wtorek, 30 kwietnia 2013
Tetrocini i jego bracia
Nie jest to premiera, film ma już parę lat. Francis Ford Coppola kręcący dzieło na podstawie własnego scenariusza: rzadko się to zdarza, więc stwierdziłem, że należy przyjrzeć się nieco lepiej Tetro.
Spotykamy tam pewne znane z wcześniejszych filmów Coppoli motywy i wątki, które przeglądają się jak w lustrze w Buenos Aires, metropolii po drugiej stronie amerykańskiego lądu, wyjątkowo ciekawej dla Amerykanina włoskiego pochodzenia - jako największe południowoamerykańskie skupisko ludności o włoskich korzeniach. I kraj, i kultura – choć hiszpańskojęzyczne - z bardzo widocznym wkładem włoskiego żywiołu.
Ale nie włoskość ani argentyńskość poddaje Coppola analizie, lecz relacje międzyludzkie, w których, ocierając się nawet nieraz - odważnie - o sentymentalny banał, stara się dotrzeć do tego, co stanowi istotę więzi. I nie należy w uproszczony sposób odpowiadać sobie na podstawie filmu na pytanie o charakter owej istoty; wszędzie, gdzie odpowiedź wydaje się bliska, umyka nam. Oglądając film, można też zadawać pytanie o drogę do samego siebie, o sposób odnalezienia czegoś dla siebie najbardziej fundamentalnego: czy szukać tego w swym wnętrzu, czy wśród innych, czy też w odnalezionym na mapie własnym zakątku ziemi? I jak pogodzić potrzebę tego poszukiwania z odpowiedzialnością za bliskiego człowieka?
Nie jest to jednak dogłębna analiza, film psychologiczny ani dramat egzystencjalny. Reżyser w ciekawy sposób bawi się samą materią filmową - nie tylko po to, by wydobyć więcej z ukazanych w filmie problemów, dotrzeć głębiej; ale też z czystej przyjemności poszukiwania artystycznego zanurzonego po uszy w żywiole i języku filmu (przez duże ef).
Jednak i te swobodne poszukiwania pomagają Coppoli lepiej wydobyć to, co się dzieje między postaciami i w ich wnętrzach. Bardzo udany zabieg polegający na przedstawieniu obrazów z przeszłości w kolorze, podczas gdy zasadnicza akcja filmu toczy się wyłącznie w czerni i bieli: jakby przeszłość była bardziej żywa i namacalna od tego, co dzieje się tu i teraz… Chyba na to wskazywałyby i inne elementy filmu; zatem byłaby to przeszłość, która rządzi nami, nie pozwala w sposób pełny czerpać z tego, co przynosi teraźniejszość. Dopiero uporanie się z przeszłością może pomóc odnaleźć jakiś sens w tym, co dane na co dzień.
W podobnie ciekawy jak w Tetro sposób wykorzystuje Coppola kolor w czarno-białym filmie sprzed lat Rumble Fish. Swoją drogą – także opisywane w obu filmach relacje moją sporo podobieństw. Zresztą pierwotnie starszego brata w Tetro miał zagrać Matt Dillon, czyli młodszy z Ruble Fish. Może reżyser nie chciał aż tak mocno zbliżać do siebie obu filmów, a może intuicja po prostu wskazała mu Vincenta Gallo jako bardziej nadającego się do tej roli? I chyba się nie pomylił… Naprawdę, Gallo (który nigdy wcześniej mnie osobiście nie zachwycił) zagrał swą rolę bezbłędnie.
Również wszystkie pozostałe zasadnicze role zostały bardzo ciekawie zagrane. Klaus Maria Brandauer po mistrzowsku zmierzył się z rolą z pozoru drugoplanową. Ojciec i mistrz Tetrocini jest postacią charyzmatyczną, egoistyczną, bezwzględną i trzeba było znaleźć aktora, który w zaledwie paru gestach i słowach - na więcej nie pozwala złośliwy scenariusz - potrafiłby ukazać wszystko, co ta postać de facto centralna niesie z sobą. Tego typu zabieg nie jest nowością u Coppoli, wcześniej idealnym odtwórcą podobnych ról był wielki Marlon.
Mój zarzut wobec Coppoli byłby zarzutem o rodzaj męskiego szowinizmu: świetnie ukazana przez Mirabel Verdu postać Mirandy zdaje się być tylko po to, by rozumieć ze współczuciem problemy bliskich mężczyzn; jej mądrość polega jedynie na umiejętnym odczytywaniu ich uczuć, pragnień, blizn z przeszłości. Piękna rola, ale tylko służebna – podmiotowość tradycyjnie usunięta w cień…
Tekst: Marek Rozpłoch
Tetro
reż. Francis Ford Coppola
Gutek Film
2010
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
O nieśmiałym zdobywaniu wysp
Relacja z London Super Comic Convention 2013
23-24 lutego 2013, ExCel Center, Londyn
23-24 lutego 2013, ExCel Center, Londyn
Witam serdecznie wszystkich fanów komiksu (i nie tylko) z całej Polski! Postanowiłem podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z London Super Comic Convention 2013. Impreza ta organizowana jest po raz drugi i tym razem udało mi się na nią dotrzeć. Niestety byłem obecny tylko w sobotę, ale ten błąd naprawie w przyszłym roku. Na miejscu zjawiłem się o dziewiątej rano i musze przyznać, że już sam widok budynku (Exhibition Centre London), w którym odbywał się konwent wywarł na mnie ogromne wrażenie. Proste słowa tego nie opiszą. Ten światowej sławy budynek trzeba po prostu zobaczyć (polecam stronę centrum: www.excel-london.co.uk).
Przejdźmy do rzeczy – za jednodniowy bilet wstępu należało zapłacić 20 funtów (weekendowy 30 funtów). W cenie, oprócz przepustki, otrzymałem reklamówkę z darmowymi komiksami, w tym pierwszy numer nowej serii ze Spider-Manem („Superior Spider-Man”) oraz „Midnight Kiss” i „The Lexian Chronicles” z brytyjskiego wydawnictwa Markosia, plan imprezy i materiały promocyjne różnych wydawnictw. Po sprawdzeniu przepustki zostałem skierowany do 200-osobowej kolejki, która „przesuwała się” po ogromnej hali, łudząco przypominającej tę z filmu Batman Begins, gdzie Bruce Wayne, aka Batman, testował swojego Tumblera. Po niemal godzinnych oczekiwaniach „wrota raju” zostały otwarte i wszyscy oczekujący spokojnie udali się w kierunku głównej hali konwentu. Fakt, że byłem już na miejscu, wprawił mnie w podekscytowanie, a gdy już wszedłem do środka, to po prostu oniemiałem z wrażenia. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się udać. Moim oczom ukazała się ogromna przestrzeń, na której znajdowały się stoiska z wydawnictwami, figurkami, ubraniami i całą masą gadżetów. Wymienić mogę tutaj przede wszystkim: figurki bohaterów z nowego DC, koszulki, kolekcje przedmiotów z rożnych filmów jak: batarangi, miecz Blade’a czy maska Jokera. A wokoło stały billboardy reklamujące wydawnictwa i bohaterów komiksowych.
Chodziłem jak zahipnotyzowany pomiędzy stoiskami, obserwowałem ludzi poprzebieranych za postacie z komiksów, gier i filmów. Piękne dziewczyny w seksownych kostiumach (najbardziej wpadały w oko przebrania Supergirl i Catwoman). Oczywiście wszędzie biegały maluchy w strojach Supermana, Batmana czy Hulka. W pamięci najbardziej utkwiły mi dwie grupy cosplay’owców. Pierwsza to czarnoskóra rodzina, w której tata był przebrany za Blade’a, mama za jakąś wojowniczkę, a dzieci w wieku około trzech lat za padawanów Jedi. Druga to bardzo seksowne dziewczyny w strojach Elektry, Katany, Lary Croft z Tomb Rider oraz damskiej wersji Jokera (Harley Quinn).
No cóż, atmosfera była niesamowita. W powietrzu czuło się coś, czego bardzo brakuje w Łodzi w czasie trwania Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier, a konkretnie – klimatu wzajemnej zabawy i luzu. Każdy był uśmiechnięty, skory do pozowania i rozmowy. Wykorzystałem ten aspekt i zacząłem fotografować się z przebranymi fanami, co sprawiało nieco kłopotu, ponieważ byłem sam, a więc za każdym razem potrzebowałem pomocy osoby trzeciej. Podczas „sesji” z księżniczką Leią, zostałem przez nią zapytany, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski, a ona uśmiechnęła się miło i powiedziała, że jest z Niemiec. Był to dość przyjazny akcent mojej konwentowej wycieczki. Dodam jeszcze, że oprócz akcentu przyjaźni polsko-niemieckiej mogłem stwierdzić i zaprzeczyć stereotypowi, jakoby niemieckie kobiety były brzydkie.
Przemierzając powierzchnię hali konwentu, mogłem stwierdzić wyraźnie, że największe stoiska miały wydawnictwa: TOP COW, AVATAR, ZENESCOPE, AAM/MARKOSIA oraz kultowe 2000AD. Jednym zdaniem – wydawnictwa brytyjskie dominowały. Cała reszta to wielki mix komiksów z największych wydawnictw amerykańskich. Można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Na konwencie jednak nie znalazły się samoistne stoiska DC lub Marvela (nie mam pojęcia, dlaczego). Jako że jestem fanem DC, udałem się prosto do stoiska, przy którym znajdowało się najwięcej tytułów z tegoż wydawnictwa. Ceny wydań zbiorczych były w moim odczuciu umiarkowane, owszem, po upustach ceny trejdów nowego DC Comics wahały się w granicach 11-12 funtów (w sklepie normalnie kosztują 17-20 funtów). Jednak nie wszystkie komiksy były tak tanie, za pierwsze lepsze wydanie zbiorcze „Sędziego Dredda” trzeba było zapłacić od 20 funtów wzwyż. Nie ma co się oszukiwać, dobry komiks kosztuje, a Dredd to niemal bohater narodowy na wyspach.
Jeżeli chodzi o panele, to było ich stosunkowo mało, ale tylko z racji tego, że wszystkie mieściły się w jednym, wydzielonym miejscu i odbywały się po kolei. Byłem jedynie na spotkaniu poświęconym 50-leciu Marvel Comics. Twórcy z tego wydawnictwa rozmawiali ze sobą o całej historii i przyszłości amerykańskiego edytora oraz filmów na podstawie jego komiksów. Jeżeli ktoś nie znał historii Marvela, mógł się m.in. dowiedzieć, od czego wszystko się zaczęło i jaki wpływ na to wydawnictwo miał Stan Lee oraz jak wyglądał rozwój poszczególnych bohaterów przez lata działalności Domu Pomysłów. Każdy panel trwał zaledwie 45 min., toteż nie znalazło się za wiele czasu na pytania od publiczności. Pozostałe tematy paneli to m.in. ,,Daredevil'', ,,Dredd historia'' ,,Superior Spider-Man'' ,,Batman poprzez wieki''.
Po dyskusji panelowej udałem się po autografy. Każdy artysta miał swój stolik i osobno odgrodzone przejście do niego. Fanów spragnionych autografów było bardzo wielu. Na początku kolejka posuwała się powoli, ponieważ ludzie przynosili po kilkanaście komiksów do podpisania, ale szybko zredukowano ten proceder do dwóch egzemplarzy na głowę. Od tej pory kolejka poruszała się całkiem sprawnie. Od razu rzuca się różnica miedzy rodzimym MFKiG a LSCC. Zero nerwów, kolejki odgrodzone od siebie specjalnymi poręczami tak, żeby nikt z zewnątrz nie mógł się wcisnąć „na chama”, a w dodatku każda z kolejek była pilnowana przez obsługę.
Natomiast aby zdobyć rysunki swoich ulubionych rysowników, należało udać się do specjalnie wydzielonej strefy. Każdy artysta miał swój stolik, przy którym tworzył rysunki. Taka przyjemność kosztowała od 10 funtów wzwyż. Najbardziej obleganymi byli: David Finch, Neil Adams, Gary Frank oraz Briana Bolland. Bardzo milo wspominam scenarzystę, Georga Pereza, który okazał się bardzo wesołym i zabawnym facetem. Do każdego sie przytulał i chętnie pozował do zdjęć (bez większych problemów uzyskałem autograf od niego jak i od innych autorów). Na moje pytanie, „czy odwiedzisz Polskę?”, odpowiedział, że jeżeli tylko dostanie zaproszenie, to z przyjemnością. O to samo zapytałem Gary’ego Franka, który również stwierdził, że z chęcią przyleciałby do naszego kraju, o ile dostałby zaproszenie. Po chwili namysłu dodał, że w tym roku nie znalazłby na to czasu, ponieważ jest zajęty promocją swoich komiksów, ale na przyszły rok nie ma jeszcze żadnych planów.
Niestety, nie miałem już czasu na zdobywanie innych autografów, a szkoda, bo lista gości była imponująca. Londyński konwent oprócz wcześniej wymienionych odwiedzili m.in. J.Scott Campbell, David Mack, Roy Thomas, Herb Trimpe. Bardzo liczyłem na udział jednego z twórców postaci Sędziego Dredda – Carlosa Ezquerry. W ostatniej chwili okazało się, że po raz kolejny (rok temu miała miejsce podobna sytuacja) nie może przylecieć, ponieważ lotnisko w Hiszpanii zostało zamknięte z powodu jakiś zamieszek.
Na zakończenie relacji krótki, aczkolwiek istotny komentarz. Społeczeństwo angielskie jest o wiele bardziej, niż polskie „zespolone” z komiksem. Tutaj to naprawdę spory przemysł, fajna rozrywka i część kultury. Natomiast w Polsce nadal przeważa stereotyp, że jest to medium wyłącznie dla dzieci (chociaż nic w tym złego). Gdy czytasz komiks w pociągu spotykasz sie z drwiącym uśmiechem. W Anglii nie spotkałem się z takim przekonaniem.
Natomiast muszę napisać o jednym minusie – mimo całej świetności tej imprezy i fantastycznej atmosfery, czułem się nieco samotny bez przyjaciół, z którymi rok w rok odwiedzam Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier w Łodzi. Zaledwie „liznąłem” londyński konwent. Jeden, w dodatku niecały, dzień nie stwarza możliwości, aby spokojnie wszystko zobaczyć, poznać i pogawędzić z innymi fanami czy chociażby pobyć na większej ilości paneli. Mam nadzieję, że w przyszłym roku jakoś się to zmieni.
Tekst: Adam Blicharski
sobota, 27 kwietnia 2013
Ego-rcyzmy
Moja przyjaciółka powiedziała kiedyś: „Życie jest podłe”. Jej opowieść o nieszczęśliwej relacji z kimś, kogo nie może mieć, kogo i tak nie kocha żona pozwoliła mi się z nią zgodzić. Przytaknęłam, nie znajdując innego rozwiązania. Chwilę potem dodała: „Ale i wspaniałe! Dziś zastanawiasz się, co dalej, jak przetrwać, a jutro ktoś potrąca cię niechcący na ulicy i okazuje się, że to miłość twojego życia”. Przytaknęłam. Żadne to odkrycie, że codzienność bywa przewrotna. To, co wydaje się pewniakiem zamienia się w mrzonkę, a z beznadziei może wyciągnąć scena pisana jak z filmu.
Siedziałam na dworcu. Zaopatrzona w najnowszy magazyn mody na takie podróżnicze przejrzenie i Marlboro Light. Naprzeciwko mnie para Wielkich Brązowych Oczu. Znudzona spojrzałam na zegar, na pijanego staruszka, któremu pewien sokista uprzykrzał letarg w poczekalni. Pomyślałam, że brakuje mi wspólnych podróży, podczas których zawsze kogoś wybawiał z opresji – to matkę z dzieckiem, to niewidomą Matyldę – podróżniczkę z identyfikacyjnym pudełkiem na szyi. Westchnęłam – czas ruszyć do pociągu.
W przedziałach tłok. To dziwne w tym „nieświątecznym” czasie. Ruszyłam w poszukiwaniu wolnego miejsca. Tu nic, tu nic. Przypomniało mi się, jak jeździliśmy razem na próby do teatru. On tam grywał. Także była wtedy zima. Patrzyłam na niego z takim zachwytem – zawsze. Miał w sobie tyle odwagi, energii i chęci, by robić wszystko, wszystko i więcej. Raz nawet z powodu mrozów mieliśmy problem, by wrócić do domu. On rozwalił nogę na scenie, moje nogi marzły przy minus do nieskończoności. Poruszył niebo i ziemię, żeby nas ktoś stamtąd zabrał – łącznie z wierutnym kłamstwem, jakobym była w ciąży. Nadjechało jednak żelastwo, ale bez ogrzewania. Na stopy wsadził mi swoje rękawiczki, imitujące łapy Myszki Miki.
Jest wolne miejsce. Pytam Wielkie Brązowe Oczy, czy można. Przytakuje i wyrywa się do bagażu, co by go umieścić na półce. Ruszamy. Wkładam słuchawki do uszu, wyciągam gazetę. Śmieję się w duchu z kolorystyki naszych strojów. Widocznie ja tak jak i mój współpasażer lubimy wszystkie odcienie szarości. Co chwilę patrzę za okno. W przerwie pomagam sąsiadowi doprowadzić do użyteczności uparty pojemnik na śmieci. I tak, bez większych nadziei, mija podróż. Przyłapuję Wielkie Brązowe Oczy na gapieniu się, zaczynam się zastanawiać, czy wypisać im mandat także za wiercenie? Piętnaście minut przed moim przystankiem wyciągam z uszu słuchawki. Majstrujące od jakiegoś czasu przy aparacie telefonicznym ręce podają mi mały ekranik. A na nim czytam: „Nie pomyśl, że to głupie. Całą drogę nie daje mi to spokoju. Mogę Cię prosić o numer telefonu”? Chwilę potem gadamy, tydzień później jemy kolację. Po dwóch tygodniach ma dla mnie kupiony, miesiąc za wcześnie, prezent urodzinowy. Tak, życie bywa przewrotne – szczególnie, że się pewnie nigdy więcej nie zobaczymy, bo ktoś musi leczyć się z posłuszeństwa wobec Ego, które za drogę życiową obrało sobie „bycie żoną męża”.
Natomiast moja przyjaciółka rozpoczęła romans z totalnie zapracowanym facetem o wyglądzie Adonisa. Ona ciągle zajęta doktoratem, publikacjami, odczytami – nie ma za wiele czasu. On – prowadzi własny biznes (show) i ledwo sypia. O seksie tylko gadają. W nocy, nad ranem, że on by jej „to”, a ona mu „tamto”. I tak po pełnej sesji zasypiają w dwóch osobnych łóżkach, nie wiedząc nawet, gdzie te kanty łóżek się znajdują – w której z dzielnic Torunia.
Inna przyjaciółka – niezwykle zaradna pani na stanowisku. Sama wyznaczyła zasady. Oddała coś starego, szuka czegoś nowego. I tak, dzięki swojemu sprytowi, ma już obiekt zainteresowań. O seksie też tylko prawią, snują, deliberują, ale wszystko w wiadomościach nie przekraczających pojemności ekraniku w komórce.
I zaczynam się zastanawiać, co z tym światem, skoro nie mamy czasu nawet sobie „pobrykać”, bo każdy biegnie jak ten goniony przeszłością, a może i przyszłością bohater Samotności długodystansowca. Zostawiamy bliskie relacje, odrzucamy fajnych ludzi, bo projekt, bo nadgodziny, bo kasa, kasa, kasa. I kiedy przychodzi noc możemy się przytulić jedynie do koca. Czy to daje satysfakcję? O miłości śnimy, myślimy w wolnej chwili, podczas stania w korku. Bliskość relacji damsko-męskich zastępują nam „lajki” na Facebooku, smsy i maile, w których to rozwijamy swoje fantasmagorie, w konsekwencji czego tworzy się niezła beletrystyka. Czy my się boimy o swoją emeryturę? Istotnie, sytuacja w kraju nie jest pocieszająca. Ale może zacząć myśleć o budowaniu relacji aż do emerytury? Bo w końcu nic nam nie zostanie, nawet ktoś, kto będzie pił z nami „herbatę bez herbaty”. Chyba, że wykorzystamy obszerną listę kontaktów i zaczniemy obdzwaniać z pytaniami: „kto samotny?” i „czy z uwagi na dawną współpracę nie można by się zewspólnić?”. Dobrze, że mam chociaż czas na przyjaciół. Właśnie! Inna kochana znajoma – sama robi kremy do twarzy i stara się ze swoim narzeczonym o dziecko! Ergo? Można mieć czas. Życie bywa naprawdę przewrotne.
Tekst: Karolina Natalia Bednarek
Przestrzeń intymna
Kto z konieczności lub z zamiłowania podróżuje środkami transportu zbiorowego (nie bez kozery zwanymi „środkami zbiorowej komunikacji”), dobrze wie, jak pokaźny bagaż historii i doświadczeń, zdobytych zarówno metodą tzw. „gumowego ucha” jak i mieszczących się w kategorii kontaktu bezpośredniego, można zabrać ze sobą w domowe pielesze.
Wiadomo, że „czas wolnopłynący” trzeba czymś wypełnić. Spoiwa są różne. Ostatnio padło na Oskary (skądinąd znakomity środek łączący obce elementy). W wigilię nocy oskarowej wszyscy w przedziale typowaliśmy i obstawialiśmy, kto zasłużył, komu się należy, kto otrzyma i dlaczego. Dyskusja była zażarta, szybko zboczyła z wątku głównego, utrzymując się jednak w klimacie „frywolno-filmoznawczym”. Ktoś coś komuś polecił, ktoś się od czegoś odżegnywał. Z ust niepokornego młodzieńca padł zadziorny komentarz dotyczący produkcji Nieulotne Jacka Borcucha, który określił mianem „filmu o różnych rodzajach dyszenia”. Ile treści zawiera się w tej opinii? Nie wiem, bo filmu jeszcze nie widziałam, więc do wypowiedzi współpasażera ustosunkować się nie mogę, ale zachowałam ją w pamięci jako element sytuacyjnej anegdoty.
Po raz kolejny okazało się, że kino to temat uniwersalny i mimo wszystko bezpieczny. Bezpieczny, bo nieco oswojony, dający się ubrać w słowa, rozłożyć na czynniki pierwsze, przeanalizować, zinterpretować, zakomunikować, przeżyć indywidualnie i zbiorowo. Jest jeszcze kilka takich obszarów, po których chętnie podróżuję: literatura, sztuki wizualne, media, nauka. Ale jest też obszar, którego opisać nie potrafię i nie chcę, wobec którego powściągam analityczne skłonności, do którego semantyczne kategorie nijak nie przystają i to właśnie z tego powodu zapewne nie zagoszczę w roli recenzentki w dziale muzycznym.
Gdy pracowałam z młodzieżą licealną, drogą przez mękę były dla mnie zajęcia poświęcone fonii w kulturze. Bo jak opowiadać o czymś, co nie daje się łatwo ubrać w rzeczowniki, przymiotniki, przysłówki? Ograniczałam ten etap kształcenia do granic możliwości, oddając pałeczkę uczniom, którzy z kolei chętnie dzielili się swoimi doświadczeniami. Specjalnie mnie to nie dziwiło, gdyż na tym stadium budowania tożsamości muzyka stanowi istotny (o ile nie najistotniejszy) składnik samoidentyfikacji, ale wartość merytoryczna tych lekcji była znikoma i ograniczała się do refleksji z gatunku „co się komu podoba”, nie zahaczała nawet o odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.
Przyznaję – to co trafia w głąb mojego ucha i potrafi skutecznie rozedrgać błonę bębenkową, buduje dość osobliwe terytorium. Jest to sfera doświadczeń równie osobistych jak te, które rozgrywają się za drzwiami sypialni i nie jest to jedyna „pościelowa” analogia. W jednym i w drugim przypadku, choć emocje pozostają indywidualne, to lepiej smakują przeżywane w umiejętnie wyselekcjonowanym towarzystwie. Takim, którego błona bębenkowa drga w podobnym rytmie i z tego względu nie wymaga dodatkowych komentarzy, przez co też skutecznie wymyka się natrętnej artykulacji.
Czasami jednak pojawia się pytanie: „a może warto by było spróbować w pojedynkę?”. Tak sobie myślę, gdy już zrezygnowałam z pójścia na występ Soap&Skin. Bo niby dlaczego do kina bez problemu mogę wybrać się sama, a na koncert już nie? Chociaż z drugiej strony zadowolę się płynącymi wprost do mojego ucha dźwiękami w formacie mp3… Jak to jest z tą muzyką?
W słowie wstępnym do wydanej niedawno biografii Zygmunta Kałużyńskiego (Pół życia w ciemności) Tomasz Raczek konstatuje zaczepnie – „Muzykę ochraniał najskrzętniej. Prawie nigdy o niej nie pisał, a przecież do życia potrzebował jej bezwzględnie. Słuchał godzinami, zamykając oczy (…). Muzyka w jego domu-pracowni brzmiała zawsze: głośno, gdy trzeba było słuchać forte, i cicho, gdy gubiła się w diminuendach. (…) Nie wiedzieli tego Państwo o Zygmuncie Kałużyńskim? Pewnie nie – bo on tego nie chciał”.
Doskonale to rozumiem. To była jego przestrzeń intymna.
Tekst: Iwona Stachowska
piątek, 26 kwietnia 2013
B.I.B., czyli Czarne Jest Piękne
Na projekt Black Is Beutiful Kanadyjczyka Allistera Lee trafiam przypadkiem i od razu docierają do mnie pozytywne wibracje. Przypadkiem, bo chociaż używam czarnego markera tu i ówdzie, nie mogę nazwać siebie w tej kwestii pasjonatką. Sprawa ma się inaczej dla Lee, który z tematu czarnego markera uczynił życiowe przedsięwzięcie.
Projekt istnieje od ponad dekady, a powstał
całkiem naturalnie. W pudełku po butach służącym za przybornik zebrało się
nagle uderzająco dużo czarnych markerów. Allister zaczął powiększać i
katalogować zbiór, przenosząc go na blog w postaci rysunków poszczególnych
pisaków. „Czarny marker jest wszechstronnie użyteczny, niedrogi i szeroko
dostępny, jest też czymś, czego używam na porządku dziennym w procesie
tworzenia – do szkicowania, robienia notatek, wykończenia prac. Dla mnie
idealny przedmiot do zbierania”. Wydawałoby się, że to pomysł z pogranicza
obsesji, na dodatek mało odkrywczy. Jednak, obok samej kolekcji przedmiotów,
temat czarnego pisaka swobodnie rozwija się na pograniczu sztuki, designu,
grafiki i komiksu.
Po pierwsze więc: rośnie baza danych o
czarnych markerach całego świata, zdobytych w sklepach papierniczych i
artystycznych, na ebayu, na
targowiskach i od znajomych. Tu trzeba zwrócić uwagę na dbałość, z jaką każdy
marker w kolekcji opatrzony jest kompletem zdjęć naturalnej wielkości oraz
uwagami, co do sposobu jego użytkowania. Wizualnie wygląda to nowocześnie,
elegancko i przejrzyście, jak na rasowego grafika przystało: białe tło,
wyraziste kontury flamastrów i oszczędny tekst pisany ładną czcionką. Katalog
umożliwia szukanie alfabetyczne lub według słów kluczowych, są też kategorie
obejmujące stare markery o wartości muzealnej oraz podróbki znanych marek.
Czarno na białym przemówi to do profesjonalnych użytkowników czarnego markera,
ale intuicyjna obsługa pozwala każdemu przygodnemu laikowi swobodnie wędrować
po zbiorze zdjęć.
To jednak nie koniec Black Is Beautiful, a właściwie to
dopiero początek. Krążąc po stronie projektu, bardzo szybko trafiamy na jego
kolejne odsłony. Najpierw świetny plakat „500 markers”, a więc 500 pisaków w
jednym ujęciu. I tu znów – niby nic, ale to ciekawy powrót do korzeni kolekcji.
W tym pomyśle marker jest równocześnie środkiem i celem, każdy element plakatu
został najpierw w ciągu kilku lat nakreślony odręcznie w naturalnej wielkości,
po czym z kolażu jednostkowych prac powstała całość. Prostota takiego manewru
ujmuje; w dobie wszechobecnej cyfrówki Lee popłynął tu pod prąd i sam uwiecznił
swoją kolekcję krok po kroku i to na najzwyklejszym szarym papierze. Po
plakacie trafiamy na grafiki, wśród których jest na przykład „czarne” ujęcie
komiksowych superbohaterek. Z grafik powstają dalej naklejki i projekty spodów
deskorolek, kupić można też T-shirty zakreślone czarnymi kreskami o różnych
grubościach. Całości dopełnia animacja kroczącego markera, upamiętniająca
założenie projektu. Składa się na nią 16 ręcznie rysowanych, ponumerowanych i
sygnowanych klatek, które również wystawione są na sprzedaż.
Black
Is Beautiful powstał prozaicznie, ale cały czas się
rozwija dzięki elastycznej kreatywności młodego artysty. „Uncapped” – „odkryty”,
czyli całkiem nowa zakładka w projekcie, co miesiąc przedstawia wywiad
przeprowadzony z innym profesjonalnym użytkownikiem czarnego markera. Jak mówi
Allister: „łączy to kropki pomiędzy ludźmi i ich sposobem na użycie czarnego
markera w życiu codziennym”.
Dziś w kolekcji jest 141 markerów, 9
kolejnych zasila zbiór każdego tygodnia. Taka determinacja i pasja dają pewność, że zgromadzone dotychczas 750 pisaków trafi
kolejno na listę Black is Beautiful.
Przy takim tempie starczy to zaledwie na kolejny rok, ale czarny marker Allistera
Lee żyje już dziś własnym – i to całkiem barwnym życiem. Nie wiadomo, co dokładnie z projektu jeszcze
wyniknie, ale to właśnie stanowi o sensie tej kreatywnej przygody. To
niewątpliwie historia obsesji, ale jakże łagodnej i zaprzężonej do twórczych
celów. We wciąż rosnącym, międzynarodowym zbiorze czarnych flamastrów widać
pomysłowego młodego artystę, robiącego coś z niczego, całkowicie po swojemu i w
godny podziwu sposób. Zainspirowana takim przykładem, inaczej teraz spoglądam
na własne małe kolekcje niczego ważnego, a gdy znów wpadnie mi w ręce czarny
marker, na pewno sprawdzę czy Allister Lee już taki ma na swojej liście.
Tekst: Karolina Wiśniewska
środa, 24 kwietnia 2013
KONKRETNIE, CZYLI BETON
Były czasy, że doświadczenia z wielkopłytową architekturą skutecznie wyleczyły designerów z szukania w betonie wartości estetycznych. I chociaż architektura miejska siłą rzeczy nigdy z betonem całkowicie nie zerwała, to jednak bezdusznie utylitarny charakter tego materiału wymazał go przez chwilę z projektowania użytkowego przedmiotów. Jest to jednak produkt z różnych względów doskonały: tani i wytrzymały, wodo- i ognioodporny, idealny jako szkielet, wizualnie neutralny. Dobrej jakości beton jest niewrażliwy na warunki pogodowe, łatwy w konserwacji, a przede wszystkim bardzo łatwo kształtowalny. Dziś w projektowaniu niewielkich betonowych elementów odchodzi się też od wzmacniania konstrukcji metalem. Zastępuje go wówczas włókno węglowe, co znacznie redukuje wagę wykonanych z betonu przedmiotów. Chociaż w Polskim designie z betonem obchodzimy się wciąż ostrożnie, nowoczesna architektura oraz wzornictwo w Europie i na świecie korzystają z betonu chętnie, dając dobry przykład zarówno w ujęciu typowo użytkowym, jak i dekoratorskim.
Chociaż płynny beton może przyjąć niemalże dowolny kształt, jego industrialna estetyka – po części z racji odwiecznie przypisanej mu funkcji – wciąż najlepiej zgrywa się z prostymi bryłami geometrycznymi. Rozliczne transformacje betonu są zazwyczaj utrzymane w duchu wyrachowanej prostoty, coraz częściej jednak ktoś rzuca wyzwanie kanciastej oczywistości betonowej bryły. Powstają wówczas kształty nietypowe dla betonu u samych podstaw: obłe, krągłe, a nawet po prostu miękkie. W związku z tym pomysły na wykorzystanie betonu również przechodzą wielki renesans. Powstają betonowe meble, betonowa rzeźba, betonowa tkanina, przeróżne przedmioty i części przedmiotów, gdzie jeszcze niedawno tani, zimny i szary beton nie miał prawa logicznie zaistnieć. Oto kilka takich designerskich niespodzianek.
Lavazza zaskoczyła designerski rynek wypuszczając betonowy ekspres do kawy Lavazza Solo. Maszyna, zaprojektowana przez Shmuela Linskiego (www.linskidesign.com), została perfekcyjnie wpisana w stylistykę materiału poprzez wybitne okrojenie z ozdób. Mechanizm ukryty jest tu w zaokrąglonej nowocześnie bryle betonu, a dwa tylko przyciski na fasadzie urządzenia mogą nam zrobić odpowiednio espresso małe i espresso duże; żadnych regulacji, kombinacji i bajerowania. Do tego kropka nad „i”, a więc miejsce na jedną tylko filiżankę. Praktyczność projektu można dyskutować – wiadomo, że z uwagi na ciężar i porowatość nie jest to najlepsza kuchenna alternatywa, lecz mimo to robi bardzo świeże wrażenie.
Podobnie rzecz się ma z wazonem Weight Vase. Przedmiot jest ogólnie ciekawy, bo młoda projektantka Decha Archajnanun dokonała tu genialnego odcięcia od siebie dwóch podstawowych funkcji, idealnie zachowując przy tym ich wzajemną komunikację. Funkcję stabilności i utrzymania wody przejął surowy betonowy blok, podczas gdy stalowy pręt zwieńczony obręczą zapewnia piękną prezencję każdej ilości kwiatów. Chociaż beton i metal nie uwolnią się od klasycznego skojarzenia z niechlubnym „żelbetem”, ten projekt stanowi jego wyrafinowaną redefinicję. Stabilna konstrukcja nie przeciąża całości, a stalowy pręt kreśli kontur w powietrzu, dając nieodparte wrażenie przejrzystości, o tyle fajniejszej niż szklana, że całkowicie prawdziwej.
Trzeba przyznać, że idea betonowej rzeźby też zaskakuje. Po pierwsze, oczywiście materiał, ani szlachetny, ani wymagający kunsztownych umiejętności obróbki, a jednak wspaniale wykorzystany do celów artystycznych. Stalowy szkielet otrzymuje tu intensywny, prosty kolor i nieregularny, kanciasty kształt. Beton natomiast niczego nie udaje, jest zimny i ciężki, bo taki właśnie ma być. Mówię tu o Measures autorstwa Fabrice Le Nezet (www.fabricelenezet.com), a więc serii konstrukcji, w których, jak sam mówi, chce zmaterializować pojęcie ciężaru i sprawić, by siły naprężenia i wytrzymałości stały się wizualnie namacalne. Wrażenie dynamiki jest przeogromne: patrzę na betonowe bloki ujęte w stalową sieć i widzę przedmioty wiszące na włosku. Nieruchomość odgrywa rolę zwolnionej klatki, beton jest coraz cięższy, a metal wydłuża się niewiarygodnie. Chwilę trwa zanim przyzwyczajam się do myśli, że jednak nie pęknie.
Na koniec Concrete Canvas, okrzyknięty materiałem roku 2009 (concretecanvas.co.uk). Równy, gruby splot daje betonowej „tkaninie” idealny rys i wrażenie miękkości. Niemożliwej bardziej, niż niewiarygodnej, bo przecież to w końcu beton, a raczej warstwy PCV i płótna pokryte betonowym pyłem. Materiał da się swobodnie formować, ale wkrótce potem stwardnieje pod wpływem wilgoci zawartej w powietrzu i przyjmie standardowe betonowe właściwości, zachowując przy tym strukturę tkaniny wraz z jej fałdami, zagięciami i splotem. To pomysł przełomowy i niesamowicie użyteczny, szczególnie w sytuacjach awaryjnych. Po katastrofie naturalnej można szybko zbudować z niego wodoodporne schronienia, można też jedną wstęgą położyć ścieżkę przez grząski teren. Designer Florian Schmid poszedł tu o krok dalej i zaprosił Concrete Canvas do wnętrza. Jego wielokrotnie nominowany i nagradzany projekt Stitching Concrete, to meble szyte z betonowej tkaniny grubym, kolorowym, po domowemu niedbałym ściegiem. Prześmiewcze, bo w rzeczywistości ostatecznie twarde i ciężkie, sprawiają wrażenie miękkiego braku stabilności, niemalże bylejakości. Kolor znów daje głośny akcent. Mamy tu więc grę kontrastów: miękkie i twarde, solidne i chwiejne, kolorowe i szare, a wszystko to w jednej i tej samej rzeczy.
Te zaskakujące przedmioty to jedynie próbka możliwości, wierzchołek betonowej góry. Chociaż dla niektórych wciąż brzmi jak echo socrealizmu, beton jest dziś raczej manifestem ponadczasowego designu, a upodobanie najprostszych form oraz wiecznie modny kolor uczyniły z niego materiał kultowy. Co ciekawe, zachowanie wartości unikatowych jest w beton wpisane na stałe nie mniej niż jego naturalna szarość, bo przecież naturalnie powstałe drobne wady odlewu decydują o wyjątkowym charakterze każdego przedmiotu. To niemalże okcydentalna reprezentacja japońskiego konceptu „wabi”, idea poszukiwanej, drobnej wady podkreślającej paradoksalnie ideał. Dopiero z niej wynika wyjątkowość, a więc też ostateczna doskonałość całości.
Tekst: Karolina Wiśniewska
Chociaż płynny beton może przyjąć niemalże dowolny kształt, jego industrialna estetyka – po części z racji odwiecznie przypisanej mu funkcji – wciąż najlepiej zgrywa się z prostymi bryłami geometrycznymi. Rozliczne transformacje betonu są zazwyczaj utrzymane w duchu wyrachowanej prostoty, coraz częściej jednak ktoś rzuca wyzwanie kanciastej oczywistości betonowej bryły. Powstają wówczas kształty nietypowe dla betonu u samych podstaw: obłe, krągłe, a nawet po prostu miękkie. W związku z tym pomysły na wykorzystanie betonu również przechodzą wielki renesans. Powstają betonowe meble, betonowa rzeźba, betonowa tkanina, przeróżne przedmioty i części przedmiotów, gdzie jeszcze niedawno tani, zimny i szary beton nie miał prawa logicznie zaistnieć. Oto kilka takich designerskich niespodzianek.
Lavazza zaskoczyła designerski rynek wypuszczając betonowy ekspres do kawy Lavazza Solo. Maszyna, zaprojektowana przez Shmuela Linskiego (www.linskidesign.com), została perfekcyjnie wpisana w stylistykę materiału poprzez wybitne okrojenie z ozdób. Mechanizm ukryty jest tu w zaokrąglonej nowocześnie bryle betonu, a dwa tylko przyciski na fasadzie urządzenia mogą nam zrobić odpowiednio espresso małe i espresso duże; żadnych regulacji, kombinacji i bajerowania. Do tego kropka nad „i”, a więc miejsce na jedną tylko filiżankę. Praktyczność projektu można dyskutować – wiadomo, że z uwagi na ciężar i porowatość nie jest to najlepsza kuchenna alternatywa, lecz mimo to robi bardzo świeże wrażenie.
Podobnie rzecz się ma z wazonem Weight Vase. Przedmiot jest ogólnie ciekawy, bo młoda projektantka Decha Archajnanun dokonała tu genialnego odcięcia od siebie dwóch podstawowych funkcji, idealnie zachowując przy tym ich wzajemną komunikację. Funkcję stabilności i utrzymania wody przejął surowy betonowy blok, podczas gdy stalowy pręt zwieńczony obręczą zapewnia piękną prezencję każdej ilości kwiatów. Chociaż beton i metal nie uwolnią się od klasycznego skojarzenia z niechlubnym „żelbetem”, ten projekt stanowi jego wyrafinowaną redefinicję. Stabilna konstrukcja nie przeciąża całości, a stalowy pręt kreśli kontur w powietrzu, dając nieodparte wrażenie przejrzystości, o tyle fajniejszej niż szklana, że całkowicie prawdziwej.
Trzeba przyznać, że idea betonowej rzeźby też zaskakuje. Po pierwsze, oczywiście materiał, ani szlachetny, ani wymagający kunsztownych umiejętności obróbki, a jednak wspaniale wykorzystany do celów artystycznych. Stalowy szkielet otrzymuje tu intensywny, prosty kolor i nieregularny, kanciasty kształt. Beton natomiast niczego nie udaje, jest zimny i ciężki, bo taki właśnie ma być. Mówię tu o Measures autorstwa Fabrice Le Nezet (www.fabricelenezet.com), a więc serii konstrukcji, w których, jak sam mówi, chce zmaterializować pojęcie ciężaru i sprawić, by siły naprężenia i wytrzymałości stały się wizualnie namacalne. Wrażenie dynamiki jest przeogromne: patrzę na betonowe bloki ujęte w stalową sieć i widzę przedmioty wiszące na włosku. Nieruchomość odgrywa rolę zwolnionej klatki, beton jest coraz cięższy, a metal wydłuża się niewiarygodnie. Chwilę trwa zanim przyzwyczajam się do myśli, że jednak nie pęknie.
Na koniec Concrete Canvas, okrzyknięty materiałem roku 2009 (concretecanvas.co.uk). Równy, gruby splot daje betonowej „tkaninie” idealny rys i wrażenie miękkości. Niemożliwej bardziej, niż niewiarygodnej, bo przecież to w końcu beton, a raczej warstwy PCV i płótna pokryte betonowym pyłem. Materiał da się swobodnie formować, ale wkrótce potem stwardnieje pod wpływem wilgoci zawartej w powietrzu i przyjmie standardowe betonowe właściwości, zachowując przy tym strukturę tkaniny wraz z jej fałdami, zagięciami i splotem. To pomysł przełomowy i niesamowicie użyteczny, szczególnie w sytuacjach awaryjnych. Po katastrofie naturalnej można szybko zbudować z niego wodoodporne schronienia, można też jedną wstęgą położyć ścieżkę przez grząski teren. Designer Florian Schmid poszedł tu o krok dalej i zaprosił Concrete Canvas do wnętrza. Jego wielokrotnie nominowany i nagradzany projekt Stitching Concrete, to meble szyte z betonowej tkaniny grubym, kolorowym, po domowemu niedbałym ściegiem. Prześmiewcze, bo w rzeczywistości ostatecznie twarde i ciężkie, sprawiają wrażenie miękkiego braku stabilności, niemalże bylejakości. Kolor znów daje głośny akcent. Mamy tu więc grę kontrastów: miękkie i twarde, solidne i chwiejne, kolorowe i szare, a wszystko to w jednej i tej samej rzeczy.
![]() |
via: Dezeen |
![]() |
via: Dezeen |
Te zaskakujące przedmioty to jedynie próbka możliwości, wierzchołek betonowej góry. Chociaż dla niektórych wciąż brzmi jak echo socrealizmu, beton jest dziś raczej manifestem ponadczasowego designu, a upodobanie najprostszych form oraz wiecznie modny kolor uczyniły z niego materiał kultowy. Co ciekawe, zachowanie wartości unikatowych jest w beton wpisane na stałe nie mniej niż jego naturalna szarość, bo przecież naturalnie powstałe drobne wady odlewu decydują o wyjątkowym charakterze każdego przedmiotu. To niemalże okcydentalna reprezentacja japońskiego konceptu „wabi”, idea poszukiwanej, drobnej wady podkreślającej paradoksalnie ideał. Dopiero z niej wynika wyjątkowość, a więc też ostateczna doskonałość całości.
Tekst: Karolina Wiśniewska
Zgrzyty i trzaski...
Pogoda nas nie rozpieszcza, wiosna chyba jedzie do Polski pociągiem wg rozkładu Kolei Śląskich, a w efekcie alergikom kalendarze nawalają … Słyszy się ciągle, że te jak i wiele innych „zgrzytów” mających wydźwięk w naszej rzeczywistości irytuje i demotywuje do jakiegokolwiek kreatywnego działania. Czy jest tak w rzeczywistości?
Z racji swojej profesji – wyuczonego sceptyka i kontestatora – zaczynam kwietniowe wydanie pod okładką pytaniem, na które pokrótce postaram się odpowiedzieć. Wraz z nadejściem kalendarzowej wiosny klimat faktycznie nie wprawiał nas w pozytywny nastój. Ale nie bądźmy nudni coś w tej zlodowaciałej aurze zaczęło przedzierać się i ostatecznie metaforyczny lód zaczął trzaskać! Komiks w tym roku kwitnie a zapowiada się, że owoce tego stanu będą liczne. Świadczą o tym udane jak i zapowiadane imprezy, liczne wydawnictwa znanych jak i nowych na naszym rynku autorów.
Przejdę do rzeczy jedną z pierwszych imprez komiksowych w ostatnich dniach była Bydgoska Sobota z Komiksem 2013 (23. marca), gdzie gościli m.in. Tomasz Samojlik, Tony Sandoval (z premierowym komiksem Doomboy, Timof i cisi wspólnicy 2013), ekipa reaktywowanej Awantury 2.0, Daniel Grzeszkiewicz i Dariusz Cybulski. Można było wsłuchać się w dyskusję wydawców na temat najbliższych planów wydawniczych (Centrala, Wydawnictwo komiksowe, Timof i cisi wspólnicy0 oraz uczestniczyć w warsztatach (prowadzonych przez Tomasza Samojlika. W kolejnym wydaniu pod okładką będą mogli zapoznać się Państwo z wyczerpującą relacją przygotowaną przez Dawida Śmigielskiego.
Kolejnym istotnym wydarzeniem był Krakowski Festiwal Komiksu (24-25 marca), gdzie także gościł Tony Sandoval (w ramach Tour de Sandoval). W tym samym czasie nałożyła się równie istotna dla świata komiksowego impreza – znacznie większa i z dłuższą tradycją, a mianowicie poznański Pyrkon (22-24 marca).
Co do pozycji wydanych w ostatnim czasie to fanów Batmana uszczęśliwiono faktem wydania pierwszego tomu Trybunału Sów (Nowe DC, Egmont 2013), jak i licznymi planami druki pozostałych tytułów z Nowego Uniwersum DC. Wielbicieli Hellboya zadowolił kolejny tom przygód „dziecka” Mignoli pt. Lichwiarz i inne opowieści, rysowany m.in. przez legendarnego Richarda Corbena (Egmont 2013). Do pozostałych rewelacji należą zapowiadane i faktycznie rozpoczęte wiosenne promocje u różnych wydawców i sprzedawców. Do najbardziej interesujących pozycji ostatniego okresu można zaliczyć dwa tytułu: Doomboy wspomnianego Tony’ego Sandovala i Norka Zagłady Tomasza Samojlika (Kultura Gniewu 2013). W następnych miesiącach postaramy się przybliżyć wyżej wymienione pozycje jak i ich twórców.
Natomiast redakcja ekipy pod okładką ma także wiele do zaoferowania. Gościem numeru jest Dariusz Pała Palinowski, legendarny twórca pierwszego undergroundowego zinu Zakazany Owoc. W tym wydaniu pierwszy raz przekazujemy Państwu relacja z imprezy komiksowej, a mianowicie London Super Comic Convention 2013 autorstwa Adama Blicharskiego. Następnie Adam Krupa przybliży sylwetkę klasycznej postaci komiksowej Vampirelli oraz jej twórców. Do nowości należy także felieton krytyczny autorstwa Dawida Śmigielskiego traktujący o losach kioskowych Gwiezdnych Wojen. Sekcje recenzji tradycyjnie prowadzi wytrwale Szymon Gumienik. Prezentuje w dwóch odsłonach komiks: poważnej – recenzując znakomite dzieło gatunku graphic novel Niedźwiedź, kot i królik Michała i Marii Rostockich (Kultura Gniewu, 2013); oraz zabawnej – bawiąc się przy lekturze Człowieka Paroovki Marka Lachowicza i Tomasza „TFJK” Kuczmy (Kultura Gniewu 2012).
Gościem kwietniowej odsłony Pod okładkowego komiksu jest Ojciec Rene, niezależny scenarzysta i rysownik licznych prac i autorskich zinów (Rozwolnienie jaźni, Sucker: Dildo of destany, Rogal: Wydupczona Czarodziejka) oraz poeta. Specjalnie dla Menażerii prezentujemy kilka jego ilustracji. A wszystko w wulgarnym duchu, którym nie pogardziłby sam „Pała”.
Życzymy miłej lektury!
wtorek, 23 kwietnia 2013
Jak kubek gorącego mleka z miodem
Tegoroczny
festiwal jazzowy w Od Nowie był o tyle wyjątkowy, że po raz pierwszy mógł
wybrzmieć w jej nowo wybudowanej części; o tyle był zwyczajny, że coś muzycznie
bardzo przewidywalnego dominowało i nawet opisy na stronie klubu świadczą bardziej
o nabożnym traktowaniu ciągłości i tradycji niestarego przecież festiwalu, niż
o chęci usatysfakcjonowania głodnego dobrej muzyki fana jazzu. Należę (autorzy tekstu
są dwaj, ale każdy z nich mógłby spokojnie podpisać się obiema rękoma pod
całością wyrażanych opinii, więc nie komplikujmy sobie życia liczbą mnogą) do
tych odbiorców jazzu, którzy traktują go jak powietrze - nawet gdy lichej
jakości, oddychać trzeba, bo organizm się tego domaga.
Organizm
został nasycony, bo aż cztery dni – tak jest od czasów dziesiątego festiwalu –
ale wyższe potrzeby estetyczne nieco rzadziej bywały w pełni zaspokojone. Z
drugiej strony, trzeba jasno i wyraźnie podkreślić, że nie było żadnego
rzucającego się w oczy słabego punktu.
Muzyka
dość często skręcała w stronę przeciwną ortodoksji.Słychać było rytmy latynoamerykańskie,
ethno jazz, muzykę świata, ale to chyba nie zarzut – sam jazz przecież ulepiony
został z pozornie niepasujących do siebie elementów i wciąż żyje nam między
innymi właśnie dzięki próbom muzycznego dialogu z obszarami oddalonymi od Nowego
Orleanu nawet o tysiące mil. O tyle jest to ciekawe dla miłośnika jazzu, o ile
nie ociera się o banał, nie razi ostrożnością, nie czuje się atmosfery czysto
kawiarnianej. Niestety, czuło się parę razy coś takiego na tegorocznym jazzie w
Od Nowie. Choć i tego z przyjemnością można było posłuchać, a niemal za każdym
razem w nagrodę za cierpliwość dostawało się jakiś poruszający moment
zaskoczenia, czy to w postaci całego utworu, czy jego fragmentu, czy rewelacyjnego
sola.
Dobry
występ yassowego kwartetu A-Kinetonna samym początku festiwalu. Dobry, choć
nieprzekonujący mnie w pełni koncert Kwintetu Zbigniewa Namysłowskiego - z
rewelacyjnym czarodziejem fortepianu Sławkiem Jaskułke. Szkoda, że tak go mało
i głównie w tle – wszak to zdecydowanie najlepszy pianista festiwalu! Po ethnojazzowym,
rozgrzewającym i pobudzającym wyobraźnię PGR – LatinFire! można było wrócić na
łono tradycji i nasycić się muzyką Eryk Kulm International Quartet z piątym na
dokładkę Piotrem Wojtasikiem. Słychać było, że każdy z muzyków zespołu jest
indywidualnością wysokiej rangi, a wspólne granie w takiej konstelacji również
daje wyśmienity efekt. Pierwsze moje spełnienie, jako słuchacza festiwalu.
Brawa!
Drugie
spełnienie i brawa dla grupy Fumanek, czyli Mamadou Dioufa, Włodzimierza
Kiniorskiego i Tadeusza Sudnika. Znowu muzyka uciekająca od ortodoksji, za to z jaką klasą! Genialne elektroniczne popisy Sudnika!
Zespołowi
towarzyszyła na scenie płaskorzeźba autorstwa Jacka Wudarczyka. Stanowiła ona
niejako zapowiedź tego, co za moment przetoczyło się przez scenę i ekran.
Widowisko audiowizualne Marka Stryszowskiego Ananke miało w sobie coś ujmującego nieraz i przekonującego, ale
momentami tak mocno parło w stronę ewidentnego kiczu, że przed katastrofą
ratowało je tylko to, co najistotniejsze, czyli ciekawa warstwa muzyczna.
Ballister
był najjaśniejszym punktem festiwalu. Muzyka mocno improwizowana, noise'owa,
nieprzekombinowana i nieprostacka. Perkusista Paal Nilssen-Love tworzył
solidną podstawę, saksofonista Dave Rempis grał w dobrym freejazzowym
stylu, wiolonczelista Fred Lonberg-Holm dodawał chropowatości, używał
przesterów, zapętleń. Było głośno. Publiczność generalnie zdzierżyła Ballistera,
część wyszła, część się przemęczyła (słyszałem komentarze, że generalnie było
warto, że trochę to dziwne, ale ciekawe, "jak Penderecki",
"Warszawska Jesień na Jazzowo"), a części zwyczajnie się podobało -
żywe reakcje, brawa za ciekawe solo, był bis.
Urbaniak
grał ładnie. Fajnie brzmiały organy Hammonda (przy zastrzeżeniu, że brzmienie
ogólnie było takie sobie). Urbaniak podobał się publiczności - dużo ludzi, dużo
braw, nawet klaskanie w rytm muzyki.Wieczór sobotni był kontrastowy muzycznie i
społecznie. Społecznie - bywalcy imprez, na których „się bywa” i fani. Muzycznie
-free i fusion. Dla mnie zbyt kontrastowo; jak się wczułem w Ballistera, to dla
Urbaniaka serca już nie miałem (pewnie i w odwrotną stronę to działa).
Duża
sala (ostatni wieczór festiwalu wybrzmiał zamiejscowo w Auli UMK) nie sprzyja zazwyczaj
takim zespołom jak Ballister, a wychodzi na dobre rozrywkowemu Urbaniakowi,lecz
tym razem było chyba inaczej. Ballister brzmiał bardziej przejrzyście, dynamiczniej
i głośniej, Urbaniak tak sobie, bez werwy, czasami wszystko się zlewało. I Ballister,
i Urbaniak bardzo profesjonalni, tyle że Ballister to była całość, synteza, a w
zespole Urbaniaka muzycy grali „razem”, lecz nie tworzyli „jedności”, czasami jakby
trochę każdy z osobna. Miało niby być groove'owo, ale ja tego nie czułem…
Powinno
być to tak parami zestawione: 3. Dzień estiwalu - Fumanek i Ballister, 4.dzień-
Namysłowski i Urbaniak.
Tekst:
Wojciech Włoch, Marek Rozpłoch
Ilustracje:
Andrzej Kilanowski
Jazz
Od Nowa Festival
20-23
lutego 2013
Akademickie
Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”
niedziela, 21 kwietnia 2013
Jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami
Po koncercie z okazji 15-lecia i po promocji książki - z
Markiem Styczyńskim z Karpat Magicznych rozmawia Krzysiek Joczyn
Wydaliście właśnie książkę, Vaggi Varri: W tundrze
samów, w której opowiadacie o swoich trekkingowych
wyprawach w rejony tundry. Jej promocję połączyliście ze swoimi koncertami. W
jaki sposób treść książki powiązana jest z muzyką, którą gracie?
MS: Warto podkreślić, że to już czwarta nasza książka, która
jest w pewnym sensie dogłębną dokumentacją tego, co robimy w muzyce. Pierwsza,
o jakiej myślę, to oczywiście Ucho jaka.
(chodzi o: Ucho jaka. Muzyczne podróże od Katmandu do Santa Fe,
Bezdroża, Kraków 2003, przyp.red.) Jest to relacja z naszej muzycznej
działalności, której początek ma miejsce jeszcze przed powstaniem Karpat
Magicznych, a koniec opisanego etapu wypada na naszą pierwszą trasę po Stanach
Zjednoczonych w 2001 roku. Druga książka to mój Zielnik Podróżny. (chodzi o: Zielnik
podróżny. Rośliny w tradycji Karpat i Bałkanów, Ruthenus, Krosno 2012,
przyp. red.) Książka mówi głównie o roślinach karpackich i bałkańskich, ale
także o naszych podróżach i w tym wypadku istnieje wyraźne powiązanie z naszym
sposobem na poszukiwanie inspiracji lub odpowiedzi na pojawiające się pytania. Z
tego samego roku co Zielnik...
pochodzą napisane przez Anię Rubieże Kultury Popularnej. (chodzi o: Rubieże
kultury popularnej. Popkultura w świecie przepływów, Arsenał, Poznań 2012,
przyp. red.) Spośród wielu poruszanych w niej tematów, najistotniejsze dla
naszej muzyki są zjawiska: neoszamanizmu , world
music i kultury slow. W książce
wyraźnie artykułowane są przesłanki i źródła naszych krytycznych stanowisk
wobec niektórych przejawów tych zjawisk. Wyjaśniamy w ten sposób, dlaczego
pewnych rzeczy nie robimy lub ich unikamy. Czwarta książka to właśnie Vággi Várri. (chodzi o: Vággi Várri.
W tundrze Samów, Alter, Kraków 2013, przyp.red.) Jest to następny etap,
ponieważ wchodzimy obecnie w nowy projekt o nazwie Noise to Silence.
Projekt ten jest pochodną fascynacji północną Skandynawią i kulturą Samów, ale
nie rozumianą dosłownie jako próba grania samskiej muzyki, a raczej jako próba
uobecniania tego specyficznego stanu ducha, jaki daje nam tundra i pozaludzka,
żywa przestrzeń.
Czy to osobny projekt?
MS: W zamyśle osobny. Jesteśmy raczej za ewolucją niż
rewolucją. Nie kończymy projektu Karpaty Magiczne. Weszliśmy nawet w ciekawą
sesje nagraniową z naszym przyjacielem ze Słowacji. Pierwszy raz sięgniemy po
niepublikowane stare pieśni rusińskie czy karpackie. Wcześniej wzbranialiśmy
się przed takimi inicjatywami, ale odkryliśmy coś dla siebie w tej starej
tradycji, którą poznajemy z pierwszej ręki i od odpowiednich ludzi. Wracając do
Vággi Várri, na poznawaniu kultury Samów zeszło nam sześć lat
bezpośrednich kontaktów i wiele lat wcześniejszych fascynacji. Może warto
przypomnieć, że na naszej pierwszej płycie wydanej pod szyldem Karpaty Magiczne
w 1999 roku (a nagranej w 1998r.) jest już utwór pod tytułem Joik
Urdego Wierchu, który pokazuje moją fascynację archaicznym stylem
wokalnym Samów i smutek po zniszczonej nagle kulturze Łemków. Książka pokazuje
zatem, że nasze obecne fascynacje tundrą i to co wobec tego robimy w naszej
muzyce, nie są powierzchowne. Staramy się zawsze wiedzieć, co i dlaczego robimy
w muzyce. Co ciekawe, książka nie była zaplanowana i nie była w ogóle naszym
pomysłem. To fantastyczna sprawa, jak z filmu amerykańskiego, kiedy przychodzi
wydawca i zamawia książkę. Nie czuliśmy się z początku gotowi, ale pojechawszy
po raz kolejny do tundry, do naszych przyjaciół Samów, nabraliśmy w końcu
pewności i zdecydowaliśmy się napisać tę relację. Wato dodać, że podczas
naszych wypraw, które opisujemy, zawsze prowadziliśmy również nagrania terenowe
i staraliśmy się dotrzeć do miejscowych instrumentów. Ze zgromadzonego w ten
sposób materiału ukazały się, jak do tej pory, trzy płyty. Wszystko to stanowi
ważną część bazy dla Noise to Silence. Ten projekt jednak oparty jest na
organicznej improwizacji i naszych doświadczeniach z sound artem, co zostało udokumentowane podczas tworzenia instalacji
z długich strun (18-22 m struny stalowe), użycia unikalnych generatorów dźwięku
oraz poszukiwania nowych instrumentów muzycznych w rodzaju daxophonów.
Skoro już o nagraniach terenowych mowa, swego czasu
nagraliście, choć nie bezpośrednio pod szyldem Karpat Magicznych, płytę Barycz, gdzie nagrania terenowe odegrały
ogromną rolę. Możecie coś więcej powiedzieć o tej płycie?
MS: Barycz
powstawała w bardzo specjalnych okolicznościach. Pomysł wziął się z Dolnośląskiej
Fundacji Ekorozwoju. Mamy tam przyjaciół, którzy zwrócili się do nas, czy nie
nagralibyśmy muzyki z głosami ptaków z doliny Baryczy. Środowiska ekologiczne
zgłaszają się do nas z takimi pomysłami pewnie dlatego, że my bardzo szanujemy
brzmienia przyrody i głosy zwierząt, które sami rejestrujemy lub wykorzystujemy
na płytach. Nie staramy się ich udziwniać i zniekształcać, a raczej traktujemy
je jak propozycje członków zespołu. Od Fundacji dostaliśmy fantastyczną
dokumentacje głosów ptaków – dziesiątki godzin nagrań. Samo przesłuchanie tego
materiału, znalezienie jakichś muzycznych elementów lub czegoś wyjątkowo
inspirującego zajęło nam mnóstwo czasu. To był trudny okres i płyta powstawała
w dość nerwowych okolicznościach. Wszystko trwało dosyć długo, więc
postanowiliśmy ostatecznie postawić na autentyczność i akustykę. Zagrać to, co
mieliśmy do zagrania i nie poświęcać za dużo czasu na miksowanie. Jest to więc
specyficzna płyta – teraz zrobilibyśmy ją zupełnie inaczej (przynajmniej część
utworów). Cieszy nas, że akcja, której częścią była płyta, odniosła sukces i
duże połacie doliny Baryczy zostało ochronione. Żałujemy natomiast, że płyta
nie funkcjonuje już właściwie w szerszym obiegu. Oprócz samych nagrań na płycie
były też inne materiały – być może produkcja płyty multimedialnej okazała się
za droga i Fundacja nie wróciła już do jej rozpowszechniania, ale możliwe, że
zrobimy to my. Płyta miała bardzo ładną okładkę. Pamiętam jeszcze jak
dyskutowaliśmy o okładce. Mnie wpadł pomysł, aby to było właśnie oko żaby, tyle
że miało być dużo większe niż jest ostatecznie. Na tej płycie zastosowaliśmy
też po raz pierwszy napis „słuchać cicho i z użyciem słuchawek”. Nie był to
slogan reklamowy, a jedynie podsumowanie naszych doświadczeń po wielokrotnym
odsłuchiwaniu gotowych nagrań. Nasze doświadczenia prawie zawsze stawiają nas
pod prąd panujących trendów, ale dawno zdecydowaliśmy, że będziemy doświadczali
i słuchali własnej intuicji, a nie tego, co modne.
Jak rozumieć termin ethnocore, którym się
posługujecie i którym tytułowaliście niektóre swoje płyty?
MS: Ethnocore to właściwie nie jest nasz oryginalny
pomysł. Po rozwiązaniu Atmana w 1998 roku, zastanawialiśmy się, jak zdefiniować
to, co chcemy robić w nowym projekcie: coś bardzo karpackiego, organicznie związanego
z karpacką przestrzenią, ale jednocześnie nie folklor czy folk. Chodziło nam o
istotny rdzeń „karpackości”, o coś podstawowego dla miejsc, z którymi jesteśmy
mocno związani. A ponieważ obracaliśmy się w towarzystwie bardziej
anglojęzycznym, padło ostatecznie na ethnocore. Zakładając Karpaty
Magiczne, chcieliśmy uniknąć brnięcia w stronę czegoś w rodzaju folk-rocka
i world music. Taka muzyka była w tamtym czasie bardzo popularna i
również Atman powoli zmierzał w tę stronę, ale ja i Ania mieliśmy zupełnie inne
plany. Długo zastanawialiśmy się, co naprawdę jest dla nas ważne. Atman to były
takie klimaty, jak pierwsze uwiedzenie wyprawami do Indii czy Nepalu. Bardzo
ważne rzeczy oczywiście, ale dla nas po pewnym czasie przyszła kolej na obranie
innego kierunku. Nie można paradować do końca życia w bawełnianych,
hipisowskich ciuszkach z Katmandu... Nie chcieliśmy też zamieniać naszej muzyki
na rodzaj cyrku z różnymi instrumentami czy tzw. muzycznej wyprawie dokoła
świata. Można być buddystą urodzonym w Karpatach, ale kreowanie się na look
bosego szalonego jogina z Himalajów, to jest nic innego jak udawanie i
dziecinada. Dlatego też, w pewnym momencie zadaliśmy sobie pytanie: „skąd
jesteśmy i o co nam chodzi?”. Oboje czujemy silny związek z Karpatami, z tą
przestrzenią, na którą składa się kultura, krajobraz, rośliny i zwierzęta,
twory geologiczne, smak i zapach, i karpacka melancholia – to właśnie wyraża
dla nas nazwa ethnocore. Nie chcemy grać folku, ale to, że nie chcemy go
grać, nie znaczy przecież, że nie możemy czerpać z tej wielowątkowej kultury i
jej źródeł. To tak jak wzornictwo skandynawskie, które czerpie m.in. z kultury
Samów, a nie jest folklorystyczne i dosłowne.
W jakiej kondycji jest wasza wytwórnia – World Flag
Records? Jakie macie plany z nią związane?
MS: Flaga Świata
to bardziej nasze archiwum i dokumentacja, a także instrument niezależności,
niż regularna wytwórnia muzyczna. Daliśmy w nazwie to „records” ze względu na
obiegi zachodnie, gdzie to słowo odnosi się równie dobrze do małych labeli, co do gigantów. My nigdy nie
mieliśmy zamiaru tworzyć wydawnictwa, które zajmowałoby się dystrybucją,
poszukiwaniami nowych ludzi, których można by nagrać i zarobić na nich górę
kasy czy tym podobnymi historiami. Obecnie uzbierało się ok. 40 płyt w naszej
labeli. Niektóre z nich przechodzą właśnie lifting – powstają nowe, odświeżone
okładki. Wszystko finansujemy sami. Dystrybucja jest bardzo mocno ograniczona,
ale z drugiej strony łatwo do nich dotrzeć i nie są drogie. Ostatnio wiele z
naszych płyt zaczyna być dostępnych w formatach cyfrowych i o ile udaje się
czasem śledzić ich rozprowadzanie, to można stwierdzić, że docierają wszędzie.
Niektóre tytuły powierzamy podobnym małym wydawnictwom w UK i USA, kiedyś we
Włoszech, Szwajcarii, Niemczech i Szwecji. Dziesięć lat temu mieliśmy swoje
płyty we wszystkich obiegach – empikach, księgarniach, itd. Wycofaliśmy się z
tego zupełnie, ponieważ nikt nie potrafi u nas sprzedawać takich płyt.
Sprzedawcy skupiają się raczej na nowościach wylansowanych przez telewizję. Jak
nie ma cię w telewizji, to nie ma sensu mieć płyt w sklepach. Nasi czarodzieje
handlu i szołbiznesu specjalizują się w „lansowaniu wylansowanych”, czyli
właściwie ich robota polega na przytulaniu się do sław i udawaniu, że coś
potrafią i na czymś się znają. Płyty sprzedajemy zazwyczaj po koncertach,
dzięki czemu panujemy nad tym i nie musimy się rozliczać z jakimś wydawcą,
który zazwyczaj, nawet po latach, ma pretensje, że nie został milionerem.
Dlatego możemy na przykład komuś płytę podarować. Warto też wspomnieć o jedynym
portalu, z jakim współpracujemy, czyli serpent.pl . Tam są prawie
wszystkie nasze płyty, również w formacie mp3 i w innych formatach cyfrowych.
Jeśli ktoś chce słuchać naszej muzyki, może słuchać jej za darmo, zanim
zdecyduje się poprzeć naszą działalność aktem zakupu płyty. Nigdy nie byliśmy
gorącymi zwolennikami praw autorskich w rodzaju „C w kółeczku”. Chcemy żeby
ludzie wiedzieli, ze to my jesteśmy autorami, ale nie będziemy nikogo
prześladować za to, że sobie skopiuje płytę. Płyta jako artefakt jest
drugorzędną sprawą, liczy się bardziej muzyka i samo wydawnictwo równie dobrze
opakowane może być w gazetę. My jesteśmy trochę oldschoolowcami i lubimy ładne
okładki, dlatego też przykładamy się do wizualnej strony naszych płyt. Ostatnio
wydawaliśmy materiał (pierwsze nagrania Noise
to Silence z Berlina) na kasecie magnetofonowej, a jednocześnie
udostępniliśmy go w Internecie bezpłatnie. Pewne rzeczy nie są dla wszystkich i
nikomu nie będziemy wmawiać, że jest inaczej.
A jak wspominacie współpracę z wydawnictwem OBUH?
MS: Współpraca z OBUH-em była wielowątkowa i bogata. Na
jednej z naszych płyt (Euscorpius
Carpaticus – przyp. red.) Wojcek (Wojcek Czern – przyp. red.) po prostu z
nami gra, wzbogacając naszą muzykę i nadaje jej ciekawego smaku. Bardzo cenimy
tę płytę. Sesja trwała trzy dni, a Wojcek miksował to później z pół roku. Jako
wydawca, bez udziału muzycznego, wydał trzy nasze płyty. My za to wydaliśmy,
niezauważoną niestety, płytę z koncertu w Lublinie, gdzie graliśmy właśnie
razem z Wojckiem. Tam są bardzo ciekawe wersje utworów, które znalazły się
później na Euscorpiusie. W ogóle
Wojcek był naszym producentem jeszcze za czasów Atmana. Płyta, która dała nam
stałe miejsce w obiegu zachodnim to Personal Forest (najlepsza, moim
zdaniem, płyta Atmana), co prawda była zrealizowana przez nas samodzielnie w
dobrym studiu w Krakowie, ale Wojcek pomagał nam w wydaniu jej na winylu w
Niemczech. To był spory i ważny krok. Płytę podchwycono później w Kalifornii,
poprzedziliśmy ją winylowym singlem i dzięki temu otworzyła się przed nami
droga do wielu interesujących środowisk. Nie pojechaliśmy tam dlatego, że pan
Minister Kultury podarował nam trochę kasy na promocję kultury polskiej, ale
zapracowaliśmy na ten obieg własną wyobraźnią, pracą i odwagą. W tych czasach
wspierał nas OBUH, który zaczynał być cenioną labelą. Nasza współpraca z OBUHem
jest więc odwieczna (śmiech). Z
drugiej strony, mamy bardzo różne spojrzenie na realizacje analogową. Nie wiem
czy realizacja analogowa przekładana na CD w komputerowym studiu ma jakikolwiek
sens, choć oczywiście nagrywanie na szerokiej taśmie jest wielką przyjemnością
i dobrą szkołą rzemiosła, bo pewnych rzeczy po prostu nie da się powtórzyć.
Fundamentalnie różnimy się, jeśli chodzi o dystrybucje, tj. kontakty z tzw.
Zachodem. Dla nas to konkretne osoby, które są albo interesujące i uczciwe albo
nie. Nie ma czegoś takiego jak jakieś wielkie „zachodnie” środowisko. Nie przeceniamy
tego obiegu, dlatego filozofia OBUHa, z tamtego czasu, nie w pełni nam
odpowiadała. Nie bardzo też rozumiemy to, co OBUH robi obecnie, choć pewnie nie
śledzimy tego zbyt uważnie. Dziwi nas mieszanie sław muzyki współczesnej z
Pendereckim na czele z jakimiś zespołami z zupełnie innej półki. W każdym razie
nie współpracujemy już kilka lat i pewnie nie nawiążmy współpracy ponownie, bo
właściwie nie ma takiej potrzeby. Kolejne powtórzenie sesji w analogowym studiu
jest dla nas mało atrakcyjne. Bardziej interesuje nas technika nagrywania w
warunkach „półstudyjnych”, nie całkiem na tzw. „setkę”, ale i nie w zamkniętym
studiu z możliwością nieskończonej ilości nakładek. Tak powstała nasza płyta Acousmatic
Psychogeography i tak powstanie nasza najbardziej „etniczna” płyta nagrana
w sesji z Michałem Smetanką i jego przyjaciółmi ze Słowacji.
Chciałbym zapytać o waszą duchowość...
MS: Jesteśmy buddystami. To jest obszar naszej praktyki
duchowej i skupionej na pracy z umysłem bardziej niż religijnej. Buddyzm to
bardzo specyficzna religia i styl życia – ma bardzo otwartą formę, jeśli chodzi
praktykowanie. Mimo że schronienia przyjmowaliśmy w obrębie innej szkoły,
blisko jest nam do istoty Zen – mniej filozofii i quasi religijnych rytuałów, a więcej spotkania twarzą w twarz z tym,
co jest naprawdę. W tundrze, choć to inna kultura, Zen obecne jest na każdym
kroku. Dla nas wyprawy w góry czy w ogóle w jakikolwiek obszar nieprzesycony
ludzką obecnością jest rodzajem praktyki duchowej. Ale oczywiście nie jesteśmy
tak uduchowieni, że każdy krok na nartach jest wielkim przeżyciem religijnym
kończącym się nirvaną (śmiech).
Co jest dla was ważniejsze, nagrywanie płyt czy
koncerty? W jednym z wywiadów mówicie, że
przede wszystkim koncerty, ale w innym wspominacie, że
np. taka atmosfera, jak podczas sesji w Sopatowcu, jest wyjątkowa.
MS: W Sopatowcu też była publiczność. To jest i tak, i tak.
Taki rodzaj pracy, w skupieniu, w studiu, gdy współpracujemy ze swoimi ulubionymi
realizatorami dźwięku, to jest coś, czego się nie da uzyskać na koncercie. Z
drugiej strony – jesteśmy strasznie koncertowymi zwierzętami (śmiech). Czasem publiczność generuje
taką atmosferę, że gra się lepiej, niż się potrafi (śmiech). Kiedy byłem młody, to grałem na koncertach rzeczy zupełnie
nie do powtórzenia w studiu. Nie wiem, jak to się działo. Długo pracowałem, aby
móc swobodnie uzyskiwać taki rodzaj koncentracji, niezależnie od miejsca grania
muzyki. Jeszcze z czasów Atmana miałem powiedzenie, że zespół, który nie gra
koncertów, nie istnieje. Nie wierzę w grupy, które się zamykają w studiu i nie
koncertują. Koncert pokazuje nam, gdzie naprawdę jesteśmy. Przy dzisiejszych
możliwościach technicznych z dźwięku spadającej szklanki na podłogę można
zrobić pół płyty, ale to jest nieprawdziwe. Na tym polega porażka tzw. „sceny
laptopowej”. To są czasem bardzo przemyślane rzeczy, ale tego się nie da długo
słuchać (śmiech). Na koncercie trzeba
coś naprawdę zagrać. To jest stała konfrontacja – to co robimy w domu i to co robimy
na koncertach. Z drugiej strony – nigdy bym nie zrezygnował ze studia – tam
jest ten spokój – możliwość multiplikacji swoich pomysłów, dopracowania swoich
zamierzeń. Tak więc: jedno drugiego nie wyklucza. Jednak myślę stale, że dopóki
gramy koncerty, to istniejemy jako projekt muzyczny.
Powiedzcie jeszcze, jak wspominacie koncert w Toruniu na
Cocarcie z 2009 roku?
MS: Szkoda, że nie było wtedy wspólnej płaszczyzny, na
której można by się spotkać z innymi muzykami. Uwielbiamy takie spotkania. Po
to właściwie są te festiwale, aby można było porozmawiać z interesującymi
ludźmi. W Toruniu graliśmy wcześniej kilkakrotnie, ale w innych miejscach.
Zawsze nas zapraszał dawny skład Hati. Chętnie odwiedzamy Toruń. Lubmy takie
miasta – miasta, które są prawdziwymi miastami – mają rynek, starówkę mającą
więcej, niż ostatnie dwadzieścia lat. Wracając do Cocart Festival – piękne duże
miejsce, a festiwal odbywał się w garażu. Rozumiem alternatywne nawyki, ale
moim zdaniem, skoro się ma CSW, to rzeczy związane z sound artem powinny
być pokazywane na równi z dziełami plastycznymi.
Dziękuje za rozmowę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)