Tegoroczny
festiwal jazzowy w Od Nowie był o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy mógł
wybrzmieć w jej nowo wybudowanej części; o tyle był zwyczajny, że coś muzycznie
bardzo przewidywalnego dominowało i nawet opisy na stronie klubu świadczą bardziej
o nabożnym traktowaniu ciągłości i tradycji niestarego przecież festiwalu, niż
o chęci usatysfakcjonowania głodnego dobrej muzyki fana jazzu. Należę (autorzy tekstu
są dwaj, ale każdy z nich mógłby spokojnie podpisać się obiema rękoma pod
całością wyrażanych opinii, więc nie komplikujmy sobie życia liczbą mnogą) do
tych odbiorców jazzu, którzy traktują go jak powietrze - nawet gdy lichej
jakości, oddychać trzeba, bo organizm się tego domaga.
Organizm
został nasycony, bo aż cztery dni – tak jest od czasów dziesiątego festiwalu –
ale wyższe potrzeby estetyczne nieco rzadziej bywały w pełni zaspokojone. Z
drugiej strony, trzeba jasno i wyraźnie podkreślić, że nie było żadnego
rzucającego się w oczy słabego punktu.
Muzyka
dość często skręcała w stronę przeciwną ortodoksji.Słychać było rytmy latynoamerykańskie,
ethno jazz, muzykę świata, ale to chyba nie zarzut – sam jazz przecież ulepiony
został z pozornie niepasujących do siebie elementów i wciąż żyje nam między
innymi właśnie dzięki próbom muzycznego dialogu z obszarami oddalonymi od Nowego
Orleanu nawet o tysiące mil. O tyle jest to ciekawe dla miłośnika jazzu, o ile
nie ociera się o banał, nie razi ostrożnością, nie czuje się atmosfery czysto
kawiarnianej. Niestety, czuło się parę razy coś takiego na tegorocznym jazzie w
Od Nowie. Choć i tego z przyjemnością można było posłuchać, a niemal za każdym
razem w nagrodę za cierpliwość dostawało się jakiś poruszający moment
zaskoczenia, czy to w postaci całego utworu, czy jego fragmentu, czy rewelacyjnego
sola.
Dobry
występ yassowego kwartetu A-Kinetonna samym początku festiwalu. Dobry, choć
nieprzekonujący mnie w pełni koncert Kwintetu Zbigniewa Namysłowskiego - z
rewelacyjnym czarodziejem fortepianu Sławkiem Jaskułke. Szkoda, że tak go mało
i głównie w tle – wszak to zdecydowanie najlepszy pianista festiwalu! Po ethnojazzowym,
rozgrzewającym i pobudzającym wyobraźnię PGR – LatinFire! można było wrócić na
łono tradycji i nasycić się muzyką Eryk Kulm International Quartet z piątym na
dokładkę Piotrem Wojtasikiem. Słychać było, że każdy z muzyków zespołu jest
indywidualnością wysokiej rangi, a wspólne granie w takiej konstelacji również
daje wyśmienity efekt. Pierwsze moje spełnienie, jako słuchacza festiwalu.
Brawa!
Drugie
spełnienie i brawa dla grupy Fumanek, czyli Mamadou Dioufa, Włodzimierza
Kiniorskiego i Tadeusza Sudnika. Znowu muzyka uciekająca od ortodoksji, za to z jaką klasą! Genialne elektroniczne popisy Sudnika!
Zespołowi
towarzyszyła na scenie płaskorzeźba autorstwa Jacka Wudarczyka. Stanowiła ona
niejako zapowiedź tego, co za moment przetoczyło się przez scenę i ekran.
Widowisko audiowizualne Marka Stryszowskiego Ananke miało w sobie coś ujmującego nieraz i przekonującego, ale
momentami tak mocno parło w stronę ewidentnego kiczu, że przed katastrofą
ratowało je tylko to, co najistotniejsze, czyli ciekawa warstwa muzyczna.
Ballister
był najjaśniejszym punktem festiwalu. Muzyka mocno improwizowana, noise'owa,
nieprzekombinowana i nieprostacka. Perkusista Paal Nilssen-Love tworzył
solidną podstawę, saksofonista Dave Rempis grał w dobrym freejazzowym
stylu, wiolonczelista Fred Lonberg-Holm dodawał chropowatości, używał
przesterów, zapętleń. Było głośno. Publiczność generalnie zdzierżyła Ballistera,
część wyszła, część się przemęczyła (słyszałem komentarze, że generalnie było
warto, że trochę to dziwne, ale ciekawe, "jak Penderecki",
"Warszawska Jesień na Jazzowo"), a części zwyczajnie się podobało -
żywe reakcje, brawa za ciekawe solo, był bis.
Urbaniak
grał ładnie. Fajnie brzmiały organy Hammonda (przy zastrzeżeniu, że brzmienie
ogólnie było takie sobie). Urbaniak podobał się publiczności - dużo ludzi, dużo
braw, nawet klaskanie w rytm muzyki.Wieczór sobotni był kontrastowy muzycznie i
społecznie. Społecznie - bywalcy imprez, na których „się bywa” i fani. Muzycznie
-free i fusion. Dla mnie zbyt kontrastowo; jak się wczułem w Ballistera, to dla
Urbaniaka serca już nie miałem (pewnie i w odwrotną stronę to działa).
Duża
sala (ostatni wieczór festiwalu wybrzmiał zamiejscowo w Auli UMK) nie sprzyja zazwyczaj
takim zespołom jak Ballister, a wychodzi na dobre rozrywkowemu Urbaniakowi,lecz
tym razem było chyba inaczej. Ballister brzmiał bardziej przejrzyście, dynamiczniej
i głośniej, Urbaniak tak sobie, bez werwy, czasami wszystko się zlewało. I Ballister,
i Urbaniak bardzo profesjonalni, tyle że Ballister to była całość, synteza, a w
zespole Urbaniaka muzycy grali „razem”, lecz nie tworzyli „jedności”, czasami jakby
trochę każdy z osobna. Miało niby być groove'owo, ale ja tego nie czułem…
Powinno
być to tak parami zestawione: 3. Dzień estiwalu - Fumanek i Ballister, 4.dzień-
Namysłowski i Urbaniak.
Tekst:
Wojciech Włoch, Marek Rozpłoch
Ilustracje:
Andrzej Kilanowski
Jazz
Od Nowa Festival
20-23
lutego 2013
Akademickie
Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz