czwartek, 22 sierpnia 2013

Reportaże z rewolucyjnej Syrii. Dusze wojny: Taha.


Tydzień przed naszą wizytą we wsi sprawę bazy wzięli w swoje ręce brodacze al-Nusry. Dżihadyści na siedem minut przed brzaskiem podkradli się do obozu w kilkanaście osób. Mieli, jeśli wierzyć relacjom, noktowizory i broń z tłumikami. I gdy tylko słońce wyjrzało znad horyzontu nad polami koło Kafr Nebudy było zwyczajnie po wszystkim. Załoga bazy już się nie obudziła, wszyscy zginęli nie oddawszy ani jednego wystrzału. Wieś została wyzwolona, a wyzwoliciele odeszli w góry, w całej prowincji niemile widziani przez właściwą, laicką z ducha, Wolną Armię i większość ludności. A wzgórze opustoszało do momentu, gdy kolumna czołgów przywiezie tu kolejnych przerażonych poborowych spod Damaszku.

Taha kończy opowiadać, przeprasza, rozkłada modlitewny dywanik i zamiera bez ruchu, pogrążając się w skupieniu. Jego usta zaczynają coś mamrotać, schyla się w pokłonie w kierunku Mekki, wstaje, znów opada, zostawiając nas sam na sam z myślami. Kończył historię z pewnym wstydem, starał się zatuszować obecność Nusry, utożsamić ekstremistów z Wolną Armią, rozmyć problem. Ale przecież tylko dobrze wyszkoleni i sponsorowani przez emirów z Zatoki oraz swoich własnych, którzy pod Deir az Zorem handlują ropą z reżimem, idący z zaciśniętymi ustami na śmierć komandosi mogli wyzwolić wieś, a nie ta ludowa, źle uzbrojona, trochę rubaszna, choć odważna Wolna Armia. Nad Syrią wznoszą się czarne flagi z kunsztownie splecionymi literami szahady, ktoś kradnie rewolucję i zaczyna nie tylko zdobywać reżimowe bazy, ale i ludzkie dusze. Ten ktoś modli się do Allaha gorąco jak Taha, ale nie widzi przyszłości Syrii jako kraju wielu wyznań, rządzonego przez umiarkowanie islamską władzę. Ten ktoś chce, by Syria była częścią wszechświatowej ummy, by zgodnie z zasadami szariatu karać tu za obyczajowe przestępstwa publicznym batożeniem, by demokratyczną władzę świecką zastąpić kalifatem. „Podalibyśmy rękę nawet diabłu, gdyby obiecał obalić prezydenta” – usłyszę tę deklarację setki razy – „oni zrobią swoje i odejdą walczyć w Czeczeni, Iraku czy Afganistanie”.



– Zabierasz ich na nasze heroiczne wzgórze? – spytał Tahy jakiś wieśniak, gdy kilka godzin wcześniej wchodziliśmy do wsi długim korowodem, zmęczeni kilkukilometrową wędrówką z Kaalat Madik. Zaczynał się marzec, zbliżała straszna kolejna rocznica rewolucji, po Syrii rozlewało upalne lato. My jednak nie przyszliśmy tu polnymi drogami dla wzgórza z bazą wojskową i jego historii, ale by zobaczyć Tahę, dom Tahy, poznać tego pokornego człowieka, który bezustannie nas czymś zaskakiwał i o którym nie sposób było dowiedzieć się całej prawdy. Goniła nas obsesja charakterów, sylwetek, życiorysów. Chcieliśmy posiedzieć razem w ogrodzie, pić mate, szukać płaskich przygód. Pozwolić jego matce wyprać nam z zaskoczenia zostawione na słońcu przepocone skarpetki, obejrzeć kolekcję rzadkich książek, dowiedzieć się czegoś o życiu na wsi przed wojną i podczas niej, odpocząć od bazy wojskowej Wolnej Armii w Kaalat Madik, w której spędziliśmy ostatni tydzień rozmawiając w nieskończoność o śmierci z żołnierzami, ten zmarł, tych zatorturowano, tych zabiła bomba, ja chcę zginąć, nie mam przeszłości ani przyszłości. Przyszliśmy uciec od dwóch pogrzebowych konwojów, które zdążyły przez ten tydzień przemaszerować przed naszymi oknami, od rakiet, których silniki odrzutowe nocami widzieliśmy na niebie, od frontowych historii, od propagandowej telewizji rebeliantów, od zmęczonego komendanta Raduna, od filmików z komórek o torturach rządowej szabihy.

Wojna, oprócz całego nieskończonego szeregu ważnych rzeczy, odbiera ludziom prywatność, indywidualność, duszę. Po dwóch latach rewolucji w Syrii każdy staje się tutaj – albo mieszkańcem obozu uchodźców, kaleką po rządowych ostrzałach artyleryjskich, wdową po męczenniku, albo żołnierzem Wolnej Armii, opozycyjnym artystą czy dziennikarzem, albo też gangsterem czy najemnikiem. A historie tych wszystkich ludzi stają się mniej ważne, wspólny mianownik, monotonne powtarzanie stałych epizodów (śmierć, gwałt, walka, wyrzeczenie, gorycz) – odbierają im siłę. Syria jest wprawdzie rajem dla dziennikarzy (pomijając niebezpieczeństwo pracy na terenach rewolucyjnych), każdy prowadzi ich ochoczo do baz wiejskich katib, na front, do szpitali polowych, szkół pełnych uchodźców, pod zbombardowane meczety i wypalone sklepy; każdy sumiennie wylicza kalekich lub martwych członków rodziny, snuje historie o bohaterach oporu, rozważa kwestię rosnącego w siłę ekstremizmu islamskiego, złośliwie opisuje nieporadność nowej władzy cywilnej itp. Ale głębiej, w żywą tkankę doświadczenia – wejść niezwykle trudno. Surija dla nas Europejczyków milczy, opiera się słowu. I tylko zgarbiony, przeciętny, szary jak jego dżalabija Syryjczyk omijający rewolucję i wojnę bokiem, opływany przez nią jak bezludna wyspa, może dać jej głos.



Dziad Tahy umarł w 2005 roku w sędziwym wieku lat dziewięćdziesięciu. Był Beduinem spod Rakki, jak wielu innych w czasach mandatu francuskiego w Syrii ruszył na zachód świeżo i sztucznie uformowanego państwa, szukać szczęścia bliżej morza, tam gdzie zaczęło bić serce kolonialnego kraju. Ze swoją rodziną Dżudi i wielkimi stadami owiec i kóz zatrzymał się tutaj, tuż za klifem bagien al-Ghabu, nie ośmieliwszy się wejść w Alawickie Góry. I pośrodku gołej wyżyny powstała nasza wieś, kilkadziesiąt betonowych domów pozbawionych jakichkolwiek ogrodzeń, krzewów czy drzew na podwórzach, meczet z niskim minaretem, nic więcej.

Syria bowiem jest krajem młodym, świeżym. Jeśli tylko omija się starożytne molochy, takie jak Damaszek czy Aleppo, stroni od bizantyjskich cytadel, bazaltowych teatrów, hellenistycznych świątyń z basenami poświęconych nereidom czy warowni krzyżowców, państwo robi wrażenie świeżo zasiedlonego, zalanego w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat falą wewnętrznych najeźdźców przybyłych z pustyni. Dziesiątki miast syryjskich, w których byłem, wydawało się powstać dopiero co, jeśli nie wczoraj, to może jakieś dwie, trzy dekady temu. I poza osmańskim meczetem nie sposób znaleźć w nich niczego starego, żadnego domu z dziewiętnastowieczną, staranną kamieniarką, muru z kładzionych bez zaprawy głazów, czajni ze sklepieniem z przywiezionych z Libanu cedrowych belek. I nawet tam, gdy miasteczko czy wieś powstały na ruinach Wymarłych Miast czy greckiego polis, między dwiema warstwami architektury, tą starożytną i najnowszą, często nie ma nic – jakby kraj istniał na wyrywki, momentowo, jakby zostawiał ślady tylko wtedy, gdy jakaś zewnętrzna siła kładzie na nim swoją pomocną pokrytą sygnetami dłoń.

Gdy stary Dżudi umierał, wieś liczyła pięciuset mieszkańców, z czego ćwierć była jego najbliższą rodziną. Ku pamięci postawiono mu na miedzy wspólnym wysiłkiem pomnik z okazałego głazu zwróconego ku górze ze świętym drzewem Am Dawud, Matki Dawida. Taha nie potrafi mi opowiedzieć legendy o samotnym, oliwkowym zapewne drzewie, podobnie zresztą jego nieprzeliczeni wujowie, których odwiedzimy, by opić się cejlońskiej herbaty. Jak na złość historia się urywa, przez następne dni przekleństwo będzie ciążyć na mnie dalej – i w Kaalat Madik nagle wszystkim wyleci z głowy coś, co słyszałem kilka tygodni wcześniej, podczas ostatniej wizyty w regionie. Pod tym drzewem skonał na rękach matki ów Dawid, jedyny syn, na którego powrót (z wojny?) czekała wiele lat. Został mi tylko ten strzęp. Czy to jakaś stara alawicka legenda? Ziemie alawitów zaczynają się przecież dziesięć kilometrów na zachód, a my jesteśmy na granicy dzielącej dwa najważniejsze grupy wyznaniowe kraju. A może jakaś pozostałość po chrześcijanach czy druzach, których enklawy rozsiane są gęsto tutaj, na północy Syrii? Może rdzennie sunnicka w końcu? Nikt nie pamięta. O starym Dżudi zresztą dowiem się następnego dnia, że to chyba wcale nie on ufundował wieś, że bodaj była tam już wcześniej.

W każdym razie: dziad umarł na chwilę przed tym, gdy Taha skończył studia. W Syrii za panowania Domu Asadów, jak przystało na socjalistyczne państwo, na edukację łożono ogromne sumy. Szczególnie za prezydenta Baszara obszary wiejskie pokryły się tysiącami nowych budynków szkolnych, a młodzież z prowincji uzyskiwała wsparcie stypendialne, by mogła studiować w wielkich miastach. Taha razem z kilkoma innymi osobami ze swojej malutkiej wsi przez pięć lat studiował więc w Hamie. Wybrał anglistykę, by po powrocie w rodzinne strony móc pracować jako nauczyciel. Jednak zaraz po studiach dostał powołanie do armii, a wojsko w przedrewolucyjnej Syrii było dla prawowiernego muzułmanina ciężką półtoraroczą próbą.

Podobnie jak przesiąknięta propagandą machina edukacji, stanowiło jeden z elementów indoktrynacji i desunnizacji. Zdominowane przez alawickich oficerów oddanych reżimowi, poświęcało tyle samo energii szkoleniu wojskowemu jednej z największych armii Bliskiego Wschodu, co różnorodnym formom opresji religijnej. Sunnitom utrudniano odprawianie salahu pięć razy dziennie, złośliwie strzyżono brody, uniemożliwiano poszczenie w ramadanie, faszerowano ich na każdym kroku laicką ideologią. Alawici, sekta islamu, do której należy prezydent, liberalnie podchodzą do nakazów religijnych, a większość sunnicką, nad którą wyniosły ich potęgi kolonialne, traktują często jako zabobonny i niebezpieczny plebejski żywioł, któremu trzeba przeciwstawić ideę laickiego państwa. Noszą w pamięci poprzednią rewolucję sunnitów z lat 1976-1982, ledwo stłumioną przez ojca prezydenta spektakularną rzezią mieszkańców Hamy.

Biedny Taha, nie mogąc poprosić o radę ani dziada, ani ojca, który z drugą młodą małżonką wyjechał za chlebem do Libanu puściwszy resztę rodziny samopas, sam musiał zdecydować co dalej robić. Dezercja wiązała się z poszukiwaniem przez tajną policję, ewentualnym posadzeniem o opozycyjne knowania, wieloletnią odsiadką, może torturami, z których Syria była słynna na całym Bliskim Wschodzie – z tymi „oponami”, „latającymi dywanami”, „lodówkami” itp.



Taha instynktownie zakrywał przed nami karty, z godziny na godzinę bardziej irytował swoją niedostępnością, kusił zagadką. Poprzedniego dnia spotkaliśmy się w prowizorycznym centrum medialnym w Kaalat Madik. Całe tereny wyzwolonej Syrii roją się od takich ukrytych wśród wysokich budynków betonowych nor z kilkoma komputerami i satelitarnym internetem. Młodzi ludzie tworzą tu nieporadnie fejsbukowe profile swoich miejscowości, dokumentują zdjęciami cywilne ofiary nalotów, wlepiają filmiki o zwycięstwach Wolnej Armii i pogrzebach jej szahidów, szukają w sieci karykatur prezydenta i ponurych nowości na temat odwlekanej w nieskończoność interwencji Zachodu. Taha zjawił się tam znikąd, być może zawezwany dla naszej rozrywki przez komendanta Raduna, który sam nie mógł nam poświecić zbyt wiele czasu. Miał lekko ponad trzydziestkę, smutne oczy, mało wydatny nos, gęstą ale „laicką” w kształcie brodę, szarą dżalabiję z kalesonami o tym samym kolorze, skarpetki w kwiatki.

Przesiedział z nami kilka godzin z wyrazem mnisiej pogody na twarzy, tkwił po prostu na gąbce pod ścianą, nie palił podrabianych gauloisesów, nie pił mate, uśmiechał się, robiąc wrażenie człowieka bez duszy i bez pazura. W tym czasie dwóch początkujących apamejskich dziennikarzy najpierw pokazywało nam swoje nieudolne youtubowe filmiki o śmierci szahidów, by po chwili przyznać, że zgubili scenariusz krótkiego dokumentu o Kaalat Madik, jaki razem napisaliśmy tydzień wcześniej. Prosili, by go dla nich odtworzyć, bo zapomnieli. Wściekłem się, zacząłem po angielsku kląć ich na stronie do T. i B., narzekałem na brak charakterów w tym kraju, wylewałem całą żółć, która nagromadziła się we mnie przez ostatnie tygodnie, gdy z trudem poszukiwałem postaci do mojej książki o Syryjczykach. Gdy wstaliśmy, by się przewietrzyć, Taha podniósł się z nami i spytał, czy może nam towarzyszyć. „Mój angielski nie jest doskonały, przez Szekspira ledwo przeszedłem, ale może jakoś się dogadamy”. I nic więcej o sobie nie mówiąc, od razu zaproponował nam wizytę w jego rodzinnej wsi nazajutrz. „Przyjdźcie do mojej wsi, zobaczycie meczet, mój ogród, nasze życie. Mam też biblioteczkę, która może was zainteresować. I świetny jogurt”.

Potem, już w bazie Wolnej Armii, gdy przyszła pora salahu i komendant Radun pojawił się ze swoją świtą w salonie, nasz niepozorny, młody Taha zaczął prowadzić modlitwę. Zaintonował fragment długi Koranu przepięknym, łagodnym głosem, dał znak do pokłonu. Jak ścięte zboże kilku mężczyzn padło za nim na ziemię. A nawet ci, którzy się nie modlili i rozmawiali przyciszonymi głosami nad filiżanką lurowatej herbaty, zasłuchali się w jego śpiew. Saddam powiedział nam szeptem, że wuj Tahy jest szejkiem w rodzinnej wsi, że Taha przejmie po nim schedę, że już od czasu do czasu prowadzi modlitwy w meczecie, „to człowiek bardzo lubiany i ceniony w miasteczku, choć rzadko tu schodzi, zresztą – jest też nauczycielem”.

Zrozumiałem, że znalazłem, kogo szukałem, idealnego Syryjczyka, ikonę kraju, szarą eminencję rewolucji, mistrza pokory.



Nie zapytałem Tahy, czy na początku rewolucji wyszedł na ulice razem z tymi wszystkimi, którzy najpierw zobaczyli w al-Jazeerze demonstrantów w innych arabskich krajach usiłujących wymóc na dyktaturach zmiany społeczne, czy może dołączył do nich, gdy rząd zaczął torturować dzieci w Daarze. Byłem po prostu pewien, że tego nie zrobił i nawet nie szukałem jego twarzy w nieprzeliczonych, kręconych komórkami filmikach z wielkich pochodów w Kaalat Madik czy stolicy prowincji Maarat Numan, „Lud Syryjski żąda upadku władzy!”, „Wolność od Baszara!”. Zapewne się myliłem.

Jedno wiem – na pewno nie zatrzymywał gołą piersią czołgów, jak w opowieści starego szejka z okolicznego Kafranbol, „Czym dla mnie jest rewolucja? Proste zdarzenie wyraża ją w pełni, wydarzenie z naszego podwórka, stąd. Gdy wojsko weszło po raz pierwszy do miasta, by tłumić demonstracje – cztery setki żołnierzy, kilka czołgów – dwóch chłopaków zdjęło swoje koszulki, by pokazać, że są bezbronni. Uklękli przed czołgami, by je zatrzymać i przerwać ogień, jaki żołnierze otworzyli do tłumu. To jest rewolucja i jej siła”. I na pewno, kiedy po kilku miesiącach regularnego ostrzeliwania demonstracji przez armię i masowych aresztowaniach powstały pierwsze katiby, słabo uzbrojone oddziały ludowe usiłujące ochraniać pochody, gdy potem oddziały te wzmocniły się dezerterami z armii rządowej i powstała Dżasz al-Hurr, Wolna Armia, Taha nie należał do tych kilkunastu tysięcy ludzi, którzy chwycili za broń. Wystarczyło spojrzeć na niego, gdy kroczył za nami w swojej beżowej dżalabiji i butach z wielkimi czubami, bawiąc się tespihem, by pokonać zawstydzenie. Tchórzostwo i brak charakteru były pierwszymi cechami, które w nim uderzały.

W Kaalat Madik po drodze do bazy zwiedzaliśmy niedawno na powrót otwartą i działającą w dni bez niebezpieczeństwa ostrzału szkołę; gdzieś blisko rozległa się palba kałasznikowów, Taha upchnął nas za murem, po czym ostrożnie wyjrzał zza węgła na obrzeżone murem podwórze, trzęsąc się z przerażenia. I zabawnym, nieporadnym krokiem podbiegł do bramy, powoli wyjrzał na ulicę, zerkając w stronę cytadeli – ta migawka, to ujęcie w zwolnionym tempie na długo zostanie mi w pamięci. A to po prostu przez miasteczko szedł ku cmentarzowi za silosami ze zbożem pogrzeb szahida, chłopaki walili w powietrze na wiwat zmarłemu koledze z frontu, gdy kondukt zatrzymywał się pośrodku ulicy, a trumna nakryta zielonym całunem kołowała w miejscu dźwigana na barkach. Strzelali też z rzeki motorów oblewającej pochód ze wszystkich stron, kilkadziesiąt osób szło pożegnać młodego chłopaka, który zginął tego dnia bodaj w Kafr Nebudzie, kolejne kilkadziesiąt zjeżdżało się z wszystkich uliczek na swoich chińskich motorynkach przemycanych z Libanu i Iraku. Gdy ktoś zgarnął mnie na motor i popędziłem za konduktem, zobaczyłem tylko Tahę bezradnie za mną patrzącego, wzruszającego w swojej nieudolności i niezdolności do protestu.



Na półkach przeszklonej szafki, między tymi wszystkimi plastikowymi kwiatami, spłowiałymi zdjęciami ojca i dziada, tłoczonymi wizerunkami Mekki, ma „Hamleta” i „Burzę”, swoje ulubione „Jądro ciemności”, „Zbrodnię i karę”, świetną antologię tekstów z poetyki, kilka opowiadań współczesnych arabskich pisarzy, Kartezjusza w skórzanej oprawie. Wtedy przed laty, gdy przyszedł czas poboru, uciekł najpierw w góry, pod opiekę An Davud. Wybrał, w co trudno uwierzyć, gdy się na niego patrzy, ścieżkę dezercji, która poprowadziła go tymi samymi polnymi drogami, którymi nas tutaj dzisiaj przyprowadził. Szedł przez pola, na których pracują zgarbione kobiety w ciężkich sukniach, chroniące się przed słońcem płóciennymi kapeluszami zakładanymi na chusty, szedł przez wioseczki w wątłym cieniu cyprysów i drzew migdałowych, przez oliwkowe sady. Nie raz zapewne zatrzymał się w jednym z tych domów z pustaka z blankowanym tarasem na dachu, tafaddal!, „obsłuż się przechodniu!”, zasiadł na macie, napił się ziołowej herbaty, opowiedział o swoim smutnym losie innym mężczyznom cały boży dzień przesiadującym bezczynnie w cieniu. Potem wędrował dalej przez bezkresne połacie pszenicy, aż po kamieniste pagórki, w wapień najcudowniejszej części Syrii, gdzie zaczynają się Wymarłe Miasta. Dzieci krzyczały za nim hodża zbiegłszy się znikąd, ktoś podjeżdżał z pozdrowieniami na motorze. Nie mijał wtedy jeszcze tych przepełnionych domów z uchodźcami z Kafr Nebudy, ani sklepiku z tandurami do wypieku chleba, który otworzyła pomysłowa kobieta, gdy w zrewoltowanym kraju zabrakło chleba i trzeba było wrócić do prastarej techniki jego wypieku w glinianych dzwonach („Nauczyłam się sama jak lepić tandur; widziałam, gdy byłam mała, jak robi to moja mama; przypominam sobie i naśladuję ją teraz. Glinę kopię tam w uedzie, ugniatani i spiralnie nakładam, aż powstanie cała bryła. Gdy już prawie wyschnie, zdobię wszystko rylcem”). Taha zniknął w górach.



Potem, gdy przestano Tahy szukać, pojechał w kraj pracować incognito w różnych szkołach, w tym w ismailickim Salamije, które bardzo ciepło oboje wspominamy. A po rozpoczęciu rewolucji wrócił w końcu do swoich, uczył przez chwilę w szkole we wsi, dostawał nawet rządową wypłatę jak innych siedmiu nauczycieli. Wprawdzie po wyzwoleniu okolicznych terenów pieniądze przestały z Damaszku przychodzić (nie wszędzie zresztą tak jest, często na wyzwolone tereny płyną jeszcze wypłaty ze stolicy, albo w wyniku biurokratycznego chaosu albo dla podtrzymania wrażenia, że Syria jest ciągle jedna i przynależna Domowi Asadów), ale uczył za darmo do lutego, gdy w końcu ryzyko zbombardowania szkoły było tak duże, że ją zamknięto. Teraz w marcu napięcie się trochę rozluźnia, rakiet spada mniej, za dwa tygodnie planują więc rozpoczęcie zajęć, tak jak stało się to na dole, w Kaalat Madik. Gdy w przyszłości powstanie nowa władza cywilna, gdy – inszalla – reżim padnie, znów zacznie się nauczycielom płacić te 120 dolarów i Taha zacumuje w końcu w bezpiecznym porcie. „Nie, nie chcę nigdzie wyjeżdżać, ani za granicę, ani do miasta; wiesz, ja lubię tutaj być”.



Żony Taha nie znalazł, bo był i jest poszukiwany, nie chce jej narażać. Pewnie zresztą już się okazja nie zdarzy, stał się teraz ubogim starym kawalerem, zdziwaczał jak całe pokolenie, które dzisiaj walczy po stronie rewolucji. Dziesiątki razy słyszałem podobne deklaracje: jestem na listach, moja dziewczyna śpi słodko z całą rodziną pod pierzyną z gruzów w Homsie, kochanką mi śmierć. Został z matką w tym dwupokojowym betonowym klocku pomalowanym na biało, z tarasem ogrodzonym poukładanymi w sterty pustkami na dachu.



To wszystko opowiada nam zaraz po posiłku, gdy podpierając się poduszkami rozłożeni na dywanie, trawimy ryż, słodki płaski chleb, oliwki, pomidory, gęsty jogurt, zasmażanego na słodko kalafiora i magduz z bakłażanów, czekając, aż matka zaparzy nam melisę zmieszaną z miętą, wniesie ją i bez słowa pójdzie pracować w pole. Czas lnieje, wylinki poszczególnych momentów schną na słońcu – palimy papierosy, wertujemy książki, których w Syrii nie sposób znaleźć w żadnym prawie domu, uśmiechamy się do siebie, gawędzimy. „Co się u was uprawia Taha?”, „Pszenicę, kukurydzę, oliwki”, „A jakieś drapieżniki schodzą z gór?”, „Tylko ptaki, sokoły, myszołowy”. Opowiedz Taha, choć nikogo w moim kraju nie będzie to interesować i nie da się o tym napisać, jak to było mieszkać z dwoma matkami, jak się zwracałeś do tej młodej, czy łatwo było wrócić z uniwersytetu do wsi, ile macie dzieciaków w szkole i z jak daleka przychodzą na lekcje, jaki kolor oczu miała dziewczyna z Hamy, co najbardziej lubisz jeść, co robicie w piątki po modlitwie?

I wojny nie ma.



Na pożegnanie matka Tahy, ta otyła jak wszystkie Syryjki, opięta brokatową purpurową suknią kobiecina poda nam, sama z siebie, dłoń i uśmiechnie się, czego żadna inna starsza wierząca kobieta w Syrii nigdy by nie zrobiła. I widzę w tym geście, a Syryjczyków najlepiej rozumie się dzięki gestom, jakąś siłę, heroizm charakteru, który kazał jej najpierw mieszkać pod jednym dachem razem z drugą, młodszą o dwadzieścia lat żoną męża, nie kłócić się z nią, utrzymywać rzadką w innych domach wsi, gdzie mężczyźni brali sobie młodsze, przyjaźń, a potem posłusznie zostać samą w domu, gdy mąż zdecydował się wyjechać do Libanu. Dwóch młodszych braci Tahy udało się jej w dodatku bezpiecznie wychować w cieniu obwarowanego przez rządową armię wzgórza i zatrzymać w domu, choć pewnie palili się do walki w Wolnej Armii, do śmierci szahidów z jednym magazynkiem w kałasznikowie szturmujących czołgi.

A sam Taha wieczorem ściska nas serdecznie przed bazą Wolnej Armii. „Resztę opowiem ci jutro”, obiecujemy sobie jeszcze się zobaczyć, ale podobnie jak opętanego pisarza z Kafanbolu, króla rybaków z Kaalat Madik, mistrza szachowego z chrześcijańskiego Sakalbije, zwalistego komendanta Raduna, bezokiego Saddama, który woził mnie po hellenistycznych ruinach motorem, podobnie jak setki innych kochanych Syryjczyków – nie zdołam go ponownie odwiedzić. Najpierw los rzuci mnie gdzie indziej, fale dywanowych nalotów i strach odetną szlaki, porwania dziennikarzy zmuszą do szukania ochrony w niesfornie planowanych konwojach Wolnej Armii, a potem wojna w końcu zwycięży, zmęczy, sponiewiera i wyjadę z Syrii pokonany, z podkulonym ogonem, postanowiwszy nigdy już do niej nie wrócić. „Rafael wracasz? Gdzie są twoi przyjaciele? Kiedy znów będziesz?” – na przejściu granicznym z Turcją spyta mnie dwa tygodnie później śmiejący się z daleka brodacz. Temu, pamiętającemu moje egzotyczne imię po ponad dwudziestu dniach od ostatniego spotkania, żołnierzowi z katiby Faruk odpowiadam krótko: „Po Baszarze”. „Inszalla”. A on ucałuje mnie na pożegnanie po syryjsku, lewy policzek, prawy, ramię.



[Fragment powstającej książki reportażowej o rewolucyjnej Syrii, która powstała po moich czterech podróżach na tereny wyzwolone w styczniu, lutym i marcu 2013. Większość czasu spędziłem „wewnątrz” z Tymoteuszem, krnąbrnym, ale nieocenionym tłumaczem arabskiego, który na moje wezwanie przyleciał bez wahania z Polski, by pomóc mi w pracy oraz z Maćkiem Moskwą, niezależnym fotografikiem z kolektywu Testigo, głęboko i prostodusznie zaangażowanym w sprawę syryjską. Im obu dedykuje ten krótki tekst. I przyjaciołom z prowincji Idlib i Hama. Jeśli jeszcze żyją.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz