wtorek, 23 kwietnia 2013

Jak kubek gorącego mleka z miodem







Tegoroczny festiwal jazzowy w Od Nowie był o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy mógł wybrzmieć w jej nowo wybudowanej części; o tyle był zwyczajny, że coś muzycznie bardzo przewidywalnego dominowało i nawet opisy na stronie klubu świadczą bardziej o nabożnym traktowaniu ciągłości i tradycji niestarego przecież festiwalu, niż o chęci usatysfakcjonowania głodnego dobrej muzyki fana jazzu. Należę (autorzy tekstu są dwaj, ale każdy z nich mógłby spokojnie podpisać się obiema rękoma pod całością wyrażanych opinii, więc nie komplikujmy sobie życia liczbą mnogą) do tych odbiorców jazzu, którzy traktują go jak powietrze - nawet gdy lichej jakości, oddychać trzeba, bo organizm się tego domaga.

Organizm został nasycony, bo aż cztery dni – tak jest od czasów dziesiątego festiwalu – ale wyższe potrzeby estetyczne nieco rzadziej bywały w pełni zaspokojone. Z drugiej strony, trzeba jasno i wyraźnie podkreślić, że nie było żadnego rzucającego się w oczy słabego punktu.

Muzyka dość często skręcała w stronę przeciwną ortodoksji.Słychać było rytmy latynoamerykańskie, ethno jazz, muzykę świata, ale to chyba nie zarzut – sam jazz przecież ulepiony został z pozornie niepasujących do siebie elementów i wciąż żyje nam między innymi właśnie dzięki próbom muzycznego dialogu z obszarami oddalonymi od Nowego Orleanu nawet o tysiące mil. O tyle jest to ciekawe dla miłośnika jazzu, o ile nie ociera się o banał, nie razi ostrożnością, nie czuje się atmosfery czysto kawiarnianej. Niestety, czuło się parę razy coś takiego na tegorocznym jazzie w Od Nowie. Choć i tego z przyjemnością można było posłuchać, a niemal za każdym razem w nagrodę za cierpliwość dostawało się jakiś poruszający moment zaskoczenia, czy to w postaci całego utworu, czy jego fragmentu, czy rewelacyjnego sola.

Dobry występ yassowego kwartetu A-Kinetonna samym początku festiwalu. Dobry, choć nieprzekonujący mnie w pełni koncert Kwintetu Zbigniewa Namysłowskiego - z rewelacyjnym czarodziejem fortepianu Sławkiem Jaskułke. Szkoda, że tak go mało i głównie w tle – wszak to zdecydowanie najlepszy pianista festiwalu! Po ethnojazzowym, rozgrzewającym i pobudzającym wyobraźnię PGR – LatinFire! można było wrócić na łono tradycji i nasycić się muzyką Eryk Kulm International Quartet z piątym na dokładkę Piotrem Wojtasikiem. Słychać było, że każdy z muzyków zespołu jest indywidualnością wysokiej rangi, a wspólne granie w takiej konstelacji również daje wyśmienity efekt. Pierwsze moje spełnienie, jako słuchacza festiwalu. Brawa!

Drugie spełnienie i brawa dla grupy Fumanek, czyli Mamadou Dioufa, Włodzimierza Kiniorskiego i Tadeusza Sudnika. Znowu muzyka uciekająca od ortodoksji, za to z jaką klasą! Genialne elektroniczne popisy Sudnika! 

Zespołowi towarzyszyła na scenie płaskorzeźba autorstwa Jacka Wudarczyka. Stanowiła ona niejako zapowiedź tego, co za moment przetoczyło się przez scenę i ekran. Widowisko audiowizualne Marka Stryszowskiego Ananke miało w sobie coś ujmującego nieraz i przekonującego, ale momentami tak mocno parło w stronę ewidentnego kiczu, że przed katastrofą ratowało je tylko to, co najistotniejsze, czyli ciekawa warstwa muzyczna.   

Ballister był najjaśniejszym punktem festiwalu. Muzyka mocno improwizowana, noise'owa, nieprzekombinowana i nieprostacka. Perkusista Paal Nilssen-Love tworzył solidną podstawę, saksofonista Dave Rempis grał w dobrym freejazzowym stylu, wiolonczelista Fred Lonberg-Holm dodawał chropowatości, używał przesterów, zapętleń. Było głośno. Publiczność generalnie zdzierżyła Ballistera, część wyszła, część się przemęczyła (słyszałem komentarze, że generalnie było warto, że trochę to dziwne, ale ciekawe, "jak Penderecki", "Warszawska Jesień na Jazzowo"), a części zwyczajnie się podobało - żywe reakcje, brawa za ciekawe solo, był bis.

Urbaniak grał ładnie. Fajnie brzmiały organy Hammonda (przy zastrzeżeniu, że brzmienie ogólnie było takie sobie). Urbaniak podobał się publiczności - dużo ludzi, dużo braw, nawet klaskanie w rytm muzyki.Wieczór sobotni był kontrastowy muzycznie i społecznie. Społecznie - bywalcy imprez, na których „się bywa” i fani. Muzycznie -free i fusion. Dla mnie zbyt kontrastowo; jak się wczułem w Ballistera, to dla Urbaniaka serca już nie miałem (pewnie i w odwrotną stronę to działa).

Duża sala (ostatni wieczór festiwalu wybrzmiał zamiejscowo w Auli UMK) nie sprzyja zazwyczaj takim zespołom jak Ballister, a wychodzi na dobre rozrywkowemu Urbaniakowi,lecz tym razem było chyba inaczej. Ballister brzmiał bardziej przejrzyście, dynamiczniej i głośniej, Urbaniak tak sobie, bez werwy, czasami wszystko się zlewało. I Ballister, i Urbaniak bardzo profesjonalni, tyle że Ballister to była całość, synteza, a w zespole Urbaniaka muzycy grali „razem”, lecz nie tworzyli „jedności”, czasami jakby trochę każdy z osobna. Miało niby być groove'owo, ale ja tego nie czułem…

Powinno być to tak parami zestawione: 3. Dzień estiwalu - Fumanek i Ballister, 4.dzień- Namysłowski i Urbaniak.



Tekst: Wojciech Włoch, Marek Rozpłoch

Ilustracje: Andrzej Kilanowski






Jazz Od Nowa Festival

20-23 lutego 2013

Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz