sobota, 27 kwietnia 2013

Przestrzeń intymna


Kto z konieczności lub z zamiłowania podróżuje środkami transportu zbiorowego (nie bez kozery zwanymi „środkami zbiorowej komunikacji”), dobrze wie, jak pokaźny bagaż historii i doświadczeń, zdobytych zarówno metodą tzw. „gumowego ucha” jak i mieszczących się w kategorii kontaktu bezpośredniego, można zabrać ze sobą w domowe pielesze.

Wiadomo, że „czas wolnopłynący” trzeba czymś wypełnić. Spoiwa są różne. Ostatnio padło na Oskary (skądinąd znakomity środek łączący obce elementy). W wigilię nocy oskarowej wszyscy w przedziale typowaliśmy i obstawialiśmy, kto zasłużył, komu się należy, kto otrzyma i dlaczego. Dyskusja była zażarta, szybko zboczyła z wątku głównego, utrzymując się jednak w klimacie „frywolno-filmoznawczym”. Ktoś coś komuś polecił, ktoś się od czegoś odżegnywał. Z ust niepokornego młodzieńca padł zadziorny komentarz dotyczący produkcji Nieulotne Jacka Borcucha, który określił mianem „filmu o różnych rodzajach dyszenia”. Ile treści zawiera się w tej opinii? Nie wiem, bo filmu jeszcze nie widziałam, więc do wypowiedzi współpasażera ustosunkować się nie mogę, ale zachowałam ją w pamięci jako element sytuacyjnej anegdoty.

Po raz kolejny okazało się, że kino to temat uniwersalny i mimo wszystko bezpieczny. Bezpieczny, bo nieco oswojony, dający się ubrać w słowa, rozłożyć na czynniki pierwsze, przeanalizować, zinterpretować, zakomunikować, przeżyć indywidualnie i zbiorowo. Jest jeszcze kilka takich obszarów, po których chętnie podróżuję: literatura, sztuki wizualne, media, nauka. Ale jest też obszar, którego opisać nie potrafię i nie chcę, wobec którego powściągam analityczne skłonności, do którego semantyczne kategorie nijak nie przystają i to właśnie z tego powodu zapewne nie zagoszczę w roli recenzentki w dziale muzycznym.

Gdy pracowałam z młodzieżą licealną, drogą przez mękę były dla mnie zajęcia poświęcone fonii w kulturze. Bo jak opowiadać o czymś, co nie daje się łatwo ubrać w rzeczowniki, przymiotniki, przysłówki? Ograniczałam ten etap kształcenia do granic możliwości, oddając pałeczkę uczniom, którzy z kolei chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami. Specjalnie mnie to nie dziwiło, gdyż na tym stadium budowania tożsamości muzyka stanowi istotny (o ile nie najistotniejszy) składnik samoidentyfikacji, ale wartość merytoryczna tych lekcji była znikoma i ograniczała się do refleksji z gatunku „co się komu podoba”, nie zahaczała nawet o odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.

Przyznaję – to co trafia w głąb mojego ucha i potrafi skutecznie rozedrgać błonę bębenkową, buduje dość osobliwe terytorium. Jest to sfera doświadczeń równie osobistych jak te, które rozgrywają się za drzwiami sypialni i nie jest to jedyna „pościelowa” analogia. W jednym i w drugim przypadku, choć emocje pozostają indywidualne, to lepiej smakują przeżywane w umiejętnie wyselekcjonowanym towarzystwie. Takim, którego błona bębenkowa drga w podobnym rytmie i z tego względu nie wymaga dodatkowych komentarzy, przez co też skutecznie wymyka się natrętnej artykulacji.
Czasami jednak pojawia się pytanie: „a może warto by było spróbować w pojedynkę?”. Tak sobie myślę, gdy już zrezygnowałam z pójścia na występ Soap&Skin. Bo niby dlaczego do kina bez problemu mogę wybrać się sama, a na koncert już nie? Chociaż z drugiej strony zadowolę się płynącymi wprost do mojego ucha dźwiękami w formacie mp3… Jak to jest z tą muzyką?

W słowie wstępnym do wydanej niedawno biografii Zygmunta Kałużyńskiego (Pół życia w ciemności) Tomasz Raczek konstatuje zaczepnie – „Muzykę ochraniał najskrzętniej. Prawie nigdy o niej nie pisał, a przecież do życia potrzebował jej bezwzględnie. Słuchał godzinami, zamykając oczy (…). Muzyka w jego domu-pracowni brzmiała zawsze: głośno, gdy trzeba było słuchać forte, i cicho, gdy gubiła się w diminuendach. (…) Nie wiedzieli tego Państwo o Zygmuncie Kałużyńskim? Pewnie nie – bo on tego nie chciał”.

Doskonale to rozumiem. To była jego przestrzeń intymna.

Tekst: Iwona Stachowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz