Po koncercie z okazji 15-lecia i po promocji książki - z
Markiem Styczyńskim z Karpat Magicznych rozmawia Krzysiek Joczyn
Wydaliście właśnie książkę, Vaggi Varri: W tundrze
samów, w której opowiadacie o swoich trekkingowych
wyprawach w rejony tundry. Jej promocję połączyliście ze swoimi koncertami. W
jaki sposób treść książki powiązana jest z muzyką, którą gracie?
MS: Warto podkreślić, że to już czwarta nasza książka, która
jest w pewnym sensie dogłębną dokumentacją tego, co robimy w muzyce. Pierwsza,
o jakiej myślę, to oczywiście Ucho jaka.
(chodzi o: Ucho jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe,
Bezdroża, Kraków 2003, przyp.red.) Jest to relacja z naszej muzycznej
działalności, której początek ma miejsce jeszcze przed powstaniem Karpat
Magicznych, a koniec opisanego etapu wypada na naszą pierwszą trasę po Stanach
Zjednoczonych w 2001 roku. Druga książka to mój Zielnik Podróżny. (chodzi o: Zielnik
podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów, Ruthenus, Krosno 2012,
przyp. red.) Książka mówi głównie o roślinach karpackich i bałkańskich, ale
także o naszych podróżach i w tym wypadku istnieje wyraźne powiązanie z naszym
sposobem na poszukiwanie inspiracji lub odpowiedzi na pojawiające się pytania. Z
tego samego roku co Zielnik...
pochodzą napisane przez Anię Rubieże Kultury Popularnej. (chodzi o: Rubieże
kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów, Arsenał, Poznań 2012,
przyp. red.) Spośród wielu poruszanych w niej tematów, najistotniejsze dla
naszej muzyki są zjawiska: neoszamanizmu , world
music i kultury slow. W książce
wyraźnie artykułowane są przesłanki i źródła naszych krytycznych stanowisk
wobec niektórych przejawów tych zjawisk. Wyjaśniamy w ten sposób, dlaczego
pewnych rzeczy nie robimy lub ich unikamy. Czwarta książka to właśnie Vággi Várri. (chodzi o: Vággi Várri.
W tundrze Samów, Alter, Kraków 2013, przyp.red.) Jest to następny etap,
ponieważ wchodzimy obecnie w nowy projekt o nazwie Noise to Silence.
Projekt ten jest pochodną fascynacji północną Skandynawią i kulturą Samów, ale
nie rozumianą dosłownie jako próba grania samskiej muzyki, a raczej jako próba
uobecniania tego specyficznego stanu ducha, jaki daje nam tundra i pozaludzka,
żywa przestrzeń.
Czy to osobny projekt?
MS: W zamyśle osobny. Jesteśmy raczej za ewolucją niż
rewolucją. Nie kończymy projektu Karpaty Magiczne. Weszliśmy nawet w ciekawą
sesje nagraniową z naszym przyjacielem ze Słowacji. Pierwszy raz sięgniemy po
niepublikowane stare pieśni rusińskie czy karpackie. Wcześniej wzbranialiśmy
się przed takimi inicjatywami, ale odkryliśmy coś dla siebie w tej starej
tradycji, którą poznajemy z pierwszej ręki i od odpowiednich ludzi. Wracając do
Vággi Várri, na poznawaniu kultury Samów zeszło nam sześć lat
bezpośrednich kontaktów i wiele lat wcześniejszych fascynacji. Może warto
przypomnieć, że na naszej pierwszej płycie wydanej pod szyldem Karpaty Magiczne
w 1999 roku (a nagranej w 1998r.) jest już utwór pod tytułem Joik
Urdego Wierchu, który pokazuje moją fascynację archaicznym stylem
wokalnym Samów i smutek po zniszczonej nagle kulturze Łemków. Książka pokazuje
zatem, że nasze obecne fascynacje tundrą i to co wobec tego robimy w naszej
muzyce, nie są powierzchowne. Staramy się zawsze wiedzieć, co i dlaczego robimy
w muzyce. Co ciekawe, książka nie była zaplanowana i nie była w ogóle naszym
pomysłem. To fantastyczna sprawa, jak z filmu amerykańskiego, kiedy przychodzi
wydawca i zamawia książkę. Nie czuliśmy się z początku gotowi, ale pojechawszy
po raz kolejny do tundry, do naszych przyjaciół Samów, nabraliśmy w końcu
pewności i zdecydowaliśmy się napisać tę relację. Wato dodać, że podczas
naszych wypraw, które opisujemy, zawsze prowadziliśmy również nagrania terenowe
i staraliśmy się dotrzeć do miejscowych instrumentów. Ze zgromadzonego w ten
sposób materiału ukazały się, jak do tej pory, trzy płyty. Wszystko to stanowi
ważną część bazy dla Noise to Silence. Ten projekt jednak oparty jest na
organicznej improwizacji i naszych doświadczeniach z sound artem, co zostało udokumentowane podczas tworzenia instalacji
z długich strun (18-22 m struny stalowe), użycia unikalnych generatorów dźwięku
oraz poszukiwania nowych instrumentów muzycznych w rodzaju daxophonów.
Skoro już o nagraniach terenowych mowa, swego czasu
nagraliście, choć nie bezpośrednio pod szyldem Karpat Magicznych, płytę Barycz, gdzie nagrania terenowe odegrały
ogromną rolę. Możecie coś więcej powiedzieć o tej płycie?
MS: Barycz
powstawała w bardzo specjalnych okolicznościach. Pomysł wziął się z Dolnośląskiej
Fundacji Ekorozwoju. Mamy tam przyjaciół, którzy zwrócili się do nas, czy nie
nagralibyśmy muzyki z głosami ptaków z doliny Baryczy. Środowiska ekologiczne
zgłaszają się do nas z takimi pomysłami pewnie dlatego, że my bardzo szanujemy
brzmienia przyrody i głosy zwierząt, które sami rejestrujemy lub wykorzystujemy
na płytach. Nie staramy się ich udziwniać i zniekształcać, a raczej traktujemy
je jak propozycje członków zespołu. Od Fundacji dostaliśmy fantastyczną
dokumentacje głosów ptaków – dziesiątki godzin nagrań. Samo przesłuchanie tego
materiału, znalezienie jakichś muzycznych elementów lub czegoś wyjątkowo
inspirującego zajęło nam mnóstwo czasu. To był trudny okres i płyta powstawała
w dość nerwowych okolicznościach. Wszystko trwało dosyć długo, więc
postanowiliśmy ostatecznie postawić na autentyczność i akustykę. Zagrać to, co
mieliśmy do zagrania i nie poświęcać za dużo czasu na miksowanie. Jest to więc
specyficzna płyta – teraz zrobilibyśmy ją zupełnie inaczej (przynajmniej część
utworów). Cieszy nas, że akcja, której częścią była płyta, odniosła sukces i
duże połacie doliny Baryczy zostało ochronione. Żałujemy natomiast, że płyta
nie funkcjonuje już właściwie w szerszym obiegu. Oprócz samych nagrań na płycie
były też inne materiały – być może produkcja płyty multimedialnej okazała się
za droga i Fundacja nie wróciła już do jej rozpowszechniania, ale możliwe, że
zrobimy to my. Płyta miała bardzo ładną okładkę. Pamiętam jeszcze jak
dyskutowaliśmy o okładce. Mnie wpadł pomysł, aby to było właśnie oko żaby, tyle
że miało być dużo większe niż jest ostatecznie. Na tej płycie zastosowaliśmy
też po raz pierwszy napis „słuchać cicho i z użyciem słuchawek”. Nie był to
slogan reklamowy, a jedynie podsumowanie naszych doświadczeń po wielokrotnym
odsłuchiwaniu gotowych nagrań. Nasze doświadczenia prawie zawsze stawiają nas
pod prąd panujących trendów, ale dawno zdecydowaliśmy, że będziemy doświadczali
i słuchali własnej intuicji, a nie tego, co modne.
Jak rozumieć termin ethnocore, którym się
posługujecie i którym tytułowaliście niektóre swoje płyty?
MS: Ethnocore to właściwie nie jest nasz oryginalny
pomysł. Po rozwiązaniu Atmana w 1998 roku, zastanawialiśmy się, jak zdefiniować
to, co chcemy robić w nowym projekcie: coś bardzo karpackiego, organicznie związanego
z karpacką przestrzenią, ale jednocześnie nie folklor czy folk. Chodziło nam o
istotny rdzeń „karpackości”, o coś podstawowego dla miejsc, z którymi jesteśmy
mocno związani. A ponieważ obracaliśmy się w towarzystwie bardziej
anglojęzycznym, padło ostatecznie na ethnocore. Zakładając Karpaty
Magiczne, chcieliśmy uniknąć brnięcia w stronę czegoś w rodzaju folk-rocka
i world music. Taka muzyka była w tamtym czasie bardzo popularna i
również Atman powoli zmierzał w tę stronę, ale ja i Ania mieliśmy zupełnie inne
plany. Długo zastanawialiśmy się, co naprawdę jest dla nas ważne. Atman to były
takie klimaty, jak pierwsze uwiedzenie wyprawami do Indii czy Nepalu. Bardzo
ważne rzeczy oczywiście, ale dla nas po pewnym czasie przyszła kolej na obranie
innego kierunku. Nie można paradować do końca życia w bawełnianych,
hipisowskich ciuszkach z Katmandu... Nie chcieliśmy też zamieniać naszej muzyki
na rodzaj cyrku z różnymi instrumentami czy tzw. muzycznej wyprawie dokoła
świata. Można być buddystą urodzonym w Karpatach, ale kreowanie się na look
bosego szalonego jogina z Himalajów, to jest nic innego jak udawanie i
dziecinada. Dlatego też, w pewnym momencie zadaliśmy sobie pytanie: „skąd
jesteśmy i o co nam chodzi?”. Oboje czujemy silny związek z Karpatami, z tą
przestrzenią, na którą składa się kultura, krajobraz, rośliny i zwierzęta,
twory geologiczne, smak i zapach, i karpacka melancholia – to właśnie wyraża
dla nas nazwa ethnocore. Nie chcemy grać folku, ale to, że nie chcemy go
grać, nie znaczy przecież, że nie możemy czerpać z tej wielowątkowej kultury i
jej źródeł. To tak jak wzornictwo skandynawskie, które czerpie m.in. z kultury
Samów, a nie jest folklorystyczne i dosłowne.
W jakiej kondycji jest wasza wytwórnia – World Flag
Records? Jakie macie plany z nią związane?
MS: Flaga Świata
to bardziej nasze archiwum i dokumentacja, a także instrument niezależności,
niż regularna wytwórnia muzyczna. Daliśmy w nazwie to „records” ze względu na
obiegi zachodnie, gdzie to słowo odnosi się równie dobrze do małych labeli, co do gigantów. My nigdy nie
mieliśmy zamiaru tworzyć wydawnictwa, które zajmowałoby się dystrybucją,
poszukiwaniami nowych ludzi, których można by nagrać i zarobić na nich górę
kasy czy tym podobnymi historiami. Obecnie uzbierało się ok. 40 płyt w naszej
labeli. Niektóre z nich przechodzą właśnie lifting – powstają nowe, odświeżone
okładki. Wszystko finansujemy sami. Dystrybucja jest bardzo mocno ograniczona,
ale z drugiej strony łatwo do nich dotrzeć i nie są drogie. Ostatnio wiele z
naszych płyt zaczyna być dostępnych w formatach cyfrowych i o ile udaje się
czasem śledzić ich rozprowadzanie, to można stwierdzić, że docierają wszędzie.
Niektóre tytuły powierzamy podobnym małym wydawnictwom w UK i USA, kiedyś we
Włoszech, Szwajcarii, Niemczech i Szwecji. Dziesięć lat temu mieliśmy swoje
płyty we wszystkich obiegach – empikach, księgarniach, itd. Wycofaliśmy się z
tego zupełnie, ponieważ nikt nie potrafi u nas sprzedawać takich płyt.
Sprzedawcy skupiają się raczej na nowościach wylansowanych przez telewizję. Jak
nie ma cię w telewizji, to nie ma sensu mieć płyt w sklepach. Nasi czarodzieje
handlu i szołbiznesu specjalizują się w „lansowaniu wylansowanych”, czyli
właściwie ich robota polega na przytulaniu się do sław i udawaniu, że coś
potrafią i na czymś się znają. Płyty sprzedajemy zazwyczaj po koncertach,
dzięki czemu panujemy nad tym i nie musimy się rozliczać z jakimś wydawcą,
który zazwyczaj, nawet po latach, ma pretensje, że nie został milionerem.
Dlatego możemy na przykład komuś płytę podarować. Warto też wspomnieć o jedynym
portalu, z jakim współpracujemy, czyli serpent.pl . Tam są prawie
wszystkie nasze płyty, również w formacie mp3 i w innych formatach cyfrowych.
Jeśli ktoś chce słuchać naszej muzyki, może słuchać jej za darmo, zanim
zdecyduje się poprzeć naszą działalność aktem zakupu płyty. Nigdy nie byliśmy
gorącymi zwolennikami praw autorskich w rodzaju „C w kółeczku”. Chcemy żeby
ludzie wiedzieli, ze to my jesteśmy autorami, ale nie będziemy nikogo
prześladować za to, że sobie skopiuje płytę. Płyta jako artefakt jest
drugorzędną sprawą, liczy się bardziej muzyka i samo wydawnictwo równie dobrze
opakowane może być w gazetę. My jesteśmy trochę oldschoolowcami i lubimy ładne
okładki, dlatego też przykładamy się do wizualnej strony naszych płyt. Ostatnio
wydawaliśmy materiał (pierwsze nagrania Noise
to Silence z Berlina) na kasecie magnetofonowej, a jednocześnie
udostępniliśmy go w Internecie bezpłatnie. Pewne rzeczy nie są dla wszystkich i
nikomu nie będziemy wmawiać, że jest inaczej.
A jak wspominacie współpracę z wydawnictwem OBUH?
MS: Współpraca z OBUH-em była wielowątkowa i bogata. Na
jednej z naszych płyt (Euscorpius
Carpaticus – przyp. red.) Wojcek (Wojcek Czern – przyp. red.) po prostu z
nami gra, wzbogacając naszą muzykę i nadaje jej ciekawego smaku. Bardzo cenimy
tę płytę. Sesja trwała trzy dni, a Wojcek miksował to później z pół roku. Jako
wydawca, bez udziału muzycznego, wydał trzy nasze płyty. My za to wydaliśmy,
niezauważoną niestety, płytę z koncertu w Lublinie, gdzie graliśmy właśnie
razem z Wojckiem. Tam są bardzo ciekawe wersje utworów, które znalazły się
później na Euscorpiusie. W ogóle
Wojcek był naszym producentem jeszcze za czasów Atmana. Płyta, która dała nam
stałe miejsce w obiegu zachodnim to Personal Forest (najlepsza, moim
zdaniem, płyta Atmana), co prawda była zrealizowana przez nas samodzielnie w
dobrym studiu w Krakowie, ale Wojcek pomagał nam w wydaniu jej na winylu w
Niemczech. To był spory i ważny krok. Płytę podchwycono później w Kalifornii,
poprzedziliśmy ją winylowym singlem i dzięki temu otworzyła się przed nami
droga do wielu interesujących środowisk. Nie pojechaliśmy tam dlatego, że pan
Minister Kultury podarował nam trochę kasy na promocję kultury polskiej, ale
zapracowaliśmy na ten obieg własną wyobraźnią, pracą i odwagą. W tych czasach
wspierał nas OBUH, który zaczynał być cenioną labelą. Nasza współpraca z OBUHem
jest więc odwieczna (śmiech). Z
drugiej strony, mamy bardzo różne spojrzenie na realizacje analogową. Nie wiem
czy realizacja analogowa przekładana na CD w komputerowym studiu ma jakikolwiek
sens, choć oczywiście nagrywanie na szerokiej taśmie jest wielką przyjemnością
i dobrą szkołą rzemiosła, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się powtórzyć.
Fundamentalnie różnimy się, jeśli chodzi o dystrybucje, tj. kontakty z tzw.
Zachodem. Dla nas to konkretne osoby, które są albo interesujące i uczciwe albo
nie. Nie ma czegoś takiego jak jakieś wielkie „zachodnie” środowisko. Nie przeceniamy
tego obiegu, dlatego filozofia OBUHa, z tamtego czasu, nie w pełni nam
odpowiadała. Nie bardzo też rozumiemy to, co OBUH robi obecnie, choć pewnie nie
śledzimy tego zbyt uważnie. Dziwi nas mieszanie sław muzyki współczesnej z
Pendereckim na czele z jakimiś zespołami z zupełnie innej półki. W każdym razie
nie współpracujemy już kilka lat i pewnie nie nawiążmy współpracy ponownie, bo
właściwie nie ma takiej potrzeby. Kolejne powtórzenie sesji w analogowym studiu
jest dla nas mało atrakcyjne. Bardziej interesuje nas technika nagrywania w
warunkach „półstudyjnych”, nie całkiem na tzw. „setkę”, ale i nie w zamkniętym
studiu z możliwością nieskończonej ilości nakładek. Tak powstała nasza płyta Acousmatic
Psychogeography i tak powstanie nasza najbardziej „etniczna” płyta nagrana
w sesji z Michałem Smetanką i jego przyjaciółmi ze Słowacji.
Chciałbym zapytać o waszą duchowość...
MS: Jesteśmy buddystami. To jest obszar naszej praktyki
duchowej i skupionej na pracy z umysłem bardziej niż religijnej. Buddyzm to
bardzo specyficzna religia i styl życia – ma bardzo otwartą formę, jeśli chodzi
praktykowanie. Mimo że schronienia przyjmowaliśmy w obrębie innej szkoły,
blisko jest nam do istoty Zen – mniej filozofii i quasi religijnych rytuałów, a więcej spotkania twarzą w twarz z tym,
co jest naprawdę. W tundrze, choć to inna kultura, Zen obecne jest na każdym
kroku. Dla nas wyprawy w góry czy w ogóle w jakikolwiek obszar nieprzesycony
ludzką obecnością jest rodzajem praktyki duchowej. Ale oczywiście nie jesteśmy
tak uduchowieni, że każdy krok na nartach jest wielkim przeżyciem religijnym
kończącym się nirvaną (śmiech).
Co jest dla was ważniejsze, nagrywanie płyt czy
koncerty? W jednym z wywiadów mówicie, że
przede wszystkim koncerty, ale w innym wspominacie, że
np. taka atmosfera, jak podczas sesji w Sopatowcu, jest wyjątkowa.
MS: W Sopatowcu też była publiczność. To jest i tak, i tak.
Taki rodzaj pracy, w skupieniu, w studiu, gdy współpracujemy ze swoimi ulubionymi
realizatorami dźwięku, to jest coś, czego się nie da uzyskać na koncercie. Z
drugiej strony – jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami (śmiech). Czasem publiczność generuje
taką atmosferę, że gra się lepiej, niż się potrafi (śmiech). Kiedy byłem młody, to grałem na koncertach rzeczy zupełnie
nie do powtórzenia w studiu. Nie wiem, jak to się działo. Długo pracowałem, aby
móc swobodnie uzyskiwać taki rodzaj koncentracji, niezależnie od miejsca grania
muzyki. Jeszcze z czasów Atmana miałem powiedzenie, że zespół, który nie gra
koncertów, nie istnieje. Nie wierzę w grupy, które się zamykają w studiu i nie
koncertują. Koncert pokazuje nam, gdzie naprawdę jesteśmy. Przy dzisiejszych
możliwościach technicznych z dźwięku spadającej szklanki na podłogę można
zrobić pół płyty, ale to jest nieprawdziwe. Na tym polega porażka tzw. „sceny
laptopowej”. To są czasem bardzo przemyślane rzeczy, ale tego się nie da długo
słuchać (śmiech). Na koncercie trzeba
coś naprawdę zagrać. To jest stała konfrontacja – to co robimy w domu i to co robimy
na koncertach. Z drugiej strony – nigdy bym nie zrezygnował ze studia – tam
jest ten spokój – możliwość multiplikacji swoich pomysłów, dopracowania swoich
zamierzeń. Tak więc: jedno drugiego nie wyklucza. Jednak myślę stale, że dopóki
gramy koncerty, to istniejemy jako projekt muzyczny.
Powiedzcie jeszcze, jak wspominacie koncert w Toruniu na
Cocarcie z 2009 roku?
MS: Szkoda, że nie było wtedy wspólnej płaszczyzny, na
której można by się spotkać z innymi muzykami. Uwielbiamy takie spotkania. Po
to właściwie są te festiwale, aby można było porozmawiać z interesującymi
ludźmi. W Toruniu graliśmy wcześniej kilkakrotnie, ale w innych miejscach.
Zawsze nas zapraszał dawny skład Hati. Chętnie odwiedzamy Toruń. Lubmy takie
miasta – miasta, które są prawdziwymi miastami – mają rynek, starówkę mającą
więcej, niż ostatnie dwadzieścia lat. Wracając do Cocart Festival – piękne duże
miejsce, a festiwal odbywał się w garażu. Rozumiem alternatywne nawyki, ale
moim zdaniem, skoro się ma CSW, to rzeczy związane z sound artem powinny
być pokazywane na równi z dziełami plastycznymi.
Dziękuje za rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz