Junip, Junip
Junip to szwedzkie trio, które tworzą przyjaciele ze szkolnych czasów – Jose Gonzalez (wokal i teksty), Tobias Winterkorn (klawisze) i Elias Araya (instrumenty perkusyjne). Najbardziej znany z tej trójki jest Gonzalez, którego wersję utworu „Heartbeats” grupy The Knife znają chyba wszyscy za sprawą reklamy telewizorów Sony (z kolorowymi piłeczkami).
Grupa Junip powstała w 1998 roku, jednak pierwsza ich pełna płyta, „Fields”, wyszła w 2010 roku. W międzyczasie Gonzalez zajmował się solową twórczością. Płyta „Junip” jest kontynuacją pomysłów z „Fields”, jednak bogatszą aranżacyjnie, trudniejszą, z poupychanymi smaczkami, których odkrycie wymaga kilkukrotnego jej przesłuchania.
Ich muzyka jest określana, jako psychodeliczny folk. Można spotkać się z opinią, że jest to muzyka, której słucha się dobrze zarówno przy robieniu obiadu, jak i robieniu dzieci. Faktycznie, jest delikatna, a odrealniony śpiew, ciepłe syntezatorowe dźwięki, bogata aranżacja tworzą wrażenie pewnej przytulności i intymności. Wszystko jest tu wyważone i wzajemnie się uzupełnia. Nie można nawet powiedzieć, by któryś z członków próbował dominować. Słychać wspólną koncepcję i umiejętność współpracy. Dynamiczne utwory niosą tu z sobą dawkę spokoju, a ballady nie pozwalają usnąć. Taka homogeniczność albumu może wydawać się nudna, nie jest on odkrywczy brzmieniowo, jednak można się przyjemnie unosić na fali jego dźwięków i odkrywać piękno detali.
Dojrzała, bezpretensjonalna, kojąca płyta.
Junip, „Junip”
City Slang, 2013
Foals, „Holy Fire”
To trzeci album grupy, która powstała w 2005 roku w Oxfordzie. Poprzednie okazały się sukcesem. „Antidotes” (2008) dobił do 3. miejsca pod wzgledem sprzedaży w UK, „Total Life Forever” do 8. i został nominowany do Mercury Prize 2010, obie pokryły się złotem. Współpracowali z U2, Nickiem Cavem, Smashing Pumpkins, PJ Harvey, Nine inch Nails, Depeche Mode, The Killers. Całkiem nieźle.
Byłem ciekawy tej płyty, ale muszę przyznać, że nie stała się moją ulubioną płytą grupy. Trzy pierwsze utwory są bezdyskusyjnie świetne i... skrajnie różne, co może wywołać pewną konsternację. „Prelude” – świetny początek albumu, rozkręcający się powoli z mocną końcówką. „Inhaler” – mocne, rockowe riffy. „My Number” – funkujący, w klimacie Talking Heads, który bardzo lubię. Reszta... ma swój klimat, który udało im się osiągnąć w dużej mierze przez to, że spora część materiału była nagrywana nie ścieżka po ścieżce, remasterowana i składana w całość, ale „na setkę”, czyli mamy nagranie muzyków grających razem w studio. Słychać więc troszkę koncertową dynamikę, która mi odpowiada. Podczas przesłuchiwania utworów, nie miałem ochoty, by przełączyć którykolwiek z nich, ale też i nie przykuły zanadto mojej uwagi. Może przy kolejnym przesłuchaniu?
To przyjemny materiał na letnie festiwale. Jest tu coś z klasycznego popu lat 80-tych, etnicznych rytmów, trochę psychodeli i nostalgicznych wokali. Ciepły wieczór, niezobowiązująca atmosfera, taneczny nastrój – to muzyka w sam raz na takie chwile.
Foals, „Holy Fire”
Transgressive Records, 2013
The Fat White Family
Spowodowali spore zamieszanie na londyńskiej scenie, a ich koncerty są, zdaniem wielu ludzi je komentujących, czymś, co koniecznie trzeba zobaczyć. Ba, określa ich się nawet jako najlepszą londyńską grupę koncertową. Są dowodem na to, że rock nie dobił do ściany i coś ciekawego można jeszcze usłyszeć. Nie przez innowacyjność tego co robią, ale przez zaangażowanie w to co robią. Na koncert z ich udziałem można wejść za 2 funty, przy czym przy ich nazwie na plakacie, zamiast jakiejkolwiek charakterystyki, widoczne jest tylko stwierdzenie „fucking legends”.
Na pewno ich celem nie jest pojawienie się na listach przebojów. Świadczy o tym i ich muzyka, bluesowo-punkowa, niepokorna i bezkompromisowa, pełna energii, z wyraźnym antykorporacyjnym i antykonsumpcjonistycznym wydźwiękiem. Także ich wygląd przeczy wszelkim regułom promocji, zdradza squatterskie korzenie i tendencje do zdecydowanie, mówiąc najbardziej łagodnie, niehigienicznego trybu życia.
Nihilistyczna, perwersyjna, zabawna, chaotyczna, melodyjna – każde z tych określeń pasuje do tej płyty. Wrzaski i piski współgrają z przyjemną melodią, a dźwięk szarpanych na różne sposoby strun z harmonijnym śpiewem. Świetnie sprawdziłaby się jako podkład w filmach Lyncha. Sądząc tylko po muzyce, można by uznać, ze jest to jedna z awangardowych rockowych grup z lat 60-tych. Aż dziw bierze, że nie są szerzej znani. Może nie chcą? Może to znak czasów?
The Fat White Family, „Champagne Holocaust”
Trashmouth Records, 2013
Tekst: Wiktor Łobażewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz