postanowiliśmy ostatecznie postawić na autentyczność i akustykę. Zagrać to, co mieliśmy do zagrania i nie poświęcać za dużo czasu na miksowanie. Jest to więc specyficzna płyta – teraz zrobilibyśmy ją zupełnie inaczej (przynajmniej część utworów). Cieszy nas, że akcja, której częścią była płyta, odniosła sukces i duże połacie doliny Baryczy zostało ochronione. Żałujemy natomiast, że płyta nie funkcjonuje już właściwie w szerszym obiegu. Oprócz samych nagrań na płycie były też inne materiały – być może produkcja płyty multimedialnej okazała się za droga i Fundacja nie wróciła już do jej rozpowszechniania, ale możliwe, że zrobimy to my. Płyta miała bardzo ładną okładkę. Pamiętam jeszcze jak dyskutowaliśmy o okładce. Mnie wpadł pomysł, aby to było właśnie oko żaby, tyle że miało być dużo większe niż jest ostatecznie. Na tej płycie zastosowaliśmy też po raz pierwszy napis „słuchać cicho i z użyciem słuchawek”. Nie był to slogan reklamowy, a jedynie podsumowanie naszych doświadczeń po wielokrotnym odsłuchiwaniu gotowych nagrań. Nasze doświadczenia prawie zawsze stawiają nas pod prąd panujących trendów, ale dawno zdecydowaliśmy, że będziemy doświadczali i słuchali własnej intuicji, a nie tego, co modne.

Jak rozumieć termin ethnocore, którym się posługujecie i którym tytułowaliście niektóre swoje płyty?

MS: Ethnocore to właściwie nie jest nasz oryginalny pomysł. Po rozwiązaniu Atmana w 1998 roku, zastanawialiśmy się, jak zdefiniować to, co chcemy robić w nowym projekcie: coś bardzo karpackiego, organicznie związanego z karpacką przestrzenią, ale jednocześnie nie folklor czy folk. Chodziło nam o istotny rdzeń „karpackości”, o coś podstawowego dla miejsc, z którymi jesteśmy mocno związani. A ponieważ obracaliśmy się w towarzystwie bardziej anglojęzycznym, padło ostatecznie na ethnocore. Zakładając Karpaty Magiczne, chcieliśmy uniknąć brnięcia w stronę czegoś w rodzaju folk-rocka i world music. Taka muzyka była w tamtym czasie bardzo popularna i również Atman powoli zmierzał w tę stronę, ale ja i Ania mieliśmy zupełnie inne plany. Długo zastanawialiśmy się, co naprawdę jest dla nas ważne. Atman to były takie klimaty, jak pierwsze uwiedzenie wyprawami do Indii czy Nepalu. Bardzo ważne rzeczy oczywiście, ale dla nas po pewnym czasie przyszła kolej na obranie innego kierunku. Nie można paradować do końca życia w bawełnianych, hipisowskich ciuszkach z Katmandu... Nie chcieliśmy też zamieniać naszej muzyki na rodzaj cyrku z różnymi instrumentami czy tzw. muzycznej wyprawie dokoła świata. Można być buddystą urodzonym w Karpatach, ale kreowanie się na look bosego szalonego jogina z Himalajów, to jest nic innego jak udawanie i dziecinada. Dlatego też, w pewnym momencie zadaliśmy sobie pytanie: „skąd jesteśmy i o co nam chodzi?”. Oboje czujemy silny związek z Karpatami, z tą przestrzenią, na którą składa się kultura, krajobraz, rośliny i zwierzęta, twory geologiczne, smak i zapach, i karpacka melancholia – to właśnie wyraża dla nas nazwa ethnocore. Nie chcemy grać folku, ale to, że nie chcemy go grać, nie znaczy przecież, że nie możemy czerpać z tej wielowątkowej kultury i jej źródeł. To tak jak wzornictwo skandynawskie, które czerpie m.in. z kultury Samów, a nie jest folklorystyczne i dosłowne.

W jakiej kondycji jest wasza wytwórnia – World Flag Records? Jakie macie plany z nią związane?

MS: Flaga Świata to bardziej nasze archiwum i dokumentacja, a także instrument niezależności, niż regularna wytwórnia muzyczna. Daliśmy w nazwie to „records” ze względu na obiegi zachodnie, gdzie to słowo odnosi się równie dobrze do małych labeli, co do gigantów. My nigdy nie mieliśmy zamiaru tworzyć wydawnictwa, które zajmowałoby się dystrybucją, poszukiwaniami nowych ludzi, których można by nagrać i zarobić na nich górę kasy czy tym podobnymi historiami. Obecnie uzbierało się ok. 40 płyt w naszej labeli. Niektóre z nich przechodzą właśnie lifting – powstają nowe, odświeżone okładki. Wszystko finansujemy sami. Dystrybucja jest bardzo mocno ograniczona, ale z drugiej strony łatwo do nich dotrzeć i nie są drogie. Ostatnio wiele z naszych płyt zaczyna być dostępnych w formatach cyfrowych i o ile udaje się czasem śledzić ich rozprowadzanie, to można stwierdzić, że docierają wszędzie. Niektóre tytuły powierzamy podobnym małym wydawnictwom w UK i USA, kiedyś we Włoszech, Szwajcarii, Niemczech i Szwecji. Dziesięć lat temu mieliśmy swoje płyty we wszystkich obiegach – empikach, księgarniach, itd. Wycofaliśmy się z tego zupełnie, ponieważ nikt nie potrafi u nas sprzedawać takich płyt. Sprzedawcy skupiają się raczej na nowościach wylansowanych przez telewizję. Jak nie ma cię w telewizji, to nie ma sensu mieć płyt w sklepach. Nasi czarodzieje handlu i szołbiznesu specjalizują się w „lansowaniu wylansowanych”, czyli właściwie ich robota polega na przytulaniu się do sław i udawaniu, że coś potrafią i na czymś się znają. Płyty sprzedajemy zazwyczaj po koncertach, dzięki czemu panujemy nad tym i nie musimy się rozliczać z jakimś wydawcą, który zazwyczaj, nawet po latach, ma pretensje, że nie został milionerem. Dlatego możemy na przykład komuś płytę podarować. Warto też wspomnieć o jedynym portalu, z jakim współpracujemy, czyli serpent.pl . Tam są prawie wszystkie nasze płyty, również w formacie mp3 i w innych formatach cyfrowych. Jeśli ktoś chce słuchać naszej muzyki, może słuchać jej za darmo, zanim zdecyduje się poprzeć naszą działalność aktem zakupu płyty. Nigdy nie byliśmy gorącymi zwolennikami praw autorskich w rodzaju „C w kółeczku”. Chcemy żeby ludzie wiedzieli, ze to my jesteśmy autorami, ale nie będziemy nikogo prześladować za to, że sobie skopiuje płytę. Płyta jako artefakt jest drugorzędną sprawą, liczy się bardziej muzyka i samo wydawnictwo równie dobrze opakowane może być w gazetę. My jesteśmy trochę oldschoolowcami i lubimy ładne okładki, dlatego też przykładamy się do wizualnej strony naszych płyt. Ostatnio wydawaliśmy materiał (pierwsze nagrania Noise to Silence z Berlina) na kasecie magnetofonowej, a jednocześnie udostępniliśmy go w Internecie bezpłatnie. Pewne rzeczy nie są dla wszystkich i nikomu nie będziemy wmawiać, że jest inaczej.

A jak wspominacie współpracę z wydawnictwem OBUH?

MS: Współpraca z OBUH-em była wielowątkowa i bogata. Na jednej z naszych płyt (Euscorpius Carpaticus – przyp. red.) Wojcek (Wojcek Czern – przyp. red.) po prostu z nami gra, wzbogacając naszą muzykę i nadaje jej ciekawego smaku. Bardzo cenimy tę płytę. Sesja trwała trzy dni, a Wojcek miksował to później z pół roku. Jako wydawca, bez udziału muzycznego, wydał trzy nasze płyty. My za to wydaliśmy, niezauważoną niestety, płytę z koncertu w Lublinie, gdzie graliśmy właśnie razem z Wojckiem. Tam są bardzo ciekawe wersje utworów, które znalazły się później na Euscorpiusie. W ogóle Wojcek był naszym producentem jeszcze za czasów Atmana. Płyta, która dała nam stałe miejsce w obiegu zachodnim to Personal Forest (najlepsza, moim zdaniem, płyta Atmana), co prawda była zrealizowana przez nas samodzielnie w dobrym studiu w Krakowie, ale Wojcek pomagał nam w wydaniu jej na winylu w Niemczech. To był spory i ważny krok. Płytę podchwycono później w Kalifornii, poprzedziliśmy ją winylowym singlem i dzięki temu otworzyła się przed nami droga do wielu interesujących środowisk. Nie pojechaliśmy tam dlatego, że pan Minister Kultury podarował nam trochę kasy na promocję kultury polskiej, ale zapracowaliśmy na ten obieg własną wyobraźnią, pracą i odwagą. W tych czasach wspierał nas OBUH, który zaczynał być cenioną labelą. Nasza współpraca z OBUHem jest więc odwieczna (śmiech). Z drugiej strony, mamy bardzo różne spojrzenie na realizacje analogową. Nie wiem czy realizacja analogowa przekładana na CD w komputerowym studiu ma jakikolwiek sens, choć oczywiście nagrywanie na szerokiej taśmie jest wielką przyjemnością i dobrą szkołą rzemiosła, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się powtórzyć. Fundamentalnie różnimy się, jeśli chodzi o dystrybucje, tj. kontakty z tzw. Zachodem. Dla nas to konkretne osoby, które są albo interesujące i uczciwe albo nie. Nie ma czegoś takiego jak jakieś wielkie „zachodnie” środowisko. Nie przeceniamy tego obiegu, dlatego filozofia OBUHa, z tamtego czasu, nie w pełni nam odpowiadała. Nie bardzo też rozumiemy to, co OBUH robi obecnie, choć pewnie nie śledzimy tego zbyt uważnie. Dziwi nas mieszanie sław muzyki współczesnej z Pendereckim na czele z jakimiś zespołami z zupełnie innej półki. W każdym razie nie współpracujemy już kilka lat i pewnie nie nawiążmy współpracy ponownie, bo właściwie nie ma takiej potrzeby. Kolejne powtórzenie sesji w analogowym studiu jest dla nas mało atrakcyjne. Bardziej interesuje nas technika nagrywania w warunkach „półstudyjnych”, nie całkiem na tzw. „setkę”, ale i nie w zamkniętym studiu z możliwością nieskończonej ilości nakładek. Tak powstała nasza płyta Acousmatic Psychogeography i tak powstanie nasza najbardziej „etniczna” płyta nagrana w sesji z Michałem Smetanką i jego przyjaciółmi ze Słowacji.

Chciałbym zapytać o waszą duchowość...

MS: Jesteśmy buddystami. To jest obszar naszej praktyki duchowej i skupionej na pracy z umysłem bardziej niż religijnej. Buddyzm to bardzo specyficzna religia i styl życia – ma bardzo otwartą formę, jeśli chodzi praktykowanie. Mimo że schronienia przyjmowaliśmy w obrębie innej szkoły, blisko jest nam do istoty Zen – mniej filozofii i quasi religijnych rytuałów, a więcej spotkania twarzą w twarz z tym, co jest naprawdę. W tundrze, choć to inna kultura, Zen obecne jest na każdym kroku. Dla nas wyprawy w góry czy w ogóle w jakikolwiek obszar nieprzesycony ludzką obecnością jest rodzajem praktyki duchowej. Ale oczywiście nie jesteśmy tak uduchowieni, że każdy krok na nartach jest wielkim przeżyciem religijnym kończącym się nirvaną (śmiech).

Co jest dla was ważniejsze, nagrywanie płyt czy koncerty?  W jednym z wywiadów mówicie, że przede wszystkim koncerty, ale w innym wspominacie, że np. taka atmosfera, jak podczas sesji w Sopatowcu, jest wyjątkowa. 

MS: W Sopatowcu też była publiczność. To jest i tak, i tak. Taki rodzaj pracy, w skupieniu, w studiu, gdy współpracujemy ze swoimi ulubionymi realizatorami dźwięku, to jest coś, czego się nie da uzyskać na koncercie. Z drugiej strony – jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami (śmiech). Czasem publiczność generuje taką atmosferę, że gra się lepiej, niż się potrafi (śmiech). Kiedy byłem młody, to grałem na koncertach rzeczy zupełnie nie do powtórzenia w studiu. Nie wiem, jak to się działo. Długo pracowałem, aby móc swobodnie uzyskiwać taki rodzaj koncentracji, niezależnie od miejsca grania muzyki. Jeszcze z czasów Atmana miałem powiedzenie, że zespół, który nie gra koncertów, nie istnieje. Nie wierzę w grupy, które się zamykają w studiu i nie koncertują. Koncert pokazuje nam, gdzie naprawdę jesteśmy. Przy dzisiejszych możliwościach technicznych z dźwięku spadającej szklanki na podłogę można zrobić pół płyty, ale to jest nieprawdziwe. Na tym polega porażka tzw. „sceny laptopowej”. To są czasem bardzo przemyślane rzeczy, ale tego się nie da długo słuchać (śmiech). Na koncercie trzeba coś naprawdę zagrać. To jest stała konfrontacja – to co robimy w domu i to co robimy na koncertach. Z drugiej strony – nigdy bym nie zrezygnował ze studia – tam jest ten spokój – możliwość multiplikacji swoich pomysłów, dopracowania swoich zamierzeń. Tak więc: jedno drugiego nie wyklucza. Jednak myślę stale, że dopóki gramy koncerty, to istniejemy jako projekt muzyczny.

Powiedzcie jeszcze, jak wspominacie koncert w Toruniu na Cocarcie z 2009 roku?

MS: Szkoda, że nie było wtedy wspólnej płaszczyzny, na której można by się spotkać z innymi muzykami. Uwielbiamy takie spotkania. Po to właściwie są te festiwale, aby można było porozmawiać z interesującymi ludźmi. W Toruniu graliśmy wcześniej kilkakrotnie, ale w innych miejscach. Zawsze nas zapraszał dawny skład Hati. Chętnie odwiedzamy Toruń. Lubmy takie miasta – miasta, które są prawdziwymi miastami – mają rynek, starówkę mającą więcej, niż ostatnie dwadzieścia lat. Wracając do Cocart Festival – piękne duże miejsce, a festiwal odbywał się w garażu. Rozumiem alternatywne nawyki, ale moim zdaniem, skoro się ma CSW, to rzeczy związane z sound artem powinny być pokazywane na równi z dziełami plastycznymi.

Dziękuje za rozmowę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz