Fot. W. Szabelski |
Środowego popołudnia miałem okazję poznać świeżo otwartą
poczekalnię przy Scenie na Zapleczu Teatru im. Wilama Horzycy. Co rusz
pojawiali się pracownicy teatru, aktorzy, którzy nie szczędząc uśmiechów witali
się i przechodzili dalej, ku swym obowiązkom. Otoczony portretami aktorów
toruńskiej sceny oraz archiwalnymi zdjęciami rozmawiałem z tegoroczną
zdobywczynią Wilama. Zapis rozmowy przekazuję Wam, a sam również pozwolę sobie
przejść dalej.
Maciej Krzyżyński: Nagroda publiczności przy dziesięcioleciu
pracy na toruńskiej scenie – trudno chyba o większy gest sympatii ze strony
widzów?
Matylda Podfilipska: Trudno (śmiech). To jest dla mnie
ogromna radość i dowód na to, że po drugiej stronie są ludzie, którzy odbierają
to, co robię, pozytywnie, nawet jeżeli czasami gram w sztukach, które nie są
miłe, łatwe i przyjemne. Dla mnie jest ważne, że w jakiś sposób są poruszeni
tym, co robię. Mam nadzieję, że nie zawiodę tego zaufania, bo traktuję to jako
kredyt zaufania od widzów.
Na dodatek dopiero wczoraj, podczas wojewódzkich obchodów
Międzynarodowego Dnia Teatru, odebrałaś kolejne wyróżnienie.
Tak. Również jestem bardzo wdzięczna. Zarówno teatrowi, jak i
Panu Marszałkowi, który zgodził się taką nagrodę mi przyznać. Tym razem nie
jestem jedyna, gdyż w tym roku trzy osoby dostały w naszym teatrze nagrodę
Marszałka. Oprócz mnie mój kolega, aktor, Paweł Kowalski i kierowniczka
administracyjna, pani Mieczysława Banasik. Całkiem przyjemne towarzystwo i
oczywiście też super nagroda.
Czy jest jakaś rola, która miała na Ciebie większy wpływ
od innych?
Z każdej roli pozostaje we mnie coś, czego nie potrafię się
pozbyć. Przy każdym kolejnym projekcie staram się podejść do sprawy bardzo
poważnie (nawet, jeśli rola bardzo poważna nie jest) i poświęcam temu dużo
czasu i energii, efektem czego jest związanie się na sporą część życia z tą
postacią, którą tworzę, i tym projektem, w którym biorę udział. Jest to
oczywiste, że jeśli coś trwa trzy miesiące, to się gdzieś w człowieku
zakorzenia. Moja mama mi kiedyś powiedziała, że nawet jakbym chciała, nie
potrafię pozbyć się tych fragmentów postaci, które we mnie zostają, układają
się i tworzą moją dojrzałość. Dojrzałość także ludzką, bo nie mówię tu tylko o
scenicznej dojrzałości. Tu nie chodzi o to, że, jak już przeszłam jedno, to już
wiem, jak to się robi, i w następnej rzeczy będzie mi łatwiej, ponieważ w
każdym nowym projekcie jest tak samo trudno wystartować.
Czyli trudno jest po zakończeniu spektaklu powrócić do
roli Matyldy Podfilipskiej?
Ja nie traktuję siebie jako roli. Jestem sobą i ze sobą
współpracuję, pracując nad kolejną rolą, w związku z tym nie mam problemu
powrócenia do siebie. Sądzę, że już od dawna nie odchodzę od siebie, wychodząc
na scenę. Nie da się oddzielić jednego od drugiego. Ludzie, którzy widzą mnie
na scenie, na pewno mniej lub bardziej myślą, że to jest Podfilipska. Nie
chodzi o to, by ludzie przychodzili zobaczyć, jaka jest Podfilipska akurat na
scenie. Nie da się jednak uciec od siebie, swojej wrażliwości, psychiki, itd.
Na tej podstawie buduję kolejną postać, ale też na szczęście są takie zadania,
gdzie rozpoczynając pracę, nie muszę rozdrapywać swoich ran. Mam za to wielką
frajdę poszukiwania w swoich ludzkich możliwościach materiału na rolę, która
wydawałoby się, że jest mi obca, a potem staje się zabawą, super
doświadczeniem. Doświadczeniem czegoś nowego, jak było na przykład teraz przy „Body Art.”.
Najnowszym Twoim wcieleniem jest Naomi. Jak odnajdujesz
się w roli mecenasa i co osobiście sądzisz o wpływie biznesu na sztukę?
Naomi to dosyć wredna postać i wiem, że wiele osób jej nie
lubi. Sama, jakbym miała poznać taką osobę, pewnie też bym jej nie polubiła. To
jednak też nie o to chodzi, by kochać swoje postaci i to mi kompletnie nie
przeszkadza w czerpaniu radości z grania Naomi. Jak widać, jeżeli czerpię z
tego radość, jeżeli gdzieś się w tym odnalazłam, to pewnie też taka mogłabym
być. Mam jednak nadzieję, że życie mnie taką nie zrobi (śmiech). Wpływ biznesu,
pieniędzy na sztukę jest na pewno ogromny. To nie jest temat-rzeka; morze,
ocean to w ogóle mało. Oprócz tego, że musimy liczyć się z tym, co się
sprzedaje, rzadko możemy pozwolić sobie na rzeczy, które będą dla bardzo
niewielkiego grona odbiorców i po pięciu spektaklach miałyby zejść. Byłoby to
nadużycie finansowe ze strony teatru. Szukamy gdzieś jednak mimo wszystko
rzeczy, które poza tym, że się sprzedadzą, będą frapujące, poruszające, dające
do myślenia lub pozwalające na ulgę, rozluźnienie. W taki fajny, mądry sposób.
Przynajmniej się staramy. Oczywiście, że efekty mogą być różne i przede
wszystkim odbiór jest różny. Bo to, co my dajemy to jest właściwie półprodukt.
To, co my dajemy, plus to, co ludzie odbierają – to jest dopiero pełny produkt.
On różni się w zależności od tego, kto to ogląda – na jakim jest etapie, do
czego jest przygotowany, na ile może sobie pozwolić w odbiorze, jakie są jego
skojarzenia, doświadczenia. To wszystko łączy się w jedną całość z tym, co my
proponujemy, i to jest dopiero jakiś odbiór całego projektu. W Body Art
mówimy o wpływie finansów na sztukę. To są oczywiste sprawy. Wszyscy wiedzą, że
jest taka sztuka, która jest niekoniecznie zrozumiała, ale podana w taki
sposób, z takim przekonaniem, przez osoby-legendy, które marketingowo potrafią
o siebie zadbać, by legendę utrzymać, że, choć podejrzewam, że może być to
gniot, i tak się wtedy sprzeda. To jest już tylko wybór tej osoby-legendy. Ja
wolę podjąć ryzyko, że to się może nie udać, nie sprzedać tak dobrze, jak mam
nadzieję, że się sprzeda. Może nie dotrzeć, nie być zrozumiałe przez taką masę
ludzi, przez jaką chciałabym, by było zrozumiałe. Muszę uczciwie podejść do
pracy i wiedzieć, że chcę coś ważnego powiedzieć, że nie odwalam chałtury, że w
tym, co robię, jest jakiś sens. Dopiero wtedy mogę poświęcić na to trzy
miesiące swojego życia. Być może perspektywa zmieniłaby się, gdybym wiedziała,
że zrobię coś w trzy dni i zarobię milion złotych. Może by mi się jakaś klapaka
przestawiła w głowie i stwierdziłabym: „to tylko trzy dni, a potem będę robiła
już tylko piękne, wspaniałe rzeczy”. Tylko, że te piękne, wspaniałe rzeczy nie
przychodzą na zawołanie. Te trzy dni chałtury mogą mieć swoje kiepskie
konsekwencje.
To skoro już miliony, skoro frapujące sytuacje – pomówmy o
„Przedostatnim Kuszeniu Billa
Drummonda”. Spektakl rozpoczynają rozmowy telefoniczne. Widz musi
zadzwonić do aktorów oczekujących na połączenie. Czy któraś z tych rozmów
zapadła Ci szczególnie w pamięć?
Udało mi się parę takich rozmów zdążyć sobie spisać. Ich było
naprawdę sporo i były naprawdę zaskakujące. Zdarzyła się na przykład rozmowa z
kimś, kto życzył mi interesującej drogi do przejścia. To były takie niesamowite
sformułowania, które wynikały z jakiejś prostej rozmowy, które po kolejnych
minutach spektaklu okazywały się mieć tak głębokie dno, że pomagały mi
doświadczać kolejny raz niezwykłej przyjemności – jak i tej osobie, która na
pewno pamiętała, co mi powiedziała, i na pewno po obejrzeniu tego spektaklu
musiało to otworzyć w niej coś zupełnie nowego. I to była radocha ogromna. Byli
ludzie, którzy dzielili się swoimi problemami i przeżyciami. Był ktoś, kto
mówił, że była taka pogoda, że właściwie nie wie, po co on tu przyszedł, i ma
nadzieję, że się nie zawiedzie. Albo ludzie, którzy dzwonią na zasadzie żartu,
bo kolega z klasy siedzi obok i... nagle się wciąga. Głupio mu zacząć ze mną
rozmawiać, bo kolega obok jednak słucha, a on jednak zaczyna odpowiadać mi
półsłówkami i nagle się okazuje, że oni też biorą w tym wszystkim udział.
Fragmenty tych rozmów były puszczane przez głośnik, więc dochodzą do wniosku,
że „kurczę, chciałem zrobić jaja, a tutaj jednak coś się na serio robi, jak z
tego wybrnąć?”. Wydaje mi się, że problem z tym, jak wybrnąć ze sztuki, to jest
bardzo ważny problem. Ja bym bardzo chciała, żeby ludzie przyszli na sztukę i
zastanawiali się, co dalej mają z tym zrobić. Nie na zasadzie: „nic nie
rozumiem, kicha totalna, w ogóle po co tu przyszedłem”, tylko: „dostałem coś i
co z tym mogę zrobić, co to mi daje, co to we mnie zmieni?”. Ten spektakl na
pewno dawał szansę, by po nim było inaczej.
Zdarzają się też inne spektakle, w których występuje
interakcja sceny z widownią. Jak wygląda aktywność toruńskiej publiczności?
To jest kolejny powód, dla którego cieszę się z tej nagrody.
Dosyć mało tej aktywności odbieram. Słyszę oddechy, jakieś dźwięki z widowni,
ale rzadko mam okazję dyskutować z ludźmi. Tego mi brakuje. Są przecież
spotkania, po każdej premierze są wtorki uniwersyteckie. Na to ciągle
przychodzi mało ludzi i ciągle jest niewielu, którzy odważyliby się
podyskutować o tym. Zdarzyło mi się ostatnio, że jedna osoba wyszła ze
spektaklu. Ja akurat czekałam na zewnątrz na swoje wejście, więc siłą rzeczy
musiałam się z nią spotkać. Prawdę mówiąc przestraszyłam się, że coś jej się
stało, więc pytam: „przepraszam, pani wyszła, może jakoś mogę pomóc?”,
odpowiedziała: „tak wyszłam, bo jestem zdegustowana” i musiałam zaraz iść na
scenę. To była dziewczyna w mniej więcej moim wieku. Tak mnie to strasznie
męczyło, bo nie miałam zielonego pojęcia, co takiego do tej pory wydarzyło się
w spektaklu, co mogło ją aż tak zdegustować. Bardzo mi tego brakuje, bo ja
rozumiem, że coś się może nie podobać, ale nie wiem dlaczego i chciałabym z nią
porozmawiać. Jasne, że ja nie wiem wszystkiego. Nie znam metody na to, żeby
było dobrze, żeby sztuka była udana, wysokich lotów. Mogę błądzić. Chciałabym
tylko, żeby ludzie mieli odwagę do wymiany opinii. Jeśli chodzi o interakcje
podczas spektakli toruńska publiczność wypada dobrze, chociaż jest to ciągle
budzenie. Zdarzało mi się, że podchodziłam do osoby i pytałam, z jakiej jest
parafii (podczas „Przedostatniego
Kuszenia...” – przyp. red.), a ona na mnie patrzyła i nic nie mówiła.
Mówię: „przepraszam, ja do pani” – „ja?” – „tak, tak – pani”. Tak jakby trzeba
było ciągle próbować „dopukiwać” się do ludzi, udowadniać, że nie jesteśmy za
ekranem. Kolejny raz mogę tylko powiedzieć, że „Przedostatnie Kuszenie Billa Drummonda” było właściwie pierwszym
takim super ważnym doświadczeniem zmieniającym mój bieg teatralny. Jednym z
tych spektakli, który dawał taką szansę. Zwłaszcza we fragmencie, w którym
mówiłam o tych problemach, które mam ja – i myślę, że wielu ludzi. O problemach
z wiarą, z Kościołem, z tym, co jest potrzebne w Kościele. Zastanawiając się
nad tym, czy to jest w ogóle potrzebne i proponując ludziom spalenie tego
wszystkiego i stworzenie czegoś nowego, dochodziłam do momentu, kiedy zadawałam
pytanie, które było kulminacją całego mojego monologu: „co, jeżeli Boga nie
ma?”. Widziałam, że na samej górze widowni, na końcu ostatniego, najwyższego
rzędu, siedzi grupa młodzieży. To jest magiczne miejsce, w którym zawsze się
młodzież chce schować na spektaklach. Nie wiem, dlaczego, ale tam jest
najdalej, najbezpieczniej, można sobie pochichotać, pogadać, światła w oczy nie
rażą. Było tam paru chłopców, którzy przez cały czas sobie coś tam szemrali,
dogadywali. (To się pogłębiało wraz moim monologiem.) Nie wiedziałam już, co
mam robić, żeby ich przekonać do słuchania, powiedzieć im, że to jest dla mnie
strasznie ważne i chciałabym, by dla nich, chociaż na chwilę też stało się
ważne. I doszło do tego, że przy pełnej widowni, przy ludziach siedzących na
schodach, przedostałam się między kolanami widzów do ostatniego rzędu, do
ostatniego miejsca. Doszłam do dwóch chłopców wskazujących od razu trzeciego:
„to nie ja, to on, to on”. Popatrzyłam na chłopaka i mówię: „ty, chodź ze mną”
– „nie, nie, nie” – „chodź ze mną” – „nie” – „chodź” – wstał i poszedł. Znowu
przeszliśmy po tych wszystkich kolanach. To trwało ułamek sekundy. Ja nie wiem,
jak i kiedy to zrobiłam. Z chęci niestracenia tego chłopaka wyciągnęłam go na
sam dół, usadziłam między krasnalami, gdzie było jeszcze troszeczkę miejsca i,
skoro tam już siedział, bezpośrednio jemu zadałam pytanie: „a co, jeżeli Boga
nie ma?”. Wyraz oczu tego chłopaka był bezcenny. Cisza, cisza, cisza, „nie
wiem”. Ta bezradność była bezcenna. Wiem, że potem, przed aneksem, ta grupa
młodzieży się zbierała, dziewczyny mówią: „chodźcie, chodźcie”. Chłopcy z kolei:
„no co ty, pierwszy raz coś ciekawego w teatrze się dzieje, zostajemy”. Alicja,
nasza inspicjentka, opowiadała mi potem, że on stał z boku. Chłopcy sobie
powtarzali, co się wydarzyło, a on nie był w stanie z nimi o tym żartować.
Poszedł na aneks, czyli coś go musiało jednak zaintrygować w tym wszystkim. To
są dla mnie najwspanialsze momenty w spektaklu. Mam nadzieję, że wskazany
przeze mnie chłopak nie będzie wspominał tego ze wstrętem, lecz wręcz
przeciwnie. Może dotarło do niego, że my, aktorzy, też jesteśmy ludźmi i to
jest jakaś wspólna rozmowa.
A czym dla Ciebie dziś jest teatr? Czy uważasz, że masz
realny wpływ na kreowanie światopoglądu takiego chłopaka, takiego widza, który
wyszedł ze spektaklu?
Tak, ale to też zależy od tego, na co przyjdzie i na jakim
jest etapie. Zdaję sobie sprawę z tego, że chociażby „Body Art”, który teraz gramy, dla niektórych ludzi może być
ważny, dla niektórych nie. Jest sporo ludzi młodych, którzy powiedzą, że to już
wszyscy wiemy, że przyjaciela można sprzedać, gdy się ma ku temu okazję. Że
przyjaźń nie jest tak cenna, jak interes. Ale są grupy, które chcą posiedzieć,
posłuchać o tym. Mam nadzieję, że ten teatr, dając do myślenia, coś zmienia w
życiu. Nie tylko naszym, ale też tych ludzi, przychodzących do niego. Mam
nadzieję, że sztuka jest potrzebna, chociaż nie jest to łatwa wiara. Ciągle staram
się walczyć o to przekonanie w sobie. To jest oczywiste, że bez chleba i wody
nie przeżyjemy. Nie wiem, czy byśmy przeżyli bez sztuki. Być może, że na
dłuższą metę nie. Ale – miesiąc bez sztuki? Damy radę. Nie wiem tylko, czy
będziemy wtedy w stanie odczuć przyjemność życia.
Twoje życie artystyczne nie ogranicza się do sceny Teatru
im. Wilama Horzycy. Powiesz nam coś o innych projektach, w których bierzesz
udział?
Przyznam, że trudno jest mi łączyć pracę w teatrze z
czymkolwiek innym, ponieważ dla wielu produkcji jestem niedyspozycyjna. Jest
milion pięćset aktorów w Warszawie i różnych innych miastach, którzy po prostu
siedzą i czekają na okazję. Musi się znaleźć ktoś, kto bardzo chce akurat ze
mną coś zrobić, żeby była szansa na kombinowanie w moim planie zajęć. Na
szczęście od czasu do czasu jeszcze udaje mi się coś zrobić z Teatrem Wiczy.
Zdarza mi się również złapać pojedyncze dni zdjęciowe w filmie czy w serialu,
co jest też bardzo cennym doświadczeniem. Praca przed kamerą wymaga większej
subtelności środków, a jednocześnie ogromnej sprawności, powtarzalności i
cierpliwości. Wiadomo przecież, że na planie filmowym mniej się gra, a więcej
się czeka. Być może teraz dojdzie do skutku kolejne filmowe doświadczenie,
czyli projekt Marcela Woźniaka. Czekam na to z niecierpliwością, bo pomysł miał
bardzo fajny i na szczęście był jedną z tych osób, które powiedziały: „to ty
masz tutaj coś do zagrania, ja wierzę, że ty masz u mnie zagrać”. Mam nadzieję,
że dzięki jego entuzjazmowi uda się połączyć moje zajęcia z planem filmowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz