Zygmunt Kałużyński należał do odchodzącego
już w niepamięć grona barwnych osobowości telewizyjnych, cenionych za wiedzę,
erudycję, wyrazistość. Chociaż nie da się ukryć, że jego biografia obfituje również
w, tak pożądane współcześnie, kontrowersyjne akcenty. Jego wizerunkowi od
zawsze towarzyszył delikatny powiew skandalu, podsycany niekonwencjonalnym
sposobem bycia, niechlujnym ubiorem, uśmiechem szaleńca. Ale w przeciwieństwie
do współczesnych „medialnych bohaterów” o antypodach jego publicznego wizerunku
wiemy niewiele. Trzeba jednak przyznać, że ten margines niewiedzy jest w pełni
dopuszczalny, a nawet uzasadniony, bo w gruncie rzeczy do niczego nam (czytelnikom,
miłośnikom kina, uczestnikom kultury) wiedza o jego pozamedialnych przygodach
nie jest potrzebna. Taka konkluzja nasunęła mi się po lekturze opublikowanej
pod koniec ubiegłego roku biografii pióra Wojciecha Kałużyńskiego, która
odsłania kulisy prywatności najbardziej znanego polskiego krytyka filmowego.
Po Pół życia w ciemności sięgnęłam powodowana ciekawością i
potraktowałam jako rodzaj przewodnika po nieznanym terytorium. Zagłębiając się
w lekturę, dotarłam w końcu do najbardziej oczywistego, filmowego obszaru.
Czyżby dlatego, że życie Kałużyńskiego zionęło nudą? Ależ skąd. Zresztą, byłoby
to niemożliwe w przypadku osoby, która dorastała w okresie wojennym, której
dojrzałość przypadła na lata politycznych transformacji, i która, bądź co bądź,
nie miała łatwego charakteru. W tej historii nie brakuje młodzieńczych zrywów
miłości (małżeństwo z Julią Hartwig), zawiści i złośliwości (burzliwy konflikt
z Aleksandrem Fordem), piętna zawirowań historycznych (agenturalna przeszłość).
Kto lubi sensacje, ten z pewnością się nie zawiedzie.
Myśląc o Kałużyńskim, większość z
nas ma przed oczami obraz żywo gestykulującego, machającego energicznie na
pożegnanie, towarzyszącego Tomaszowi Raczkowi poławiacza „Pereł z lamusa”. Ale
mało kto (może poza środowiskiem krytyków filmowych) pamięta, jak wiele w
sposobie podejścia do „X muzy” zawdzięczamy panu „K.”. To on jako pierwszy na
naszym rodzimym poletku świadomie zrezygnował z akademickiego rysu
filmoznawczych analiz i zszedł do poziomu widza, dla którego kino jest przede
wszystkim rozrywką. Nie pouczał, nie przyjmował obiektywnego, krytykanckiego
tonu, chociaż w swoich sądach bywał ostry, stanowczy i kontrowersyjny.
Niejednemu reżyserowi zalazł za skórę. Niejednego krytyka przyprawił o ból
głowy. Jego opinie zazwyczaj różniły się od zdania kolegów po fachu.
Przykładowo: „kino moralnego niepokoju” było w jego ocenie wyrazem największego
upadku polskiej kinematografii, niechlubną frazą zapisaną na kartach naszej
filmowej historii. Konkurować z nim nie było jednak łatwo. Błyskotliwy,
intelektualnie lotny, operujący ciętą ripostą nie dawał się zapędzić w kozi róg,
ponadto w bezpośredniej konfrontacji sprawdzał się często lepiej, niż w swoich
tekstach. Potyczki słowne były dla Kałużyńskiego chlebem powszednim. Piekielna
temperatura dyskusji odpowiadała mu najbardziej. Inni się w niej topili
(chociażby Aleksander Jackiewicz broniący ekranizacji Nocy i dni w programie „Sam na sam”), on grzał się w jej cieple i
przeciągał leniwie jak kot szykujący się do ostatecznego ataku.
Nie zapominajmy jednak, że
Kałużyński to również znakomity hochsztapler. Umiał bawić się opinią publiczną.
Dobrze wiedział, jakie są jej oczekiwania i umiejętnie je podsycał. W
konsekwencji wiemy o nim tyle, ile chciał i w takiej wersji, jaką sam
akceptował.
Specjaliści od wizerunku mogliby
się od niego wiele nauczyć. Dla nich Pół
życia w ciemności powinno być lektura obowiązkową.
Tekst: Iwona Stachowska
Wojciech Kałużyński
Pół życia w ciemności. Biografia Zygmunta Kałużyńskiego
Wydawnictwo
Zwierciadło
2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz